Znaleziono 0 artykułów
05.03.2020

Coś się kończy, coś się zaczyna

05.03.2020
 (Fot. Getty Images)

„An Ecotopian Lexicon” to leksykon nowych słów na nowe czasy. Pisarze, naukowcy i artyści stworzyli słowa albo dostosowali już istniejące, żeby opowiedzieć o naszej niepewnej przyszłości.

Jakieś 70 tys. lat temu na świecie wydarzyło się coś niespodziewanego. Jeden z gatunków człowieka nielicznie zaludniającego część Afryki – homo sapiens – zaczął słowami szczegółowo opisywać otaczającą go rzeczywistość. I szybko poszedł krok dalej. Obok namacalnej rzeczywistości lasów, mamutów, strumieni i jagód opisywał inną rzeczywistość – rzeczywistość marzeń, pragnień, mitów i pierwszych umów społecznych, które nadawały wartość muszelkom. Przez następne 40 tys. lat dokonywała się rewolucja poznawcza, podczas której homo sapiens skonstruował łodzie, żeby wyruszyć na morze, choć nie widział drugiego brzegu. I zasiedlił Australię. Wymyślił lampy oliwne, żeby rozświetlić ciemność, i igły, żeby zszywać skóry zwierząt w ubrania. Rzeźbił statuetki ludzi, zwierząt i bogów, bo razem z umiejętnością snucia opowieści na świecie pojawili się bogowie. Według Yuvala Noaha Harariego, który o rewolucji poznawczej pisze w książce „Sapiens. Od zwierząt do bogów”, to właśnie rozmowa, umiejętność tworzenia fikcji, abstrakcyjne myślenie, przekazywanie informacji o rzeczach, które nie istnieją, dzielenie się mitami, za które warto ginąć, stały się spoiwem naszego społeczeństwa. Dzięki nim mogliśmy współpracować w większych grupach i elastycznie podchodzić do zmieniających się warunków. Tak – według Harariego – zaczęła się nasza droga do podbicia świata. 70 tys. lat temu narodziła się historia.

(Fot. Getty Images)

A potem – 12 tys. lat temu – rozpoczęła się kolejna rewolucja, która przyspieszyła bieg historii i stworzyła wielkie cywilizacje. Z wędrowców zmieniliśmy się w osadników. Zaczęliśmy uprawiać rolę i budować miasta. Podczas rewolucji neolitycznej stworzyliśmy potęgę, dzięki której zdominowaliśmy świat. 

O ile pierwsza rewolucja była zapewne wynikiem losowej genetycznej mutacji, o tyle druga nie byłaby możliwa bez lodu. W czasie, w którym zbieranie jagód zamienialiśmy na sianie pszenicy, powierzchnia Antarktydy i Antarktyki osiągnęła wielkość, która ustabilizowała temperaturę na całym świecie. Pisze o tym w eseju dla „New Yorkera” Robin Wright, która przez pół wieku zajmowała się raportowaniem z wojennego frontu i ze środka rewolucji, a teraz zajęła się opisywaniem wojny, którą wywołaliśmy sami przeciwko sobie (wojny, której – jak podkreśla – nie możemy przegrać). Wagę lodu w historii człowieka tłumaczy jej Spencer Glendon z Woods Hole Research Center. Aż do 12 tys. lat temu pokrywa lodowa ziemi była w nieustannym ruchu, a przez to, co chwilę zmieniała się temperatura, w sposób nieprzewidywalny i raczej szalony. To dlatego wędrowaliśmy, nieustająco szukając lepszych warunków do życia, czyli pogody umiarkowanej. Mniej więcej 10 tys. lat przed Chrystusem pokrywa lodowa na świecie osiągnęła właściwą wielkość – akurat tyle, żeby odbijać odpowiednią ilość energii słonecznej w kosmos. Proporcja była idealna – ziemia ani się nie przegrzewała, ani nie wyziębiała. Miłe miejsca pozostały miłe, jak opisuje to Glendon. Stabilny klimat umożliwił ludziom porzucenie nomadycznego trybu życia. Historia nabrała tempa. Te ostatnie 10-12 tys. lat zawierają pismo klinowe, Mezopotamię, Jerycho, Sfinksa, Nefretete, Buddę, Chrystusa, Mahometa i Wenus z Milo. Cezarów, papieży, cesarzy, wino, sery, Jerozolimę, Fra Angelico, Kopernika, Gutenberga, Rembrandta, Katarzynę II, rewolucję naukową, rewolucję francuską, czerwoną rewolucję. Dantego, Flauberta, Prousta, Tokarczuk i Masłowską. Wszystko to wydarzało się w mgnieniu oka, w zaledwie jedną dwudziestą czasu, który homo sapiens spędził na ziemi.

(Fot. Getty Images)

A teraz lód topnieje. To naturalne – zawsze ubywało go latem i przybywało zimą i wszystko było w porządku dopóki zachowywana była roczna średnia. Ale przez wzrost temperatury (18 stopni Celsjusza w lutym na Antarktydzie) lód zimą rośnie zbyt wolno, a latem ubywa go więcej niż zazwyczaj. Przez to topnieje sześć razy szybciej niż jeszcze 40 lat temu. To, co osiągnęliśmy dzięki kruchej równowadze powłoki lodowej – cała nasza cywilizacja – przyczynia się do jej zniszczenia. W dodatku ubywający lód przyspiesza globalne ocieplenie, którego przyczyną jesteśmy my, jedyny gatunek na ziemi, który tworzy fikcyjne i abstrakcyjne światy, ale któremu brakuje wyobraźni, by zrozumieć, że zmierza ku katastrofie. 

*

Przez ostatni rok pisałam dla Vogue.pl o zmianach, które zachodzą na świecie z powodu człowieka i jego zadziwiającej krótkowzroczności. O bielejących rafach, o umierających wielorybach, topniejącym lodzie, wyspach plastiku, śmiercionośnych biznesach, znikających wyspach, znikającej dżungli, znikających gatunkach i znikającym świecie. 

Czuję, że zaczyna brakować mi słów. Nie chcę już pisać wyłącznie o rozpaczy. Nie wierzę, że to jedyne, co nam zostało. Wszyscy wiemy, że jesteśmy inwazyjnym gatunkiem, który zaburza całe ekosystemy i swoimi działaniami zmienia klimat i środowisko. Wiemy też, że – choć ważne – to indywidualne działania niewiele zmienią. Potrzeba globalnej polityki, ponadnarodowych umów, zmiany nastawienia w biznesie, przeorganizowania całej naszej abstrakcyjnej świadomości, którą zdobyliśmy te 70 tys. lat temu. W tym, że ponownie musimy się nauczyć działać razem, jest nadzieja – w jakimś wymiarze kryzys klimatyczny daje nam szansę. Potrzebujemy tylko nowych narzędzi, nowej perspektywy, nowych sposobów działania. Nowych mitów i nowych marzeń.

(Fot. Getty Images)

Dzięki Hua Hsu, który także pisze dla „New Yorkera”, wpadła mi w ręce wydana niedawno przez Matthew Schneidera-Mayersona i Brenta Bellamy’ego książka „An Ecotopian Lexicon”. To leksykon nowych słów na nowe czasy. Schneider-Mayerson i Bellamy zaprosili do współpracy grupę pisarzy, naukowców i artystów, prosząc ich o stworzenie nowych słów albo dostosowanie już istniejących z innych niż angielski języków, które pomogą nam wspólnie myśleć o przyszłości i opisywać ją w nowy sposób. Tworząc słowa, których bazą są wszystkie języki (pojawia się norweski, arabski, tajski, ganda i delfini), chcą wskazać kierunek – kryzys jest globalny: ponadnarodowy, ponadpaństwowy, ponadgatunkowy. Takie same muszą być rozwiązania.

Wiemy, jak jest źle. Ale ciągle nie wiemy, jak na to zareagować. Rozumiemy, że kończy się jakaś era (petrokapitalistyczna impreza, na którą nie wszyscy zostali zaproszeni – jak opisuje ją jeden z autorów leksykonu), ale nie wiemy, co będzie po niej. Może zmieniając słowa, które od 70 tys. lat pomagają nam radzić sobie z rzeczywistością – znajdziemy kierunek i zmienimy świat?

(Fot. Getty Images)

Moje ulubione nowe słowo zostało przedstawione przez Sama Solnicka, naukowca z Liverpoolu, który bada związek poezji z nauką i literatury z kryzysem klimatycznym. Opisuje on słowo „Apocalypso” wymyślone przez poetkę Evelyn Reilly. Wszyscy wiemy, czym jest apokalipsa (to ważne, że oryginalnie oznaczała „ujawnianie”, a nie ostateczną katastrofę). Szykujemy się na nią, wiemy, że nie jesteśmy gotowi i zastanawiamy się, czy kiedykolwiek będziemy. Za to Calypso – w tym przypadku – nie jest nimfą, która przez siedem lat trzymała Odyseusza na wyspie, ale kreolskim tańcem i muzyką, w których satyrą wyraża się opór; celebracją i kreatywnością – krytykę. Jak pisze Solnick: „Apokalipsy mówią ci, że wszystko już stracone, bo świat za chwilę się skończy, czy to z cichym jękiem, czy z głośnym hukiem. Apokalipsos pokazują, że choć sytuacja wygląda naprawdę źle, nie powinieneś się poddawać, bo choć niektóre rzeczy się kończą, inne właśnie się zaczynają. Więc przestań skomleć, zacznij tańczyć”.

Katarzyna Boni
Proszę czekać..
Zamknij