Znaleziono 0 artykułów
04.09.2022

Demontaż atrakcji: „Do ostatniej kości”

04.09.2022
(Fot. materiały prasowe)

„Do ostatniej kości” Luki Guadagnino z Timothée Chalametem – jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów minionego roku – łączy konwencję horroru, romansu i filmu drogi. Opowiada o dwójce młodych kanibali, którzy przemierzają Amerykę lat 80. minionego wieku w poszukiwaniu pożywienia, sensu i wrażeń.

Właśnie teraz brzoskwinie smakują najlepiej. Nigdy nie są tak ciężkie od soku, jak pod koniec lata, gdy słodycz rozlewa się z ust, aż po łokcie. Wgryzam się w owoc, spiesząc się na pokaz filmu na weneckim Lido. Jedzenie pochłania mnie tak, że muszę przystanąć w biegu. Odrywam aksamitną skórkę, siorbię w zapamiętaniu, aż zerkają na mnie przechodnie. Przez moment jest mi wstyd, że jedzenie jest tak intymne. Wkładam do ust duży kawałek, ssę, by skończyć jak najszybciej. Idąc do kina, wyrzucam pestkę w krzaki, jak gdyby nigdy nic, jakby nic osobistego się nie zdarzyło.

Od „Tamtych nocy, tamtych dni” do „Do ostatniej kości”: Miłosny kanibalizm

A przecież myślę o scenie z „Tamtych nocy, tamtych dni”, gdy Elio leżąc, bawi się brzoskwinią – wkłada palec w miąższ, wyciąga pestkę, a złota ciecz rozpryskuje mu się na brzuchu. Jedzenie i miłość zawsze były ze sobą połączone – afrodyzjaki mają przecież ogromną tradycję. W filmie brzoskwinia staje się symbolem, który nabiera znaczenia dopiero w odpowiednim czasie, gdy akcja wystarczająco dojrzeje. Wtedy bohaterowie otwierają się po nocnym zbliżeniu i ufają pożądaniu, pozwalając, by przeniknęło przez nich do końca. Po same kości i całą resztę, by przywołać tytuł najnowszego filmu Luki Guadagnino, „Do ostatniej kości”.

A co, jeśli reżyserowi od początku chodziło o miłosny kanibalizm? Jeśli w pożądaniu tkwił horror już wtedy, gdy zauroczeni oglądaliśmy Timothée Chalameta na ekranie po raz pierwszy. Już tam czaiła się krwiożercza pasja, choć reżyser zmysłowo opowiadał o seksualnym przebudzeniu i pierwszej miłości chłopca do mężczyzny. Odbieraliśmy ten film jako niezwykle romantyczny, ale przez pryzmat „Do ostatniej kości” ujawnia niepokojącą drapieżność. Mówi przecież o tym szczególnym rodzaju odurzenia, gdy pragnie się pochłonąć ukochaną osobę i się w niej rozpłynąć.

 

To spada nagle jak piorun. Cała reszta nie istnieje. Zaczadzenie się sobą nawzajem jest ślepe na otoczenie, okrutne koniecznością zespolenia się z drugą osobą, bez względu na koszty. Dla chwili uniesienia robi się różne głupoty, czasem żałując, albo przeciwnie, mówiąc, że było warto ponieść konsekwencje dla chwili obezwładniającej rozkoszy. Romantyzm jest idealizowany w naszej kulturze, a przecież to niezwykle brutalny proces. Zakochani nie zważają na uczucia innych ludzi, są tylko w sobie i dla siebie. Zatracają się, nie mogąc się temu oprzeć. Żądza ma w sobie wiele z pochłaniania – chciałoby się kogoś schrupać, wąchać, polizać.

Zjeść ciastko

Nie reagujemy już na słowo „ciacho”, ale Timothée Chalamet zdaje się być jego żywą definicją. Fanki na festiwalu w Wenecji sparaliżowały ruch wokół Palazzo Casino. Po południowej konferencji prasowej prawie rzucały się w wody kanału za łódką, do której wsiadł ON w eskorcie ochroniarzy. Wieczorem otoczyły budynek kina ciasnym kordonem. Najbardziej oddani ojcowie brali swoje córki na barana. Widziałam, jak jeden trzymając dziecko na ramionach, rozgarniał gałęzie drzewa, żeby pociecha mogła filmować i robić zdjęcia. Wzruszyła mnie ojcowska miłość, zrozumienie dla nastoletniego szaleństwa. Gdy widowisko się skończyło, niektóre wyznawczynie próbowały skoczyć na maskę odjeżdżającego auta. Jedną wyprowadzono na noszach, bo spadła z cokołu, potrącona przez tłum, a wspięła się, by lepiej GO widzieć. Szepty: „ja nie widziałam, a ty?”, „ja też nie”, „a ja tylko rękę”, przypominają doświadczenie cudu. Jak w latach 80., gdy moja babcia z koleżankami z parafii chodziła po objawienie na ogródki działkowe w Oławie. Podobno niektóre widziały tam Matkę Boską, a inne tylko złote światło bijące z altanki pana Domańskiego (opowiada o tym powieść „Kult” Łukasza Orbitowskiego). Wiara ludowa ma dużo z pożądania. Aura bijąca z ujrzenia czegoś na własne oczy łączy się z fizyczną fascynacją, chęcią zjedzenia, choćby tylko oczami. Pasja religijna czy celebrycka to przede wszystkim pasja – jej treść jest drugorzędna wobec siły popędu. Zamiast zjeść, wystarczy zrobić zdjęcie.

(Fot. materiały prasowe)

Dzika żądza

„Do ostatniej kości” doprowadza żądzę do krańca wyobrażeń. Poznajemy rodzaj ludzi żyjących między zwykłymi szarakami – kanibali, którzy układają sobie życie wokół tego, że muszą zjadać innych ludzi. Jak wampiry, tyle że tu nie da się zrobić kogoś kanibalem – gen można tylko odziedziczyć. Kluczowe stają się więc relacje z rodzicami: dla dziewczynki z matką, dla chłopca z ojcem. Trzeba ich w przenośni zjeść, bo na tym polega inicjacja w dorosłość.

Dojrzewająca Maren (Taylor Russell) uświadamia sobie podczas pewnej nocowanki, że drzemie w niej żądza. Od tej pory próbuje zrozumieć, kim jest. Nie może się pogodzić z wynikami tego odkrycia. Jej zmagania są bardzo filmowe, bo dziewczyna jest równie dzika, co zahamowana. Tak wychował ją ojciec (André Holland), o którym nie można powiedzieć, by szczodrze ją kochał. Gdy córka uświadamia sobie swoją prawdziwą naturę, opuszcza ją, zostawiając trochę kasy i zeznanie nagrane na kasetę magnetofonową, które córka odsłuchuje na walkmanie.

Rzecz dzieje się bowiem w połowie lat 80., więc bohaterowie nie mają komórek ani internetu, benzyna jest tania, więc mogą palić jej hektolitry, przejeżdżając przez kolejne stany Ameryki. Przede wszystkim jednak jest to odwołanie do złotej epoki amerykańskiego horroru lat 80., gdy królowały kolejne części „Halloween”, „Koszmaru z ulicy wiązów” czy „Piątku trzynastego”. Choć jeśli być wiernym kanibalistycznej tradycji tego filmu, to punktem odniesienia będą wcześniejsze o dekadę „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Cannibal Holocaust” czy Hannibal Lecter, o którego dzieciństwie wiemy tyle, że jego mania mordowania i zjadania ludzi wzięła się stąd, że na jego oczach zabito rodzinę i skanibalizowano jego siostrę niemowlę. Trauma stoi więc u podstaw jego zachowania tak, jak bohaterki filmu, która próbuje odnaleźć sprawczynię tego, co ją dręczy, czyli swoją matkę.

Inność, brak akceptacji przez rodzinę, odrzucenie przewijają się przez wiele filmów konkursu w Wenecji. Zwykle chodzi o gender, orientację seksualną, tożsamość. Transpłciową córkę przekreśla matka w „Monice”, zbuntowane dziecko rodzice oddają do sierocińca w dokumencie „All the beauty and the bloodshed” o wybitnej fotografce Nan Goldin. Osoba porzucona przez rodzinę ląduje zwykle w psychiatryku. Co z tego, że „na swoje życzenie”, jeśli nie jest w pełni władz umysłowych. Szpital psychiatryczny jest też alternatywą dla bohaterki filmu, która jeśli nie znajdzie oparcia w sobie, zostanie tam osadzona. Maren broni się przed tą wizją i próbuje pomóc sobie, bo nikt inny tego nie zrobi. Jeśli oglądać ten film jako opowieść o inności ubranej w kostium kanibala, staje się bardzo ciekawy.

(Fot. materiały prasowe)

Puls, napięcie, zmysły

Do jakiego gatunku należy „Do ostatniej kości”? Slasher czy cannibal horror, romans czy film drogi – Guadagnino korzysta ze wszystkich motywów. Nie wprowadza rozróżnień, więc film jest nieco za długi. Trzeba przyznać, że reżyserom filmowym źle robią seriale, bo po realizacji telewizyjnego cyklu stępia im się wyczucie dramaturgii, mnożą wątki, dodają zakończenia. Jak w „Tacy właśnie jesteśmy” Guadagnino, gdzie ten rodzaj myślenia sprawdził się w ośmiu odcinkach. Tu pomógłby ostatni wiraż na montażu, by ściąć niepotrzebne warianty i pętle. Ale puls i tak jest świetny – gorączkowy jak rozdygotani bohaterowie, których podróż na głodzie od jednego „posiłku” do drugiego, przetykana jest zbitkami montażowymi halucynacji. Dyskomfort, jaki czuję podczas seansu „Do ostatniej kości”, wzmacniany jest tikami bohaterów – drżeniem rąk, nogą, która cały czas „chodzi” pod stołem. Tak uwalniają napięcie nadpobudliwi nałogowcy na głodzie, którym niełatwo jest się najeść, a sytość nie utrzymuje się długo.

Zapach jedzenia – metaliczny, tłusty, kwaśny „jak kropla octu w zupie” – przyciąga drapieżnika do ofiary. Jak w „Pachnidle” jest groźba, by uważać, bo ktoś niebezpieczny ma na ciebie ochotę. Pod tym względem film potrafi być doskonale sugestywny, co Guadagnino wykorzystuje w obrazach miękkich ciał – korpulentnej staruszki w szlafroku, sennej nastolatki, małych dzieci prowadzonych za rączkę. Muszą być smakowici, sugeruje przewrotnie. W scenach mordu puszczane są nastrojowe utwory na pianinie czy gitarze klasycznej. Ironia nie łagodzi, tylko podsyca siłę obrazów. Cielesność jest odrealniona, pod zębami kanibala odrywa się jak plastelina.

Guadagnino bez epatowania wyobraża sobie, jak to jest być kanibalem. Realistyczne są nie sceny mordu, ale miejsce akcji. Za scenerię obiera zrujnowaną, kartonową, ubogą warstwę Ameryki. Pustostany, przyczepy, pełne zacieków, osmalone ściany, odłażące tapety – gnijąca przestrzeń, w której żyją ludzie. Jeśli film jest jakąś diagnozą kraju, w którym toczy się akcja, to niewesoła to wizja. Szybko i tanio sklecona prowizorka rozpada się, jedyne, co zostaje w ruinach, to kruche ciała mieszkańców. Guadagnino nie prowadzi jednak społeczno-politycznej analizy, tylko bawi się swoim ulubionym rodzajem kina: miłosno-strasznej alegorii. Jego ambicją jest stworzyć na nowo kino grozy, a nie tylko, jak czyni to większość współczesnych twórców, eksploatować jego historię.

(Fot. materiały prasowe)

Miłosna groza

Delikatnie obchodził się z nią w „Jestem miłością”, eleganckim trawelogu w wystudiowanych wnętrzach, choć porażały w filmie przeplatające się chłód i ukrop. Podobnie jak w „Nienasyconych”, satyrze społecznej trącącej nudą, najmniej udanym filmie reżysera, winą było zbytnie odejście w thriller. Studium miłości związanej z lękiem, graniczącym z horrorem, to dziedzina, w której Guadagnino jest najlepszy.

Groteskowo pokazał ją w „Suspirii”, moim ulubionym jego dziele, będącym hołdem dla podzielonego murem Berlina Rainera Wernera Fassbindera, a zarazem przepisaniem gatunku giallo na baletowy mroczny musical z kompozycjami Thoma Yorke’a. Tam ciało było miażdżone w tańcu – zabójczej choreografii, która wprawiała w trans, łamiąc kości i wywracając flaki na lewą stronę. Dla niektórych było to przekombinowane, dla mnie ekscytujące, przerażająco pociągające i zabawne.

W „Do ostatniej kości” uśmiechnęłam się w jednym tylko momencie filmu: epizodzie przy ognisku, gdzie dwóch mężczyzn opowiada o zjadaniu worka kości, aż do końca. Tak niepokojąco śmieszny nie był jeszcze dotąd David Gordon Green w rubasznej, ciepłej, groźnej odsłonie. A Michael Stuhlbarg to przecież ojciec z „Tamtych dni, tamtych nocy” – tam czuły i rozumiejący, tu najbardziej niebezpieczny. Scena tak wyborna, że żal, że nie ma żadnej kontynuacji. Tak działa jednak percepcja kanibala – jeśli nie ma nic do zjedzenia, albo sam może paść ofiarą, albo znika i rusza dalej.

(Fot. materiały prasowe)

Kluczowe spotkania

Tempo tego filmu to błyskawice skojarzeń, spięcia, gdy mózg działa na innych obrotach – nie myśli się, tylko od razu coś wie na głębszym poziomie postrzegania.

Maren wie w ułamku sekundy, że te, a nie inne napotkane w drodze osoby, będą ważne. Dlatego zarówno bezzębny pan w kapeluszu z piórkiem i kamizeli z mnóstwem kieszonek (Mark Rylance), jak i pociągający chłopak w kolorowych włosach, Chalamet, którego bladość i chudość osiągają poziomy dotąd niespotykane (proponuję przełożyć „Bones and All” na „Worek kości” w całej dwuznaczności tego określenia), stają się towarzyszami podróży. A raczej nauczycielami, przewodnikami, opiekunami – rolami, w jakie chętnie wchodzą toksyczni mężczyźni wobec niedoświadczonej kobiety. Maren pozostaje bowiem dzieckiem, które chce spożyć ukochanego, ale poprzestaje na pocałunku. Relacje Maren z mężczyznami są umieszczone na przeciwnych biegunach – jeden chce ją pożreć i ślini się na jej widok, drugi pozwala się zjeść i prosi ją, aby mógł jej się ofiarować. Bo miłość to według „Do ostatniej kości” ofiara z siebie. Wyzbycie się, choć na chwilę, żądzy pożerania.

W tym momencie przestaję wierzyć filmowi. Osobliwa odyseja kanibali? O dziwo to kupuję. Morał brzmi jednak fałszywie. W końcu nikt nie wie tak dobrze, jak Guadagnino, że nie przestaniemy jeść brzoskwini.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij