Znaleziono 0 artykułów
31.01.2020

Cztery siostry

31.01.2020
(Fot. Materiały prasowe)

Reżyserka „Małych kobietek” Greta Gerwig dała tekstowi sprzed 150 lat swoją energię samodzielnej dziewczyny z Brooklynu. Dzięki temu film chwyta istotę procesu znajdowania własnej ścieżki w świecie, który nie sprzyja kobietom.

Kiedy Louisa May Alcott w 1868 r. oddawała czytelnikom swoją powieść, nie mogła przewidzieć, że „Małe kobietki” staną się lekturą obowiązkową dla kilku pokoleń. Cztery siostry, każda inna, ale wszystkie blisko. Wielkie marzenia, drobne porażki, tragedie i triumfy. Dorastanie do akceptowania różnic i wyrażania potrzeb. Nauka miłości, radzenia sobie z cierpieniem i stratą. Cztery całkiem różne modele kobiecości, całkiem odmienne ścieżki losu.  

Oczywiście przez 150 lat zmieniła się sytuacja kobiet. Wojna secesyjna stała się odległym wspomnieniem. Większość czytelników nie mieszka w prowincjonalnym Concord w stanie Massachusetts, niekoniecznie ma też ojca na froncie, bogatą wkurzającą ciotkę czy finansowe trudności. Ale pełna humoru i czułości książka Alcott pozostaje ponadczasowym punktem odniesienia. Na kartach „Małych kobietek” kryje się uniwersalny mikrokosmos.

(Fot. Materiały prasowe)

Losy sióstr Meg, Amy, Beth i Jo doczekały się wielu ekranizacji. Były wersje nieme i z głosem, seriale telewizyjne, a nawet współczesna wersja bollywoodzka. Był popularny film Gillian Armstrong z Kirsten Dunst i Winoną Ryder (1994) i klasyczna, czarno-biała wersja George’a Cukora z Katherine Hepburn w roli Jo (1933). Adaptowali ją nawet Japończycy, którzy ujęli historię w mangowe kreski. 

Na współczesny język przekłada „Małe kobietki” Greta Gerwig, znana m.in. z „Frances Ha”, aktorka i nominowana do Oscara reżyserka, która dzięki debiutanckiemu „Lady Bird” stała się nieformalnym głosem pokolenia. 

Wszystko zaczyna się na strychu, gdzie siostry przygotowują i wystawiają pisane przez Jo sztuki teatralne. Ich widownią są mama, gosposia i staranie usadzone zabawki. To czas, w którym każde marzenie zostaje zrealizowane natychmiast, okres niewinności i beztroski. Dziewczyny – jeszcze nieskażone przez prozę dorosłego życia – są jednością. Uwielbiają się oczywiście drażnić, ale też zawsze się godzą, wspierają. Ich ciała i głosy wykrawają ze świata intymną przestrzeń, tajemny dziewczyński krąg. Gdzieś na jego obrzeżach przemykają absztyfikanci, sąsiedzi. Ale centrum świata, niczym tajemny ogród, należy wyłącznie do nich. To wspomnienie, do którego potem zawsze będą wracać.

Gerwig ponownie zaprosiła do współpracy Saoirse Ronan, która z charyzmą poniosła jej poprzedni film. Ronan wciela się w najbardziej widoczną z czwórki bohaterek – głodną życia, niepokorną pisarkę Jo. Na ekran powraca też Timothée Chalamet, tym razem w roli romantycznego Teddy’ego Laurence’a, który miota się między uczuciem do Jo i Amy. Reszta obsady jest równie trafnie dobrana. Świeżość wnoszą filmowe siostry: Emma Watson jako kochająca teatr, ale marząca o rodzinie, odpowiedzialna Meg, Eliza Scanlen w roli chorowitej, utalentowanej muzycznie Beth, i Florence Pugh jako Amy – elegantka i aspirująca malarka, postrzegana przez siostry jako nieco próżna. 
Topowe, świeże i ekscytujące nazwiska. Mimo osadzenia akcji w XIX w. ich energia wnosi na ekran wrażenie aktualności. Drugi plan je utrzymuje. Renesans kariery przeżywa obecnie grająca mamę March Laura Dern. W nieoceniającego i postępowego ojca wciela się Bob Odenkirk, czyli Saul z „Breaking Bad”. Marudną ciotkę March z ironią powołuje do życia Meryl Streep.

(Fot. Materiały prasowe)

Tym razem zmieniono książkową chronologię, przestawiając poszczególne sceny dla lepszego, bardziej kinowego efektu. Ekranowa opowieść nie rozwija się więc linearnie. Raczej lawiruje między kluczowymi momentami, porządkując je według logiki skojarzeń i wspomnień. Już sam ten zabieg unowocześnia historię. Jednocześnie nie potrzeba było radykalnych zmian treści. Istotny jest bowiem punkt widzenia. Zmiana proporcji cech poszczególnych postaci, doprecyzowanie ich energii. Najlepiej widać to na przykładzie Lauriego. Jego uczucie nie dostaje zielonego światła ze względu na status czy zasobność portfela. Dojrzewa powoli, nie bez turbulencji. U Gerwig z szarmanckiego amanta zmienia się on niemal w odseksualizowanego brata. Składową jego męskości są i słabość, i czułość. 
Reżyserka z szacunkiem traktuje literacki oryginał i precyzyjnie oddaje detale historycznego momentu, w którym rozgrywa się akcja. Ale współczesny duch to słowo klucz w tej adaptacji. Ton całości jak najdalszy jest od pruderii. W rodzinie Marchów nie unika się tematów społecznych, mówi o nierównościach i ekonomicznej dysproporcji. Równie ważna, co beztroskie dziewczyństwo, jest wrażliwość na słabszych i obywatelskie zaangażowanie. 

Greta Gerwig wpuszcza w tekst sprzed 150 lat esencję tu i teraz. Daje mu swoją energię trzydziestosześciolatki z Brooklynu, która wie, jak trudno jest poradzić sobie samej w wielkim mieście. Zna ból, jaki zadają protekcjonalne spojrzenia i szepty: „nie dasz rady”. Rozumie ciężar codziennej walki o siebie w zdominowanej przez mężczyzn branży. Nie chce robić czegoś „dobrze jak na dziewczynę”. Ceni osobistą wolność. Wie, o co chodzi w #MeToo. 

Empatycznie ujęte perypetie czterech sióstr wciąż chwytają istotę procesu znajdowania własnej, autentycznej ścieżki, pośród płotków, jakie kobietom rozstawia społeczeństwo. „Małe kobietki” małość mają wyłącznie w tytule.

 

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij