Znaleziono 0 artykułów
26.05.2022

Cesarskie cięcie: Lekcja pokory

26.05.2022
Il. Izabela Kacprzak

Poród to dla kobiet w ciąży temat zasadniczy. Można wybrać naturalny, w wodzie, w domu z bliskimi. Taki sposób ma zacieśniać więzi, odwoływać się do sił natury, być wyrazem czułości i miłości. Można też zdecydować się na poród w szpitalu, ze znieczuleniem, czasem cięciem cesarskim. Ale taki wybór postrzegany bywa jako droga na skróty. 
A poród z natury rzeczy jest skomplikowany, związany z napięciem psychicznym, zagrożeniami. Jego przebieg trudno przewidzieć. Przywołujemy historię kobiety, która urodziła przez cesarskie cięcie.

Przygotowanie do porodu: Koncert życzeń

Miałam 33 lata, według niektórych późno na poród, jednak 2 lata przed granicą 35. roku życia, która dla lekarzy oznacza ciążę podwyższonego ryzyka. Czułam się dobrze, badania prenatalne przebiegły pomyślnie, a rutynowe wizyty nie dawały żadnego powodu do niepokoju.
Zwolniłam z pracą, zajęłam się sobą. Jadłam wymyślne organiczne owsianki, masowałam się kremami, spałam bez ograniczeń, próbowałam wyobrazić sobie, jak moje życie za chwilę się zmieni. Jaką będę matką? Czego nauczę moją córkę? Przed czym ją ochronię?

Il. Izabela Kacprzak

Wtedy wydawało mi się, że mam gotowe odpowiedzi. Wszystko miało być kwestią świadomości i konsekwentnego planu – jeśli dobrze się przygotuję, przeczytam kilka książek, będę kupować edukacyjne zabawki, zdrowe ekologiczne jedzenie, urealnię mój wielki plan, efekty przyjdą same. Jakby życie kształtowała tylko wolna wola. 

 

Podobnie miało być z porodem. Kiedy ktoś pytał mnie: „Jak rodzisz?”, opisywałam z zachwytem naturalną metodę. – Kobiety rodzą same od milionów lat, dlaczego to zmieniać – powtarzałam, zastanawiając się, czy nie zorganizować porodu w domu z doulą. Nikt przecież nie lubi szpitala, dlaczego nie oszczędzić sobie niepotrzebnego stresu i izolacji. Przed ostateczną decyzją powstrzymały mnie chyba tylko małe mieszkanie, pies, którego nie było komu oddać na ten czas, i wypełnione po brzegi kalendarze doul.

Kiedy moja ginekolożka orientacyjnie wskazała dzień, w którym prawdopodobnie dojdzie do porodu, byłam przerażona, że zostało tak mało czasu. Panikowałam i, zgodnie z powszechnym zwyczajem, umówiłam się z położną, że za dodatkową opłatą będzie mi towarzyszyć w trakcie porodu i przez kilka godzin po nim. 
Wybrałam ją według rekomendacji znajomych. Miała być spokojna, rzeczowa, ale bezproblemowa. Nauczyła mnie kilku ćwiczeń relaksacyjnych i powiedziała, żeby zadzwonić, jak tylko odejdą mi wody. Ale nie odeszły – ani wyznaczonego dnia, ani kolejnego.

To nic. Naturalnego porodu nie da się wpisać w kalendarz. Dziecko da znać, kiedy będzie gotowe – usłyszałam. Ale kiedy przez kolejne dni nie wydarzyło się nic, na standardowych badaniach lekarz powiedział – Niech pani się nie wygłupia, tylko pojedzie piętro wyżej i położy na oddziale. Jest w porządku, ale będziemy panią stale monitorować.
To zabrzmiało groźnie, więc zabrałam spakowaną torbę i położyłam się na łóżku, wsłuchując się w szumiącą aparaturę. Czułam się zła na siebie, przecież nie tak to miało wyglądać.

Przez kolejne dni nie działo się nic. Leżałam i czytałam. Personel zaglądał do mnie przez uchylone drzwi, a kiedy skończyłam najgrubszą książkę, zaczęłam słuchać podcastów. Nie mam pojęcia, o czym były, godziny mijały, a ja odpływałam w półśnie. Aż w środku nocy poczułam, że jestem cała mokra. Przycisnęłam guzik, wzywając pielęgniarkę. Potwierdziła, właśnie odeszły mi wody. Technicznie rzecz biorąc, zaczął się poród.

Poród: Utrata kontroli

Była 3 w nocy, zadzwoniłam do bliskich, żeby przyjechali. – Już! – krzyczałam rozemocjonowana do słuchawki. Ale skurcze nie były duże, zapamiętałam ten czas, jakby nic się nie działo. Dostałam nową pościel i, obłożona podkładami, czekałam, trzymając męża za rękę. Godzinę, trzy, sześć. 

Koło 15 zostałam zaproszona na salę porodową. Po 12 godzinach wreszcie miało się zacząć. O swojej położnej mogłam zapomnieć, właśnie zeszła z dyżuru, nie mogła mi towarzyszyć. Był za to położny z przydziału – mężczyzna, więc, mimo swojej wielkiej otwartości, poczułam się trochę speszona. 
– Ja się cieszę, będzie miał więcej siły, żeby ciągnąć – próbował żartować mój mąż, ale prawdziwy problem tkwił w tym, że skurcze nie przybierały na sile. Oględziny lekarza, kroplówka z lekarstwem i komentarz: „Proszę czekać, zobaczymy za 30 minut” nie dawały złudzeń. Wiedziałam, że to potrwa, że coś jest nie tak. Mój niepokój i poczucie, że nie daję rady, wzrastały.

Aż w końcu pojawiły się skurcze, które oznaczały taki ból, że nie miałam żadnych oporów i zaczęłam krzyczeć. Parłam, ale szybko opadłam z sił. Od kolacji poprzedniego dnia nic nie jadłam, miałam przecież rodzić.
Znów przyszedł lekarz i podał kolejną kroplówkę, a zanim wyszedł, powiedział, żebym wytrzymała jeszcze trochę. Kiedy to „trochę” trwało znacznie dłużej, niż spodziewali się medycy, poprosiłam o znieczulenie. Anestezjolog był jednak zajęty, przez następną godzinę musiałam radzić sobie sama. Mąż starał się ze mną rozmawiać, w najgorszym momencie zajął uwagę, puszczając filmy z kotkami na YouTubie.

– Ma pani szczęście, że jest sala, dwie kobiety czekają w korytarzu – powiedział ktoś, a ja nie czułam się szczęściarą.
Po kolejnym lekarstwie i kolejnej godzinie zapadła decyzja, że trzeba operować. Nie protestowałam, nerwowo dopytywałam o kolor wód płodowych. Były jeszcze czyste, oddychałam z ulgą. Miałam dostać jeszcze tylko znieczulenie, ale jak się okazało, coś się nie udało, nie zadziałało na całym ciele. Więc powtórka, w kręgosłup. Znów trzeba było czekać. Czas stał w miejscu, a kiedy spytałam, która jest właściwie godzina, okazało się, że zapadła głęboka noc. 

Kolejna informacja, że musimy poczekać, brzmiała już naprawdę źle. Czułam, że zupełnie nikt nie ma nad niczym kontroli. Przez godziny leżenia w zimnej klimatyzowanej sali, sączące się kroplówki, stres i wysiłek zaczęłam się wyziębiać. Moje ciało dygotało, nie mogłam powstrzymać szczękania zębami, drżenia rąk.

Tak czasami bywa – powiedział położny i zapewnił, że za moment przewiezie mnie na salę operacyjną. Tam już sama, bez męża, odgrodzona parawanem od lekarzy i swojego brzucha, cały czas drżałam. Czułam, jak pielęgniarki trzymają mnie, stabilizując, a chirurg nacinał brzuch. Tak, to nie wyobraźnia, czułam dotyk, nie czując bólu, tak właśnie działało znieczulenie. A później ktoś mocno mną szarpnął – to pewnie był moment właściwego porodu, wyciągnięcia dziecka, bo rozległ się płacz. Po raz pierwszy usłyszałam swoją córeczkę i odetchnęłam, myśląc, że jest silna i dzielna. – Gratuluję, 10 punktów w skali Apgar – powiedział lekarz.

Pielęgniarka na początku chciała przekazać mi do rąk becik, ale kiedy zobaczyła, że wciąż drżę, przyłożyła tylko twarz dziecka do mojej twarzy. Zaczęłam płakać, nie wiem, czy ze wzruszenia, czy z niemocy, bo przecież tak bardzo chciałam móc ją przytulić.

Po porodzie: Gorzki happy end

Poród trwał 24 godziny. Czułam się po nim poturbowana emocjonalnie, podobnie jak moi bliscy, ale też przekonana, że został przeprowadzony najlepiej, jak się dało. Od początku byłam w szpitalu, pod nadzorem lekarzy z dużym doświadczeniem, podłączona do nowoczesnej aparatury. Wiedziałam, że wszystko odbywa się powoli, ale zgodnie z procedurami. Komunikacja z lekarzami była oszczędna, ale wyważona. Co stałoby się, gdybym zdecydowała się urodzić w domu? Czy doula potrafiłaby działać tak spokojnie i zdecydowanie jak lekarze? Na jakim etapie przyznałaby, że jej kompetencje nie wystarczają i należy jechać do szpitala? Czy dotarłabym na czas? Jak bardzo bym się bała? Czy byłabym jedną z tych kobiet, które czekają na salę porodową w korytarzu? Jaką cenę za to zapłaciłoby moje dziecko?

Kilka lat po porodzie obejrzałam „Cząstki kobiety” o kobiecie, która traci nowo narodzone dziecko. Żadnego filmu, ani wcześniej, ani później, nie odebrałam tak osobiście.

Basia Czyżewska
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (2)

Julia Żochowska02.06.2022, 12:46
A porody domowe przyjmują nie doule (choć każdej kobiecie polecam spotkanie albo poród w towarzystwie douli!) tylko wykwalifikowane położne, które najczęściej jednocześnie pracują też w szpitalach. W porodzie domowym uczestniczą ponadto 2 położne,trzeba też przejść odpowiednią kwalifikacje, ciąża powinna być całkowicie fizjologiczna, a kobieta odpowiednio przygotowana psychicznie i fizycznie (np. znać i umieć stosować techniki niefarmakologicznego łagodzenia bólu, a jest ich bardzo, bardzo wiele). Statystyki (także polskie) pokazują, że porody domowe są równie bezpieczne co te szpitalne, a w ich trakcie w gigantycznym stopniu ograniczane jest stosowanie zbędnej medykalizacji tak powszechnej w szpitalach. W Holandii ok 30% porodów to porody domowe, w UK też niemal 30%. Są to porody finansowane przez państwo tak jak nasze szpitalne. Nikogo do porodu domowego nie namawiam, jednak nie zgadzam się na szerzenie dezinformacji i bezsensowne zastraszanie kobiet. Każda ciąża jest inna, każda kobieta jest inna, każdy poród jest inny. Zanim jednak będziemy głośno wyspowiadać czy pisać swoje osądy zastanówmy się jaki to będzie miało wpływ na czytelników. Słowa mają wielką moc! Wpsierajmy się, edukujmy, rozwijajmy, a nie oceniajmy i straszmy.

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij