Znaleziono 0 artykułów
11.01.2020

Demontaż atrakcji: „1917”

11.01.2020
Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Zaskakujący zwycięzca Złotych Globów ma też szansę na Oscara. Dlaczego? W czasach, gdy w powietrzu wisi wojna, przypomina, co naprawdę znaczy to słowo.

Co u nas dziś sądzi się o wojnie? Najlepiej sprawdzić w szkołach. Temat wypracowania w ósmej klasie podstawówki: „Bohaterowie Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego pięknie żyli i pięknie umierali. Uzasadnij”. Dziecko trudzi się i poci, skrobie piórem w kajecie, aż wystawia język. „Pięknie żyć” to łatwe: pomagać słabszym, być miłym, odważnym, wdzięcznym, cieszyć się życiem, na ile to możliwe w czasie wojny. Ale „pięknie umierać”? Tutaj zaczyna się kłopot. Walka zbrojna to był jedyny wybór? Poszli na śmierć, bo ktoś im kazał? Oddali życie, bo ktoś powiedział, że tak trzeba? Na pewno dla medalu i chwały nie zrezygnowaliby z dorastania i starzenia się, z przeżycia kolejnych dziesięcioleci. Woleliby żyć dalej, rozrabiać, sprzeciwiać się przełożonym, opowiadać kawały i spotykać się z dziewczynami. Pomysł, by „pięknie umrzeć” jest obcy każdemu, kto jest zdrowy na umyśle. A mimo to powraca w wychowaniu młodych ludzi jako fantazja o zwycięstwie, które trzeba przypieczętować zgonem, aby ofiary zatriumfowały nad oprawcą. Znamy ten dryl do braku własnej refleksji. Brzmi zupełnie jak dawny: „Czy Lenin był wielkim przywódcą narodu i dlaczego największym?”. I tak jak tamten może nieść konsekwencje.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Sami przecież rozmawiamy o tym, co zdaje się nieuniknione. „Wojna, wojna!” – wciąż słychać podniecone głosy z różnych stron globu. Znów okaże się, kto ma rację. Kto jest zły, kto dobry: Iran, Trump, Putin, Chiny, Kim Dzong Un, Izrael, Syria? Kto wyrwie z drzemki wojska sprzymierzone? W gorączce wypatrywania wojny film „1917” służy za zimny kompres. Wokół wciąż toczą się eufemistycznie nazywane „konflikty”, a jednak, żeby zrozumieć, co znaczy wojna, wracamy do I wojny światowej.

Nic dziwnego, że nie mamy o tym pojęcia. Nawet żołnierz w okopach nie wie, co to wojna. Młodzi angielscy rekruci: Schofield (George MacKay) i Blake (Dean-Charles Chapman) zamiast na walce skupiają się na codzienności: poszukiwaniu znośnego żarcia, listach od bliskich, durnych zakładach o to, co się wydarzy. Śpią w słońcu na ukwieconej łące, gdy budzi ich kapral, stawia do pionu i wlecze do generała. Dostają misję: przejść przez front na drugą stronę, żeby powstrzymać inny dywizjon przed atakiem na wroga. Jeśli nie zdążą dostarczyć rozkazu – trzeba osobiście, bo zerwana jest łączność – zginie 1600 żołnierzy, bo Niemcy zastawili pułapkę, udając, że się wycofali. Chłopcy boją się, ale rzucają w przygodę. Nie jest to akt miłosierdzia ze strony generała (Colin Firth w epizodycznej roli), że śle ich tam, gdzie zapewne zginą. Tylko ich dwóch jest wystarczająco zdesperowanych, by pójść pieszo: Blake, bo w dywizjonie jest jego brat, którego za wszelką cenę chce uratować, i Schofield, bo jak „Zośka” dla „Rudego” jest przede wszystkim lojalnym kumplem, który nie zostawi młodszego w opałach.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Tak oto Sam Mendes zarysowuje fabułę filmu, która, jak łatwo się domyślić, skupia się na trudnościach żołnierzy w dotarciu do celu. Z początku są całkiem rzutcy: bagnet na broń i hej, do przodu! Przechodzą chrzest, a zarazem ostatnie namaszczenie, pokropieni wódką przez porucznika (Andrew Scott znany jako hot priest z „Fleabag”), po czym nieświadomi, co ich czeka, rzucają się w wir wydarzeń.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Skąd dowiedzą się, na czym polega wojna? Nauczy ich jej absolutna nieprzewidywalność. Chodzenie na ślepo nad przepaścią. Bo mapa i domysły nijak nie oddają tego, co znajdzie się na miejscu. Wojskowy czy cywil, kto tego doświadczy, właściwie nie ma znaczenia. Każdy dowie się, czym jest wojna, w krótkim momencie, który przeżyje albo nie. To śmierć, co przyszła nagle, szok po stracie kogoś bliskiego oraz potworne cierpienie, od którego donikąd nie ma ucieczki. Wojna to etap bólu, gdy zagryzanie zębów już nie pomaga. Trudno pamiętać o tym w czasie pokoju.

Oglądając „1917”, można zrozumieć, co znaczy „wola życia”. Nie jakaś natchniona, mityczna idea, ale prosta decyzja, by teraz nie umierać. Bohater zaraz na początku rani się w rękę, kalecząc przypadkiem o drut kolczasty zasieków, przez które udało mu się przedrzeć. Krwawiącą dłoń wkłada niechcący w dziurę w brzuchu trupa – jamę wyżartą przez szczury, trawiące resztki zwłok. Wyrywa ją szybko jak poparzony. To przypadkowe dotknięcie śmierci wygląda na znak końca. Ale przed nim jeszcze całe mile umarłych.

Póki ma siłę, będzie o siebie walczył. Wiele razy zachowuje się tak, jakby miał już dość, ale kieruje nim żądza przetrwania. Właśnie ta moc, o której mówi się, że jest tak zwierzęca, że nadprzyrodzona, czyli silniejsza, niżby kazał umysł. Zresztą Will znaczy wola – imię Schofielda jest nieprzypadkowe.

A „wola życia” to nic innego, jak wstręt wobec śmierci, obrzydzenie rozkładem, tak dojmujące, że popycha do karkołomnych czynów, które post factum określa się mianem bohaterstwa. Nie wierzę w nic takiego, w ideę, która prowadzi do „pięknej śmierci”. Umieranie jest ohydne, a gwałtowny odrzut od martwego ciała sprawia, że chce się je pogrzebać i ratować tych, którzy jeszcze żyją, w tym również siebie. Instynkt przywraca obecność tu i teraz.

Jeden z bohaterów umiera właśnie dlatego, że żyje w świecie idei zamiast w rzeczywistości. Filozofia braterstwa, humanitaryzmu, popycha go do tego, by być szlachetnym, ocalić niemieckiego pilota, który bez tego zaraz zginie. Brzmi wspaniale, ale czy rozsądnie? W „1917” fantazja jest siłą fatalną. Gdy po wielu skrajnych przeżyciach bohater wychodzi na linię frontu i biegnie pod ostrzałem (bo skoro wciąż żyje, znaczy chyba, że jest niezniszczalny) czekamy tylko, aż pycha go zgubi. Jednak jak w „Walcu z Baszirem” tu też wojna nie ma żadnych prawideł, pozbawiona cudów jest pełna przypadków.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Podczas ceremonii wręczenia Złotych Globów reżyser „1917” Sam Mendes, znany z „American Beauty”, „Drogi do szczęścia” i dwóch Bondów: „Skyfall” oraz „Spectre”, sprawiał wrażenie, jakby był zaskoczony nagrodą. Dlaczego miałby to być najlepszy film roku? Zekranizował jedynie wspomnienia swojego ojca, któremu zadedykował film, nie robiąc z niego wcale superbohatera. Zamiast tego skupił się na realiach wojny: mokrej glinie, w której ślizgają się nogi, przewróconym wiadrze, pełnym żaru z ogniska, czy olbrzymich, zdechłych koniach, nad którymi aż czarno roi się od much. Oddał czas, gdy wojna toczyła się wręcz, tak sugestywnie, że niemal czuć smród padliny.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

W czasach, gdy kino opiera się na cyfrowych złudzeniach rzeczywistości, dotykalna materia robi wrażenie. Powala jej masa, faktura, opór. Czuć, jakby grzebało się w niej własnymi rękami. Autor zdjęć Roger Deakins po zeszłorocznym „Blade Runnerze 2049” ma szansę na drugiego, moim zdaniem, bardziej zasłużonego Oscara. Choć może być różnie. Owszem, Złote Globy pokryły się z Oscarami w 2019 r., gdy zdobył je „Green Book”, a dwa lata wcześniej „La La Land” i „Moonlight”. Ale inaczej było, gdy wygrały „Trzy billboardy za Ebbing” i „Lady Bird” (Oscara dostał „Kształt wody”) albo „Zjawa” („Spotlight”) czy „Grand Budapest Hotel” („Birdman”). Skuteczność prognoz Globów jest największa w kategoriach aktorskich, połowiczna w kategorii najlepszego filmu, mniejsza w kategorii najlepszego reżysera i najmniejsza w kategorii najlepszych zdjęć.

Film więc niekoniecznie powtórzy sukces na Oscarach. Ale pójdą na niego tłumy, gdyż ten pierwszy konkurs nagradza zwykle lepsze produkcje. A „1917” to zdecydowanie najambitniejsze i najbardziej spełnione osiągnięcie Sama Mendesa.

Imponujące, że składa się z najprostszych gestów. Choćby nie wiem, jakie CGI stawało na głowie, to nigdy ich nie przebije. Najlepszym dowodem scena, gdy żołnierze próbują wypchnąć zakopaną w błocie ciężarówkę. Oglądamy ją realistycznie, frontalnie i w tej błahej sprawie napięcie sięga zenitu. Tak bardzo zależy mi, żeby się udało, że napinam się i zaciskam pięści, by pomóc bohaterom. Prawie wyrywam rząd z przodu i rzucam w stronę ekranu wraz z ludźmi w fotelach. Tak silna potrafi być sugestia kina. Bo najmocniejsze obrazy nie dzieją się w fantastycznych mirażach, ale naprawdę. Dlatego w „1917” brak zjawiskowych ujęć jak choćby z niedawnej „Dunkierki”.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)

Nieważne, czy rzeczywiście nakręcono cały film w jednym ujęciu. Umówmy się, że to strategia marketingowa, lecz zupełnie nie szkodzi. I tak imersja jest niezwykła – nie tylko oglądamy zdarzenia oczyma bohaterów, lecz także jesteśmy z nimi na tej wojnie. To kino spod znaku wstrząsającego realizmu jak radziecki „Idź i patrz” Ivana Klimowa, którego bohatera Will z urody trochę przypomina. Współczesna klasyka, która staje się historią od razu w chwili premiery. Składa hołd największym dziełom gatunku, mnożąc cytaty: od „Czasu apokalipsy” Francisa Forda Coppoli przez „Cienką czerwoną linię” Terrence'a Malicka aż po „Ścieżki chwały” Stanleya Kubricka. Oglądając „1917”, tęsknię za tym, jak kiedyś robiło się kino.

Za fizycznym wysiłkiem, przysłowiową toną węgla przewaloną łopatą i kilometrami, które trzeba przebiec w deszczu i wietrze, a nie na wirtualnej bieżni. Prowadzący galę Złotych Globów Ricky Gervais rzucił dowcip, że dziś nie ma już prawdziwych aktorów, tylko ci, którzy spędzają życie na siłowni, wstrzykując sobie preparaty na porost mięśni, bo nic innego nie potrzeba, żeby grać główne role.

Tymczasem młody George MacKay wyłamuje się z tej zasady, budując swoją rolę wrażliwością zamiast urodą, sprawnością zamiast muskulaturą. Wygląda jak Ofelia, gdy płynie rzeką w płatkach kwitnącej wiśni, a zaraz jak rozbitek z horroru, gdy czołga się po ciałach topielców. Ma w sobie coś z Bonda, gdy ćwiczy równowagę na zwalonym moście, gibko umykając ostrzałom. Jest takim 007, co nagle zmienia się w Zbyszka Cybulskiego. Zamiast ciemnych okularów ma metalowy hełm, absurdalny trochę jak latający spodek. Niesie karabin przez ruiny miasta świecące słoneczną łuną. Pożar jest tak rozległy, że surrealistyczny. Widzimy teraz podobny w relacjach z Australii. Wydaje się, że to zgliszcza całego świata, na którym przetrwali tylko dwaj ludzie. I to smutne, że nawet gdyby zostało ich dwóch, zaraz zaczęliby do siebie strzelać. – Wojna skończy się dopiero, gdy wszyscy się pozabijamy – mówi w finale pułkownik Mackenzie (epizod Benedicta Cumberbatcha).

Wojna jest bowiem permanentnym stanem ludzkości. Trwa bez ustanku, tylko chwila, gdy zrozumiemy, może być naszą ostatnią. Za samo przypomnienie tego prostego faktu, „1917” zasługuje, by uczyć o nim w polskich szkołach. Bardziej to pożyteczne niż nagrody.

Kadr z filmu „1917” (Fot. Everett Collection/East News)
Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij