Znaleziono 0 artykułów
27.11.2022

Małżeństwo z konieczności, miłości czy rozsądku?

27.11.2022
Kadr z filmu „Lalka” (Fot. materiały prasowe)

Dobra żona, dobra matka, dobra pani domu – te role miały urzeczywistniać ambicje kobiety. Z tym stereotypem zmagamy się do dzisiaj. Epoka przełomu XIX i XX wieku zrobiła nam krzywdę, bo przekonała kobiety, że nie będą szczęśliwe, jeśli nie wyjdą za mąż, nie założą rodziny i nie zajmą się domem – mówi Alicja Urbanik-Kopeć, autorka książki „Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym”. 

Jaką miałaś wizję małżeństwa, gdy byłaś dorastającą dziewczyną? 

Wychowałam się na komediach romantycznych z końca lat 90. – „Masz wiadomość”, „Uciekająca panna młoda”. Wydawało mi się, że ślub to taka wielka impreza, wydarzenie, na które się czeka, „meta życia kobiety”, jak piszę w książce. Po drodze są różne perypetie, przeciw bohaterom grają absurdalne przeszkody i zbiegi okoliczności, ale wszystko kończy się dobrze. Gdy weszłam w okres dojrzewania, to przestało być dla mnie jakimkolwiek punktem odniesienia. Nie odczuwałam żadnej presji zamążpójścia. Zajęłam się nauką. Temat wrócił po studiach, gdy znajomi zaczęli zapraszać mnie na śluby. Sama wzięłam swój sześć lat temu, w wieku 26 lat. Późno jak na realia XIX w., raczej późno jak na pokolenie naszych mam, dosyć wcześnie w porównaniu z rówieśniczkami. 

Dlaczego wzięłaś ślub?

Bo mogłam, a nie musiałam. Miałam różne możliwości, ale taką decyzję podjęłam. Jesteśmy z mężem fanami polskiego prawa cywilnego i instytucji życia publicznego – od szkolnictwa po służbę zdrowia. Uważam, że mają wielką moc oddziaływania społecznego, oczywiście, jeśli dobrze działają i są dostępne dla wszystkich, co dziś niestety nie jest normą – w Polsce niemożliwe są przecież związki jednopłciowe. Małżeństwo też postrzegam jako instytucję – spółkę cywilnoprawną dającą przywileje obu stronom.  

Dziś decyzja o ślubie ma pobudki pragmatyczne. Małżeństwo ułatwia życie – branie kredytu, odwiedzanie się w szpitalu, itd. Daje też legitymizację. W ten sposób pokazujemy światu, że traktujemy się poważnie – tworzymy nową jednostkę. Podoba mi się sformułowanie z przysięgi składanej na ślubie cywilnym: „Świadoma swoich obowiązków, przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Nie mam nic do dodania. Obiecujemy sobie, że będziemy się starać. Bo co więcej możemy zrobić? Na tym przykładzie widać, jak ogromna zmiana kulturowa nastąpiła w ciągu ostatnich 150 lat.

Przeszliśmy od rozwagi przez romantyzm, by powrócić do rozwagi?

Rozwaga i romantyzm wciąż się przeplatają. Większość ludzi potrzebuje innych ludzi. Bierzemy ślub z pobudek religijnych, towarzyskich, emocjonalnych. Powodów jest wiele. 

Do XIX w. małżeństwa miały charakter transakcyjny – służyły przekazaniu majątku, nazwiska i ziemi. Fascynują nas seriale, takie jak „Gra o tron”, czy „Ród smoka”, bo podejmują temat dziedziczenia, przetrwania rodziny, determinizmu w stosunkach społecznych. 

Na początku nowoczesności – gdy kobiety zyskały pewną dozę sprawczości – trzeba było zmienić narrację na temat małżeństwa. Obowiązek przekazywania genów już nie wystarczył. Skoro kobiety mogły decydować o sobie, potrzebowały większej motywacji do zawarcia małżeństwa. 

Kadr z filmu „Lalka” (Fot. materiały prasowe)

Jak więc uzasadniono tę potrzebę? 

Miłością oczywiście. Nie tylko romantyczną, bo ten koncept istniał przecież zawsze, ale szerzej, miłością jako projektem tożsamościowym kobiety, jedynym słusznym źródłem jej poczucia spełnienia. Gdy odkryto, że kobieta powinna czuć się spełniona, wymyślono, że jej miejscem będzie dom, którym zarządza tak, jak mężczyzna przedsiębiorstwem. 

Dobra żona, dobra matka, dobra pani domu – te role miały urzeczywistniać ambicje kobiety. Z tym stereotypem zmagamy się do dzisiaj. Epoka przełomu XIX i XX w. zrobiła nam krzywdę, bo przekonała kobiety, że nie będą szczęśliwe, jeśli nie wyjdą za mąż, nie założą rodziny i nie zajmą się domem. To miał być sukces w nowoczesnym wydaniu, gdzie nie chodziło już o nazwisko i rodzinę, ale indywidualne, osobiste spełnienie. 

Ten stereotyp wymaga obalenia?

Tak, rozmontowujemy go teraz tak, jak wiele innych błędnych przekonań na temat płci, miłości, wartości. Nie o to jednak chodzi, by powiedzieć, że kobiety w ogóle nie realizują się w małżeństwie. Warto pokazać, że taki obraz został wymyślony jako konstrukt kulturowy.  

Do jego stworzenia niezbędny był mit miłości romantycznej?

Tak, miłość romantyczna została zaprzęgnięta do projektu społecznego. Kody kulturowe nigdy nie funkcjonują jednak w oderwaniu od rzeczywistości. Małżeństwo opierało się na wymianie dóbr. Na przełomie XIX i XX w. dokonywały się co prawda liczne zmiany społeczne, ale kobietom wciąż nie było łatwo. Nie miały praw wyborczych – ani czynnych, ani biernych, ich możliwości kształcenia się były mocno ograniczone (w Polsce uczelnie wyższe nie przyjmowały kobiet, a studia za granicą kosztowały majątek), nie mogły występować przed sądem. Po rozwodzie traciły pieniądze – i posag, i ewentualne zarobki oraz prawa rodzicielskie. 

Żony miały więcej praw niż kobiety niezamężne.

Cieszyły się z pewnością większym szacunkiem społecznym. Różnie się to przedstawiało w zależności od klasy społecznej – wśród robotnic o wiele więcej było singielek niż wśród kobiet lepiej urodzonych. W pracy naukowej dużo czasu poświęcam kobietom z klasy robotniczej (szwaczki, praczki, służące), bo pragnę przypomnieć, że przeszłości nie zaludniały wyłącznie księżniczki. 

Robotnice z miast wychodziły za mąż o wiele później niż kobiety z klas wyższych. Pracy nie dało się łatwo połączyć z małżeństwem. Aż 90 proc. służących nie było zamężnych, bo wymagano od nich stałej obecności w domu państwa. Mieszkały u swoich pracodawców, śpiąc na podłodze w kuchni. Gdy wychodziły za mąż, odchodziły ze służby. 

Wśród robotnic tylko co czwarta była żoną. Zmiany trwały po 12 godzin, co nie było kompatybilne z życiem rodzinnym. Wiele z nich nie spieszyło się do małżeństwa, bo ceniły niezależność. Widziały u zamężnych koleżanek zmagania z przemocą fizyczną i psychiczną. Ich wybór niezależności pokazuje, że dawanie kobietom wolności jest niebezpieczne dla zastanych zwyczajów, bo te zaczynają podejmować własne decyzje.

Różne formy opresji przetrwały do dzisiaj, choćby pod postacią przemocy ekonomicznej w związku czy też przymusu „godzenia kariery z macierzyństwem”. To bat, które same na siebie ukręcamy.

Tak. W psychologicznym ujęciu indywidualnego szczęścia wciąż pokutuje przekonanie, że kobieta potrzebuje czuć się spełniona, a spełnienie daje jej dom. Tyle że teraz udane życie prywatne powinno łączyć się z sukcesem zawodowym. Ale presja spoczywa też na singielce, nie nazywanej już oczywiście starą panną. Ona ma aktywnie szukać szczęścia, przydać się społeczeństwu w inny sposób i tak budować swoją wartość.

Wystarczająco dobra kobieta korzysta dziś z dobrodziejstw równouprawnienia – studiuje, pracuje, realizuje się zawodowo, godząc to z rolą matki i żony. 

„Jak godzić karierę z macierzyństwem” to nagłówek i współczesnych magazynów dla kobiet, i gazet sprzed stu lat. Czyżby wiek emancypacji niczego nam nie ułatwił? Wtedy pisano też, żeby wszystko brać „na spokój”. W tym pobrzmiewa dzisiejsze przesłanie mindfulness. 

Co w źródłach – magazynach, kalendarzach, powieściach – sprzed stu lat zaskoczyło cię najbardziej?

Jedną z moich ulubionych powieści jest „Lalka”. Wciąż nie mogę uwierzyć, jak Prusowi udało się z Izabeli Łęckiej uczynić tak antypatyczną postać, podczas gdy była ofiarą uwarunkowań, produktem swoich czasów. Na jej przykładzie widać, jak krzywdzące było ówczesne społeczeństwo wobec kobiet. 

Najbardziej poruszyła mnie jednak inna lektura – profesorki historii, pierwszej kobiety, która zrobiła habilitację na Uniwersytecie Jagiellońskim po I wojnie światowej. We wspomnieniach zapisuje, że dano jej imię po pięknej ciotce, która sama szyła sobie suknie na wiedeńskie bale. Urodą ani talentem do krawiectwa imienniczce nie dorównywała. Rodzice byli zawiedzeni, że urodziła się dziewczynką. O córkach mówiło się: „Pierz, strzeż, czesz, a potem zapłać komuś, żeby to zabrał do domu”. 

Trochę tak, jak dzisiaj, od kobiet z przełomu XIX i XX w. oczekiwano sprzecznych cech – niewinności i naiwności, a jednocześnie zdrowego rozsądku i głowy na karku.

Gdy miałam 11 lat, zabrałam mamie z półki „Świat bez kobiet”, gdzie Agnieszka Graff pisała o bohaterkach powieści Jane Austen, które miały doprowadzić do małżeństwa, pozostając jednocześnie uroczo naiwnymi. 

W Polsce przełomu wieków dziewczyny miały uczestniczyć w uwłaczającej im intelektualnie maskaradzie. Musiały zachowywać się tak, jakby nic o świecie nie wiedziały, a jednocześnie świadomie prowadzić negocjacje małżeńskie. Spoczywała na nich ogromna odpowiedzialność zabezpieczenia bytu własnego, dzieci i rodziców.

Znalazłam anons matrymonialny krakowskiego lekarza z 1900 r. Wymienił w nim 30 cech, które musi posiadać jego potencjalna wybranka. Oburzone czytelniczki odpowiadały, że spełnienie tych oczekiwań nie jest możliwe. Pisały też, jak bardzo ciąży im brzemię wystudiowanej niewinności.

Młode kobiety niewiele wiedziały też o życiu małżeńskim. Kazano im się skupiać na zdobyciu męża, nie mówiąc im, co czeka je po ślubie. A potem miały zostać zarządczyniami domu, nie mając pojęcia o finansach, gotowaniu czy wychowaniu dzieci. 

Co czekało kobiety po happy endzie?

Aspiracje zderzały się z rzeczywistością. Z pomocą przychodziły poradniki, które tak, jak dzisiejsze, wysyłały do kobiet sygnał, że wszystko jest kwestią dobrej organizacji.  

W poradnikach kobiety szukały informacji o rozsądnym gospodarowaniu budżetem, pielęgnacji niemowlęcia i wydawaniu poleceń służbie.  

Lucyna Ćwierczakiewiczowa, autorka książek kucharskich, zarabiała krocie na kalendarzach. Jak współczesna influencerka sprzedawała styl życia i obraz kobiety, jaką każda z nas może zostać. W myśl: nowy dziennik – nowa ja.

W harmonogramie kobiety planowały obowiązki. Pisano, że rządzą minipaństwami, czyli domami, jak generałowie czy ministrowie finansów. To był oczywiście sposób na dawanie kobietom iluzorycznych praw. Przesłanie było jasne – jeśli kobieta dobrze zarządzi domem, będzie spełniona, nigdy nie będzie się nudzić i nie zdąży pomyśleć, czego naprawdę pragnie.

Te rozterki brzmią naprawdę aktualnie. 

Tak. Powtarzam często, że przyszłość bywa zabawna, ale nie jest śmieszna. Ludzie, którzy żyli w przeszłości, nie byli od nas gorsi czy głupsi. Od XIX w. mieli aspiracje podobne do naszych. I świadomość możliwości, czy też w przypadku kobiet – ich braku.

Więcej o książce w podcaście „Temat rzeka”.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij