Znaleziono 0 artykułów
11.12.2018

Bachantki mają dość

11.12.2018
Fotos ze spektaklu „Bachantki” w Teatrze Powszechnym w Warszawie (Fot. Magda Hueckel)

Ile można? – zdaje się pytać Maja Kleczewska swoimi „Bachantkami” w stołecznym Teatrze Powszechnym. Jak długo jeszcze mamy znosić dyskryminację, molestowanie i seksizm? – zastanawia się w imieniu kobiet reżyserka. 

Eurypides nie doczekał sukcesu swej ostatniej sztuki, napisanej niemal dwa i pół tysiąca lat temu. Zmarł bowiem jeszcze przed jej wystawieniem w okolicznościach ponoć tragicznych, choć nikt dokładnie nie wie, jakich. A wystawiono prapremierowo „Bachantki” – gdyż o nich tu mowa – nie byle gdzie, bo w teatrze Dionizosa w Atenach, który wędrujący po okolicach Akropolu podziwiać mogą do dzisiaj. Wygrał nim Eurypides (i dwiema innymi sztukami) dramatyczny agon, czyli doroczny, rzecz by można, konkurs na najlepszą sztukę. Od tego czasu „Bachantki” wystawiane są w rozmaitych teatrach pod wszystkimi niemal szerokościami geograficznymi. To jest dopiero miarą powodzenia!

Fotos ze spektaklu „Bachantki” w Teatrze Powszechnym w Warszawie (Fot. Magda Hueckel)

Co ciekawe, w Polsce na „Bachantki” twórcy teatralni nie rzucali się wcale zuchwale. Po raz pierwszy wystawiono je w międzywojniu w Teatrze Wielkim we Lwowie z olśniewającą, jak głoszą historyczne zapiski, rolą Wandy Siemaszkowej jako Agawe. Ale na kolejną polską inscenizację musiało czekać eurypidesowe dzieło prawie pół wieku (choć cóż to znaczy w perspektywie tysięcy lat?). Dopiero w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych sięgać po nie zaczęto jakby częściej. Z wielkim sukcesem zrobił to dotychczas jednak tylko jeden twórca. Na „Bachantki” Krzysztofa Warlikowskiego z 2001 roku waliły do warszawskiego Teatru Rozmaitości dzikie tłumy, głównie zresztą młodzieży, gotowej rozszarpać pilnujących wejścia bileterów, niczym bachantki rozszarpujące w ekstazie bogu ducha winne jelonki, zażywające greckiego słońca na zboczach Kitajronu. Biada jelonkom i biada bileterom, gdy ludność wpada w ekstazę. I nie ma się czemu dziwić, gdy Andrzej Chyra gra Dionizosa, Jacek Poniedziałek – Penteusza, a Małgorzata Hajewska-Krzysztofik wciela się w rolę Agawe, matki Penteusza, która w bachicznym szale synowi swemu głowę ucina. W greckich tragediach nie ma bowiem, jak wiadomo, żadnych happy endów.

Fotos ze spektaklu „Bachantki” w Teatrze Powszechnym w Warszawie (Fot. Magda Hueckel)

I oto, siedemnaście lat po słynnych „Bachantkach” Warlikowskiego, po jeden z najmroczniejszych tekstów dramatycznych antyku sięgnęła kolejna wybitna reżyserka. Maja Kleczewska nie powędrowała jednak wydeptanymi już, mniej lub bardziej ścieżkami, tylko swoją drogę wyciosywać poczęła, jak to ma zresztą w zwyczaju. Jej „Bachantki” w stołecznym Teatrze Powszechnym są pokłosiem czasów współczesnych, wstrząsanych ostatnio nieustannie przez, mające już dość, kobiety. Mające dość bezkarnego obmacywania, mające dość świńskich dowcipów, mające dość dwuznacznych propozycji, mające dość patriarchalnego kwiku, mające dość przedmiotowego traktowania, mające dość decydowania za nie, mające dość mówienia im tego, co mogą, a czego nie mogą zrobić z własnym ciałem, mające dość zarządzania ich prawami reprodukcyjnymi. Bo ile można? – zdaje się pytać reżyserka. Jak długo jeszcze mamy to wszystko znosić? – zastanawia się w imieniu kobiet. Czy nie nadszedł już czas, by niczym eurypidesowe bachantki ruszyć na tych, którzy nieustannie pragną regulować kobietom życie?

Fotos ze spektaklu „Bachantki” w Teatrze Powszechnym w Warszawie (Fot. Magda Hueckel)

Nie ma więc u Kleczewskiej osiołków niosących skórzane miechy pełne wina, zaczerpniętych z mitycznych opowieści, nie ma istot z różkami i figlarnymi ogonkami, nie ma szumu potoków i kwietnych girland. Nikt nie gra na fletniach, ani na cymbałach, nic nie jest bluszczem umajone, ni splotami fig purpurowych. Nie ma złocistego rydwanu, ani beztroskiej, wyuzdanej zabawy. Orszak Dionizosa nie wjeżdża radośnie na warszawską Pragę, by zatrzymać się na dłużej przez Teatrem Powszechnym. Nie to miejsce, nie ten czas. Widzów wita Bachantka Ino (Karolina Adamczyk) z kałaszem w ręku i miną taką, że lepiej do niej nie podchodzić. Wkurzona jest straszliwie. I wcale się jej nie dziwię. I nawet gdy odkłada karabin, szybko przywdziewa kimono. Czy to z bronią automatyczną, czy to ze znajomością wschodnich sztuk walki, nie przestaje być groźna. Tak samo zresztą jak Bachantka Autonoe (Aleksandra Bożek), wielokrotnie przed premierą rozkładająca pod Sejmem mównicę, z której czytała słynne przemówienie Simone Veil – wówczas francuskiej ministry zdrowia – domagającej się dania kobietom prawa do decydowania o tym, czy i kiedy chcą mieć dzieci. Veil okazała się skuteczna, Autonoe nie. Nie to miejsce, nie ten czas. A może tak nam się tylko wydaje? Może czas, by kobiety uwierzyły w swoją siłę, której próbkę dały podczas protestu Czarnych Parasolek? Może czas już uciąć symbolicznie głowę patriarchatowi/Penteuszowi, wykrzykującemu: „Nie pozwolę panoszyć się babom!”.

Fotos ze spektaklu „Bachantki” w Teatrze Powszechnym w Warszawie (Fot. Magda Hueckel)

Kobiety nadają temu spektaklowi ton. Od samego początku do samego końca. Nawet Dionizosa gra kobieta (Sandra Korzeniak), łącząc zresztą tę rolę z rolą Agawe, co jest fuzją, jak się okazało, działającą znakomicie. Mało tego, w pewnym momencie (spoiler alert!) widzowie są informowani o tym, że „od tej chwili spektakl jest tylko dla kobiet”, a mężczyźni proszeni są o opuszczenie widowni. Opuszczają ją karnie niemal wszyscy. A ci którzy decydują się zostać (jak piszący te słowa), mogą cichutko, zza kobiecych pleców, być świadkami wielkiej, tajemniczej, energetycznej przemiany. Kompletnie inny jest bowiem świat decydujących o sobie kobiet. I jest to bez wątpienia świat, który ze sceny Teatru Powszechnego winien być rozciągnięty aż po horyzont.

„Bachantki” wg. Eurypidesa, reż. Maja Kleczewska, Teatr Powszechny w Warszawie. Najbliższe spektakle: 12, 13 i 14 grudnia oraz 5, 6 i 8 oraz 9 stycznia 2019 roku.

Mike Urbaniak
Proszę czekać..
Zamknij