Znaleziono 0 artykułów
23.09.2022

George Michael: Wolność poza schematem

23.09.2022
Fot. Getty Images

W latach 80. jest wielką gwiazdą pop i najbardziej pożądanym człowiekiem na świecie. Ale w kulminacyjnym punkcie kariery George Michael zmienia kurs. Zdaniem fanów odbija w bok, zdaniem krytyków zjeżdża ostro w dół. Czy nowa biografia i film dokumentalny pozwolą go lepiej zrozumieć?

Georgea trzeba ubrać i uczesać, a to chwilę zajmie. Głównie dlatego, że on sam podoba się sobie najwyżej w połowie: lewy profil akceptuje, prawy woli mieć w cieniu. Ciała sporo ostatnio stracił – taniec itp. – ale to jeszcze nie jest ten etap, by swobodnie pozować do zdjęć. Starsza siostra, fryzjerka, robi mu pasemka oraz tapir na lady Dianę, ciuchy w 1984 r. musi kupić sam, styliści jeszcze nie chcą go wyszlifować. Po raz pierwszy w życiu George szarpie się na coś od projektanta, sytuacja jest bowiem arcywyjątkowa. Białe spodnie i T-shirty z wrzeszczącym napisem Choose Life, z pacyfistycznej kolekcji Katharine Hamnett, zagrają w teledysku do piosenki „Wake Me Up Before You Go-Go”. Tym razem to będzie numer jeden. Nareszcie, być numerem dwa George dłużej już nie da rady, dość się naczekał, dokładnie dwa lata. W połowie piosenki biały look znika, wchodzą pastelowe bluzy, szorty i sportowe buty, wszystko marki Fila, oficjalnego sponsora duetu Wham!. Ze względu na te szorty George funduje sobie solarium. Nogi ma długie, do tańca lub skoków przez płotki. Poniosą go tam, dokąd strasznie mu się śpieszy. Cel: sukces i sława. Globalne, na wieki. Pieniądze celem nie są, ale skoro przy okazji się pojawiają, nauczy się je wydawać: 20 mln funtów dla fundacji charytatywnych (chorzy na AIDS, bezdomni, dzieci), 15 na rezydencje w Londynie i LA, 15 tys. co miesiąc dla tego, który twierdzi, że kocha.

 

Brytyjscy krytycy nic nie rozumieją. Dla nich Wham! to guma do żucia, żenada. Za kilka lat George przyzna im racje: „Wham! to test, jak lekceważyć swoją inteligencję”. Kilka razy zmieni zdanie, a po czterdziestce nawet zacznie żałować, że za szybko się z zespołu wymiksował. – W przypadku Georgea nic nigdy nie jest nieskomplikowane – tłumaczy Simon Napier-Bell, były manager duetu. Prawda, ale jeszcze przez chwilę do niczego nam niepotrzebna. Na razie gra muzyka, 100 kobiet na planie teledysku robi za tysiąc fanek, a George naprawdę tańczy, naprawdę śpiewa i wygląda jak reklama wakacji all inclusive. Druga połowa duetu, Andrew Ridgeley, kumpel ze szkolnej ławki, gania po scenie z gitarą w ręku. Grać nie gra, bo nie umie, jego kariera w show-biznesie to kłamstwo z kategorii błahych, trzeba wybaczyć i zapomnieć. W przypadku Georgea Michaela poprzeczka wymagań nigdy nie spada poniżej poziomu półboga.

Koniec Wham!: Duet zniknął na zawsze dwa lata po premierze hitu „Wake Me Up Before You Go-Go”

120 mln płyt sprzedanych na całym świecie. Status symbolu seksu dwóch dekad. Pięć skandali z finałem w sądzie i jeden zakończony więzieniem, chór recydywistów wita go tam piosenką: „Guilty George has no freedom”, pod melodię „Carles Whisper”. Kluczowe słowa w CV: euforia, depresja, ekstaza, autodestrukcja, wina, to ostatnie zamiast wszystkich przecinków i średników. George Michael w zasadzie w ogóle nie powinien przypominać prawdziwego człowieka, od początku do końca jest przecież artystycznym projektem, realizowanym przez Georgiosa Kyriacosa Panayiotou. Zwyczajne dziecko z peryferii Londynu, tata emigrant z Cypru, mama stąd, klasa średnia, autentycznie w mężu zakochana, wie, kiedy się nie odzywać. Ojciec nie boi się niczego, z wyjątkiem wstydu. Bałkańskimi metodami pracuje nad tym, by z syna nie wyrosła ciota. Wrzeszczy, kpi, goni do roboty w rodzinnej knajpie, na zmywak i do garów, a potem na lekcje skrzypiec, bo tak wychowują dzieci bardziej brytyjscy sąsiedzi. Już jako George syn mu za to wszystko pięknie podziękuje piosenką „It Doesn't Really Matter”, dorzuci jeszcze stadninę rasowych koni. Sam się przy okazji zdziwi, że innym wybacza się łatwo, tylko sobie nie. George jest wyrozumiały, bo Georgios wierzy, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Uciekają z domu w sukces, dalej chyba nie można.

Fot. Getty Images

W latach 80. wszystko zmienia się z prędkością pershinga i nierzadko wbrew logice. Dwa lata po pierwszym numerze jeden Wham! znika na zawsze. Tak chce George, Andrew wolałby nie, ale nie ma nic do gadania. Pożegnalny koncert na stadionie Wembley: George w krótkiej kurtce z frędzlami, Andrew w czarnym płaszczu jak z „Matriksa”. George – wersja 2.0 – rządzi także na scenie. Przechadza się wzdłuż, wszerz, jak tropikalny ptak wodny, układy choreograficzne ma à la Travolta, ale charyzmę Nurejewa. A Andrew? Stara się za bardzo nie wchodzić mu w drogę i wieczna mu za to chwała. Przyczyna przyśpieszonego końca Wham! dla wszystkich jest zrozumiała: tylko połowa duetu ma talent i potencjał. Za kulisami na premierę z fajerwerkami czeka George Michael wersja 3.0. To jest wizualna petarda, hybryda trzech ideałów męskości: harleyowiec, facet z gitarą i młody misiek. George 3.0 nosi zarost, sprane dżinsy, skórę vintage, biały T-shirt i awiatory, buty z metalowymi czubami spróbujmy przeoczyć. W teledysku do piosenki „Monkey” testosteron dostaje jeszcze ciekawszą oprawę: czarne spodnie na szelkach, po bawarsku naciągnięte nad pępek, czarny kapelusik, w lewym uchu kolczyk-krzyż, prawe ucho wciąż ucieka przed kamerą. W 1988 r. „Monkey” jest numer jeden w Ameryce, czwartym złotym hitem z albumu „Faith”. Jak tańczyć przed tłumem obcych, Georgea uczy Paula Abdul, choreografka Michaela i Janet Jackson, wkrótce także piosenkarka. Nikt nie rusza się lepiej od niego, nikt nie wygląda lepiej, normalnie niemożliwe. Zgodnie z tytułem pierwszej solowej płyty 24-letni George Michael staje się obiektem uczuć wyższych. Kult potrwa zdecydowanie dłużej, niż jego zdaniem opłaca się być bożyszczem.

Dwa występy za półtora miliona dolarów: W 1991 r. George Michael koncertował jako największa gwiazda w Rio de Janeiro

Mocne strony sławy: wszyscy kupują cię takim, jakim jesteś w wersji przeznaczonej do sprzedaży. Słabe strony sławy: wszyscy chcą więcej tego samego towaru, żadnych modyfikacji. I każdy mówi ci, kim jesteś. Magazyn „Rolling Stone” nazywa George'a Eltonem Johnem lat 80., a Elton John – nowym Paulem McCartneyem. Wszystkie ważne nagrody są jego, koncerty wyprzedane w kilka godzin, tyle ostentacyjnej miłości za garść melodii z tekstami o nałogach, niesprawiedliwym świecie i fatalnie ulokowanych uczuciach. George jest białym Michaelem Jacksonem i męską Madonną, chociaż ta ostatnia kwestia wymaga omówienia. Właśnie to go najbardziej irytuje. Czy nie można słuchać muzyki, nie zadając sobie przy tym pytania, „Co z zawartością swoich majtek robi wokalista”? Po kosmicznym sukcesie „Faith” George postanawia, że jego następny album „Listen Without Prejudice Vol.1” sprzeda się sam. Ciała i twarzy artysty nie będzie ani w teledyskach, ani nawet na okładce płyty, nie wykona też tradycyjnej rundy po telewizyjnych talk-show. O jeden raz za dużo usłyszał przed kamerą: „George, jesteś gejem”? Pod koniec XX w. na to pytanie nie ma bezpiecznej odpowiedzi.

 

W styczniu 1991 r. George Michael jest w Brazylii i gwiazdorzy. Za półtora miliona dolarów zgodził się dać dwa koncerty na stadionie Maracaña, jest największą gwiazdą festiwalu Rock in Rio, Princea, Guns NRoses i New Kids on the Block na afiszach zapowiada się mniejszym druczkiem. Pierwszą noc spędza w pięciogwiazdkowym hotelu Royal Rio, wcześniej spał tu Sinatra. Narzeka, że straszny hałas, więc rano zostaje przeniesiony do Copacabana Palace. Dostaje apartament księżniczki Diany, w Rio lepiej już nie można. Kilka godzin przed drugim koncertem dzwoni do Roba Kahane'a, swojego managera. „Wpadnij do mnie do pokoju” – mówi. „Mam dla ciebie niespodziankę”. Niespodzianką jest nowy look: krótko przystrzyżone włosy z grzyweczką na pół centymetra, złote kolczyki-koła ratunkowe oraz wdzianko w kolorze shocking pink. Kahane nie ukrywa, że granice tolerancji zostały sforsowane. „Dlaczego mi to robisz?” – pyta. „Może lepiej wyjdź na scenę i powiedz wszystkim, że jesteś gejem”. Negocjują drobne ustępstwa. Na koncert George założy czarny T-shirt i marynarkę, ale kolczyków nie zdejmie. Maracaña ma beznadziejne nagłośnienie i śmierdzi moczem, tej nocy to jednak nie przeszkadza. Z widowni wielką gwiazdę pop skanuje wzrokiem Anselmo Feleppa, lokalny stylista łamane przez projektant mody. Towarzyszącej mu Rosie Fernandes szepcze do ucha: „To najpiękniejszy człowiek świata. Muszę go poznać. Musi być mój”. Poluje na Georgea w hotelu, w hallu przez sekundę wymienia z nim spojrzenia, wyłapuje błysk nadziei. Razem z Rosie jadą za limuzyną do kurortu Buzios, wpraszają się na kameralne party dla przyjaciół artysty. Około północy zaczyna się nowy rozdział w życiu Georgea, pod tytułem „George szczęśliwy”.

Fot. Getty Images

Przez pierwszych 20 lat kariery jego głowę wypełnia muzyka, słyszy dokładne brzmienie każdej nowej piosenki, z pełną aranżacją, tak komponuje. Casting na saksofonistę z „Carless Whisper” trwa tygodniami. Wielkie nazwiska jedno po drugim wypadają z listy, aż na sesji zjawia się Steve Gregory i gra dokładnie, jak w głowie Georgea. Teksty z czasów Wham! poezją na miarę Larkina nie są, ale jako solista George pisze lirycznie, lata świetlne od powszechnie akceptowanej grafomanii. Inspiruje się najczęściej sobą samym i innymi mężczyznami, bo czemu nie, angielski elegancko rozcieńcza ryzykowne kwestie. „A Different Corner”, drugi solowy hit w jego dorobku, powstaje, gdy George po szczeniacku zakochuje się w Bradzie Bransonie. A któż to taki ten Brad? Kasjer w nocnym klubie oraz przyjaciel Kathy Jeung, modelki, która przez kilka lat pełni zaszczytną funkcję tzw. brody George'a. Dla prasy są parą, nieoficjalnie zaś ona robi sobie nadzieje, on zaś radzi jej, żeby przestała. „I Want Your Sex”, najbardziej kontrowersyjny singiel z płyty „Faith”, to tekst o i do Tonyego Garcii, playboya z Saint Tropez. George jest nagrzany, Tony gra trudnego do zdobycia, piosenka sygnalizuje rezerwy cierpliwości po jednej ze stron. Gdy George zakochuje się w Anselmo, nie pisze nic, miłość absorbuje go totalnie. Idealnie zsynchronizowała się z planem, by być papieżem i eremitą, Kim Kardashian i Gretą Garbo, czyli jednocześnie rozchwytywanym przez miliony i dla nikogo niedostępnym. Wytwórnia płytowa ostrzega, że to się nie może udać, ale George nie umie odpuścić. Tak pięknie mu się wreszcie żyje, najlepsze jeszcze przed nim. Najgorsze również.

„Freedom Uncut”: Nowe spojrzenie na George'a Michaela

Dwa utwory z albumu „Older” są wprost o Anselmo, „Jesus to a Child” oraz „You Have Been Loved”, osiem o konsekwencjach jego śmierci wiosną 1993 r.: chroniczna depresja.

 

Drugi partner życiowy Georgea, Kenny Goss, to kowboj z Teksasu, dystrybutor strojów dla cheerleaderek i wyposażenia klubów fitness. Poznają się w ekskluzywnym spa Beverly Hot Springs, gdzie Kenny bywa bardziej przez ambicję niż dzięki dochodom. George zadedykuje mu „Amazing” i „American Angel”, do tańczenia OK, ale to nie są najładniejsze piosenki na płycie „Patience”. Gdy są razem, Kenny dostaje kieszonkowe, 15 tys. funtów miesięcznie, oraz fundację promującą sztukę współczesną. Gdy Georgea zabraknie, Kenny upomni się o rekompensatę za czas, poświęcenie oraz dyskrecję. Oficjalny partner numer trzy, fryzjer Fadi Fawaz, nie dostaje nic, robi się więc wściekły, agresywny. Na Twitterze wali na oślep: „George miał HIV, sam nic nie stworzył, wszystkie hity napisali mu ghostwriterzy, przez niego jestem teraz bezdomny”. Milknie dopiero w sądzie, po zawarciu ugody ze spadkobiercami. Jedenasty utwór z albumu „Older” odstaje od reszty. „Fastlove” to rzecz o dyktaturze libido i ludziach, którzy spontanicznie pomagają rozładować wewnętrzne napięcie, nie oczekując w zamian niczego poza kilkoma sekundami ekstazy.

Próba odseparowania głosu od ciała kończy się w 1998 r. globalną pokutą. We wszystkich talk-show świata George wyjaśnia, co takiego zrobił w publicznej toalecie w parku vis-à-vis hotelu Beverly Hills, że zgarnęła go policja. Poszukiwał seksu bez zobowiązań oraz wstydu – elektryzująca kombinacja. Brukowce mają żniwa, robią mu coming out stulecia, taki sławny i bogaty, a taki śmieszny i biedny. W TV George jest jak zawsze błyskotliwy, dowcipny, elegancki – w latach 90. elegancki znaczy, że nosi garnitury Armaniego lub Gucci. To nie pierwsza publiczna porażka w jego dorobku. W 1993 r. przegrywa sprawę o prawa autorskie i warunki kontraktu z wytwórnią Sony. Sąd nie dostrzega w nim ofiary, prasa podlicza, że wart jest 80 mln funtów, co daje mu 235. miejsce na liście 500 najbogatszych Brytyjczyków. Takim ludziom się nie współczuje, tylko się po nich jedzie. Mimo wszystko wciąż chce mu się jeszcze powalczyć o sławę i popularność, chce wrócić na top, nawet nie na swoich warunkach. Ale rynkiem rządzą dzieciaki, Auto-Tune i inne cuda techniki, dzięki którym śpiewają ci, którzy nigdy w życiu nie powinni. A George ma oldskulowy talent do pisania klasyków pop oraz soulowy głos, którego nie potrafią mu wybaczyć czarnoskórzy artyści, od 1987 r. wchodzi im w paradę. Latem 2022 r. jego fenomen próbuje wyjaśnić film dokumentalny „Freedom Uncut” i biografia autorstwa Jamesa Gavina.

Fot. Getty Images

George Michael zmarł 18 miesięcy po odbyciu kuracji odwykowej

Solowa kariera Georgea Michaela zaczęła się od profesjonalnie spreparowanego skandalu. Gdy w szczytowej fazie epidemii AIDS śpiewa się „I Want Your Sex”, to trzeba się z tego gęsto tłumaczyć, zwłaszcza w purytańskiej Ameryce. I w ten sprytny sposób promocję płyty ma się gratis. Koniec kariery Georgea to cała seria skandali, tym razem spontanicznych. Od śmierci Anselma Michael prozac popija winem, wypala do 20 jointów dziennie i drugie tyle papierosów. Kokaina na niego nie działa, woli amfę i GHB. Za posiadanie i prowadzenie samochodu pod wpływem w ciągu 12 lat policja aresztuje go siedem razy. Przeprasza, płonie ze wstydu i od nowa. Umiera w pierwszy dzień świąt lub w wigilię Bożego Narodzenia 2016 r. Z przyczyn naturalnych, tak podaje oficjalny komunikat. Tylko co to znaczy w przypadku 53-letniego mężczyzny? Dwa i pół roku po tym, jak na autostradzie pod Londynem wyskoczył z pędzącego range rovera. 18 miesięcy po kuracji odwykowej w Küsnacht w Szwajcarii, gdzie w ramach terapii omawiał biblię dysfunkcyjnych gejów: „The Velvet Rage” Alana Downsa. Downs, terapeuta z Hollywood, pisze m.in. coś takiego: „…głęboki i trwały gniew jest rezultatem wychowania w środowisku, w którym gej nie zasługuje na akceptację, na miłość pewnie też nie… Ten gniew bywa katalizatorem przesadnej kompensacji, niekończących się prób pozyskania miłości i akceptacji, dzięki temu, że staramy się bardziej, stajemy się piękniejsi, bardziej sexy – krótko mówiąc, zmieniamy się w kogoś, kto naszym zdaniem zasługuje na bycie akceptowanym i kochanym”.

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij