Znaleziono 0 artykułów
16.11.2019

Demontaż atrakcji: Irlandczyk

16.11.2019
Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot. materiały prasowe)
 

Czy Martin Scorsese wciąż zachwyca? Wielkie kino – będąc wielkim i będąc kinem – powinno nas przecież zachwycać, nawet na małym ekranie. Dlaczego więc nie zachwyca, skoro zachwyca? Bo Scorsese wielkim poetą był.

Tylko słowa Gombrowicza są w stanie opisać podniosłą atmosferę, która otacza „Irlandczyka”, ostatnie dzieło reżysera „Chłopców z ferajny”, trwające trzy i pół godziny. Dzieło, które polską premierę miało na American Film Festival we Wrocławiu, obejrzymy krótko w kinach, a dłużej na Netfliksie.

Platformie traktowanej przez branżę filmową jako wroga prawdziwego kina, choć wyprodukowało „Romę” Alfonso Cuaróna czy „Króla” Davida Michoda. „Irlandczyk” Martina Scorsesego ma być kolejnym z nich, a może nawet stanąć na szczycie podium i otworzyć szampana. Oblewając nim wdzięczne twarze zasłużonych aktorów w tej bitwie o kino, dystrybutorzy chcą włożyć koronę na głowę klasyka, który zbudował filary współczesnego amerykańskiego kina. Nestor nic sobie nie robi z faktu, że jego film będzie oglądany na ekranach laptopów zamiast w aksamitnym rytuale sali kinowej. Pewnie dlatego, że sam pamięta wiele końców historii: koniec taśmy 35 mm, kin studyjnych, koniec wypożyczalni kaset wideo i wiele innych końców, dzięki którym nie boi się dziś zagłady branży filmowej. Być może źródłem tej wiary jest też misja, której poświęca dziś większość energii. Pod jego nazwiskiem Film Foundation daje drugie życie dawnym, zapomnianym tytułom. W tym również czarno-białym polskim arcydziełom: „Matce Joannie od Aniołów”, „Pociągowi” Jerzego Kawalerowicza czy „Rękopisowi znalezionemu w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa. Kopię tego ostatniego dosłownie uratował w latach 90. i zrekonstruował, po czym wypuścił na DVD. Zasług Scorsesego nie sposób przecenić. Bez niego w filmowym Nowym Jorku ziałaby czarna dziura, a na mapie byłoby wiele białych plam. Tylko czy podziw i szacunek to wystarczające powody, żeby jego nowy film obdarzać bezkrytycznym zachwytem?

Podczas tego seansu postarzałam się o 40 lat. Gdy zapaliły się światła, potrzebowałam laski, żeby podnieść się z fotela. Nie było wokół żadnych młodych ludzi, którzy pomogliby mi zejść ze schodów. Wszyscy dawno pomarli albo zanudzili się na śmierć. Chciałam wykręcić numer do speców z „Irlandczyka”, żeby odmłodzili mnie z powrotem jak Roberta De Niro, ale okazało się, że nigdzie nie ma ani telefonów z okrągłą tarczą, ani tych z długim, kręconym kablem. Z nerwów, że już nie da się tego cofnąć, próbowałam zapalić papierosa, ale w sali nie było popielniczek, bo dawno zakazano palenia. Poczułam się nagle tak bardzo samotna, jakby siłą wepchnięto mnie do domu starców. A tam, jak wiadomo, organizuje się wieczorki z kulturą, takie jak ten dziś, gdy tańczyły przede mną woskowe kukły. Nie prawdziwi Al Pacino, Harvey Keitel, Joe Pesci i De Niro, tylko ich przerażające zombie, sklejone z kawałków twarzy wyciętych na różnych etapach życia. Odmłodzeni seniorzy wyglądali jak żywe trupy z gładkimi licami, które udając młodzież, poruszają się ociężale jak często starsze osoby. Niby sztywne marionetki obciągnięte ludzką skórą.

Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot. materiały prasowe)

Jak Jimmy Hoffa, najbardziej skłębiona i wewnętrznie sprzeczna postać w „irlandczykowej” układance. Do konstrukcji tej lalki użyto rysów Ala Pacino. To jego wygenerowana cyfrowo twarz wyłania się nagle z półmroku, nie wyglądając wcale jak ta z „Narkomanów”, gdzie uroczy złodziej wciągał nas w swój straszliwy nałóg. Ani też jak Michael Corleone, ani Bobby Deerfield, ani nawet jak Tony Montana. Pacino z „Irlandczyka” to jakiś alien z komputera, który ich wszystkich próbuje naśladować. I to wszystkich naraz. Uderzającą kakofonię jego wyglądu można tłumaczyć tylko powyższym: że jego bohater jest tak wewnętrznie sprzeczny...

Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot. materialy prasowe)

Lepiej wypada awatar De Niro, którego odmłodzono w miarę jednolicie. Ale on też przypomina siebie samego sprzed lat tylko w początkowych scenach, gdy rozwozi mięso ciężarówką chłodnią. Zapięty pod szyję w skórzanej kurtce powtarza własną dynamikę z „Ulic nędzy” albo z „Taksówkarza”. Wtedy wymuszał posłuch nadmiernie wyprężonym ciałem jak mały żylasty pies, który głośno szczerzy zęby. Teraz jako Frank Sheeran nawet nie musi tego robić. Gra ciałem i jest groźny, bo obrósł w charyzmę. Mimo to jego twór na poły ludzki, w środku sprawia wrażenie Pinokia. Kogoś, kto tak bardzo chce się stać człowiekiem, że sztucznie zaczyna go udawać.

Hybrydy z „Irlandczyka”, bo nie nazwę ich staromodnie aktorami, nie są zakorzenione w starych filmach, tylko stanowią ich karykaturę. Jakby Scorsese chciał nas przenieść do czasów, gdy on i jego ulubieńcy byli u szczytu formy. Technologia musiała wiele mu obiecać, gwarantując sukces operacji skalpelem na ekranie. Ale czas pokazał tu figę. Na zegarze wybiła godzina, której nigdy nie było. Fałsz tego filmu czułam całym ciałem. Bo to ono, a nie ja, wykrywa zmarszczki przykryte matowym pudrem, wargi namalowane karminem i włosy zafarbowane na trumiennoczarny kolor. To ono słyszy słowa, które udają prawdę. Dostrzega szwy na cyfrowej skórze. Patrzyłam na „Irlandczyka” tak jak Tadzio w „Śmierci w Wenecji” zerkał na profesora Aschenbacha. Byłam zakłopotana cyrkiem, który się przede mną rozgrywa. Chętniej obejrzałabym młodego De Niro w „Cześć, mamo!” Briana de Palmy albo starego w jakimś aktualnym filmie, nawet o kolejnym szalonym dziadziu. Byłoby to bardziej wprost i działo się naprawdę. Problem w tym, że „Irlandczyk” to film ani nowy, ani stary. Jak „Zdrajca” Marca Bellocchia – stylowy, jasne, tylko po co kręcić dziś film z lat 70.? Po co udawać, że nic się nie zmieniło? Ponadto w przeciwieństwie do tamtego, choć niedzisiejszego, to bardziej udanego portretu włoskiej mafii, ten amerykański popada w inne tarapaty. Organizuje seans spirytystyczny żyjących, trwający tak długo, że na napisach jestem prawie w ich wieku. To jednak dopiero początek masowej ekshumacji. Co będzie, gdy wstaną z grobów sobowtóry Jamesa Deana czy Richarda Burtona? Mam nadzieję, że zatłuką ich żywi aktorzy, zdeterminowani do rozmowy z widzem tu i teraz.

„Irlandczyk” jest w mediach przebierany za requiem. Tren o twórcy „Ojca chrzestnego”, opowiadany przez niego samego z domu spokojnej starości. Posłuchajmy, jak śmierć puka do jego bram, i odpalmy Netfliksa. Otóż nie, żadne to requiem, nie pora umierać. Scorsese wcale nie jest tak bezsilny, jak mu się to przypisuje. Owszem, przegadanie, brak tempa, stupor „Irlandczyka” stoją na przeciwnym biegunie do ciągłej ekstazy, nerwowej podniety i orgii „Wilka z Wall Street”. Bodaj ostatniego filmu Scorsesego, który naprawdę mną wstrząsnął. Uśpił zaś zarówno jego serial „Vinyl”, jak i niepotrzebnie natchnione „Milczenie” – obie produkcje pozbawione rdzenia, który wprawiał niegdyś wszystko w ruch. Wskazówki dzieł reżysera chodziły niezawodnie jak kwarcowy zegarek. A w obecnych, wcale nietanich podróbkach, ciągle rozlewa się bateria i urywa pasek. Zerkam wciąż, która to godzina, zamiast dać się porwać temu, co na ekranie. Jedyna nadzieja w tym, że Scorsese nigdy nie osiada na laurach, lecz pracuje już nad kolejnym filmem. W „Killers of the Flower Moon” mają zagrać De Niro i DiCaprio w duecie. Może więc euforię i niemoc uda się wypośrodkować. Na pewno nie czas przywdziewać żałobę, gdy delikwent żyje.

Znam parę, która stworzyła sobie Małe Włochy w sercu skutej lodem Skandynawii. Mówią tylko po włosku, kupują włoskie produkty, czytają włoskie wiadomości i oglądają włoską telewizję. Poznali się we Florencji, przez którą Annika przejeżdżała rowerem w samotnej podróży przez Europę. Zakochali się i ściągnęła Danila do siebie, ale wokół siebie stworzyli gęste jak mgła złudzenie Italii.

Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot. materiały prasowe)

„Irlandczyk” jest dla mnie rewizytą w ich domu i w nowojorskiej Little Italy, którą Scorsese tak namiętnie wskrzesza w licznych tytułach. Ta alternatywna, wsobna rzeczywistość, oparta na brutalnie egzekwowanej hierarchii i rządząca się własnymi prawami obnażała u niego mechanizmy systemu działającego w Stanach Zjednoczonych: pozornej demokracji, wolności i równości. Adaptując więc książkę Charlesa Brandta „I Heard You Paint Houses” znów zanurza się we włoskiej dzielnicy. Tylko tym razem soczewka nie działa. Nie widać przez nią współczesnej Ameryki. Fabuła zaś tej dokumentalnej prozy determinuje decyzję, żeby De Niro wcielił się w obcego, zatrudnionego przez włoską mafię egzekutora. Jest więc tu podwójnym przybyszem. Bo Małej Irlandii ani przez chwilę nie widać na ekranie. Film momentami żartuje ze swojej konwencji, wytyczonej przecież przez nikogo innego, jak samego Scorsesego. Lecz nie jest komedią ani pogłębionym studium. Brakuje mu lekkości i głębi choćby takiej „Rodziny Soprano”. Półświatek makaroniarzy wygląda tu tak samo jak zwykle i znów stanowi filtr dla amerykańskiego mitu. Przewijają się w nim wszystkie wydarzenia z powojennej historii Stanów Zjednoczonych, w jakich mafia maczała palce (również je obcinając): wojna z Fidelem Castro, zabójstwo Kennedy’ego, afera Watergate i jeszcze parę innych.

Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot. materiały prasowe)

Filmowy Sheeran wpasowałby się więc w archiwa niemal tak dobrze jak Zelig albo Forrest Gump. Jednak reżyser kładzie go zawsze obok prądu historii. I o ile w „Zeligu” czy „Forreście Gumpie” fresk dziejowy kierował uwagę na tajemnicę głównego bohatera, o tyle niestety Frank Sheeran takowej nie posiada. Tajemnicą nie jest przecież ślepe posłuszeństwo ani wyparcie odpowiedzialności za swoje czyny. Scorsese zostawia Sheerana jako kadłubek bohatera, w którego De Niro nie jest w stanie tchnąć ducha. Z Pinokia nie może uczynić żywego chłopca. Bynajmniej, nie dlatego, że źle gra, tylko dlatego, że cały koncept wspólnie uzgodnionego kłamstwa „Irlandczyka” mu na to nie pozwala.

Bohater jest byłym żołnierzem, o którym wiemy, że na frontach II wojny bez mrugnięcia okiem zabijał tych, którzy właśnie wykopali sobie groby. Zatrudniony przez bossa włoskiej mafii „maluje domy” na czerwono, czyli krwią, symbolicznie nawiązując do historii pewnego XX-wiecznego dyktatora, który zanim zbudował system ludobójstwa, był zwykłym malarzem pokojowym. Sheeran to jednak nie Hitler, lecz bezwolny instrument w rękach innych. Człowiek wiedziony przyziemnymi pobudkami, który w głębi chce pozostać dobry. Sam nie dowierza, że zachowuje się jak Kain i Brutus razem wzięci. Zdrada, o której nie umie mówić, staje się tematem jedynej dobrej sceny w tym filmie – tej, gdy Sheeran zasiada przed telefonem, by uświadomić wdowie, że jej mąż nie żyje. Nadzwyczaj odporny na poczucie winy daje się prześwietlać wyłącznie rentgenowskim oczom swojej córki, Peggy. Ukazana jako milczące sumienie, najpierw w dziecięcym wcieleniu, potem w dorosłym zagranym przez Annę Paquin (Oscar za drugi plan w „Fortepianie”) nie pozwala ojcu na przemianę, choć jednocześnie swą niemą obecnością ją wymusza. Podobnie jak inne kobiece postaci w „Irlandczyku”, tradycyjnie w środowisku mafii pozbawione własnego głosu, żyje w tle bossów jak paprotka, której czasem w udziale przypadnie puchar lodów, a czasem wujek poprosi ją tańca. Jej matki i ciotki patrzą na to wszystko bez komentarza, żądając jedynie przerw na papierosa, a poza tym są zawsze gotowe uprać i puścić każdą rzecz w niepamięć. Zło ma tu więc oblicze przyzwolenia i bezrefleksji, choć stoją za nim bardzo konkretne sądy i wyroki, ogłaszane na szczycie mafijnej piramidy.

Kadr z filmu "Irlandczyk" (fot materiały prasowe)

Ale decydentów Scorsese nie sądzi. Słowem kluczem „Irlandczyka” czyni natomiast „lojalność”. Bezmyślne wykonywanie rozkazów, wierną służbę swojemu panu. Może tu chce nam coś powiedzieć? Czyżby to miała być jego diagnoza? Lojalny wobec mafiosów jest Frank, lojalne są żony, dzieci. Wszyscy oprócz Peggy, której bierny opór otwiera oczy pustej głowie rodziny, jak było to w przypadku Szekspirowskiej Kordelii, która odmówiła pustych pochlebstw wobec króla Leara. Nieposłuszeństwo jednak w świecie „Irlandczyka” nie przynosi odkupienia. Może dlatego, że ściany fałszu są nie do przebicia. Brak miejsca na krnąbrność, sprzeciw, a więc także i na pojednanie.

Zatem otwarte drzwi w finalnej scenie filmu to moment, gdy Scorsese zawiesza głos. Kieruje kamerę na nas. Kto przybędzie? Sprawiedliwy sąd? Wybaczenie? A może śmierć? Przecież jedyna twórcza sytuacja, jaka może spotkać mistrza, któremu od dekad zwykliśmy przytakiwać, to szczery głos niezgody. To on dla uśpionych myśli może być eliksirem młodości. Krzyczę więc w te drzwi: „Nie, w to ci nie wierzę”. Usłyszy?

 

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij