Znaleziono 0 artykułów
20.10.2022

Pragnęłam zemsty. Dostałam coś lepszego

20.10.2022
(Fot. materiały prasowe)

Jedynym sposobem wypowiedzi, w którym czułam się komfortowo, była fikcja, więc całą nienawiść do samej siebie i towarzyszący mi ból przelałam na wymyśloną przeze mnie postać Ani –pisze Jessica Knoll, autorka „Najszczęśliwszej dziewczyny na świecie”.

Kąśliwy głos Ani FaNelli usłyszałam w 2013 roku. Choć to fikcyjna postać, bohaterka mojej debiutanckiej powieści, która miała stać się bestsellerem, „Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie”, jej historia były przepełniona doświadczeniami z mojego życia, których jeszcze nie przetrawiłam i bałam się przyznać, że są moje. Z perspektywy czasu widzę, dlaczego tamten rok był dla mnie krytyczny. Byliśmy świeżo po wydarzeniach w Steubenville, a świat oburzyła transmisja na żywo z grupowej napaści na dziewczynę odurzoną alkoholem, która pojawiła się na Twitterze. „Zaginiona dziewczyna”, ze słynną antypatyczną narratorką, stała się prawdziwym fenomenem. Zderzenie tych dwóch wydarzeń, atmosfera wokół nich stworzyła Ani – a ona pozwoliła mi opisać zbiorowy gwałt, prześladujący mnie od lat, uchwycić i uwolnić furię, która buzowała pod powierzchnią absurdalności cholernego prądu, z jakim płynęło moje codzienne życie.

Byłam wtedy dwudziestoośmioletnią redaktorką „Cosmopolitan”, w ciągu dnia wymyślającą lubieżne hasła na okładkę, wieczorami planującą swoje idealne wesele, prosto z Pinteresta. Zupełnie nie wyglądałam jak osoba, która będąc nastolatką, przeżyła upokarzającą traumę, została zgnębiona do cna. Mój głos stracił ważność, jak karton mleka zalegający z tyłu lodówki. Odzywałam się w sprawach ważnych i mniej ważnych –  na przykład za dziewczyny, których kształt owłosienia łonowego nie został przedyskutowany przez połowę uczniów w szkole, które choć trochę pozostawały sobą. Stałam się kameleonem, zmieniałam układ maleńkich nanokryształów w skórze, w zależności od tego, gdzie i z kim byłam. Zrobiłabym wszystko, by ludzie mnie lubili. Takie porzucenie samej siebie to podatny grunt dla wściekłości i frustracji, a ja stałam się rozdartą, fałszywą osobą, bardzo podobną do postaci, którą opisałam w książce, a potem na potrzeby adaptacji filmowej wyprodukowanej przez Netflix. Uśmiechałam się i mówiłam rzeczy, jakie inni chcieli usłyszeć, podczas gdy w mojej głowie odtwarzała się zapętlona narracja, pełna nienawiści i wściekłości.

Jedynym sposobem wypowiedzi, w którym czułam się komfortowo, była fikcja, więc całą nienawiść do samej siebie i towarzyszący mi ból przelałam na wymyśloną przeze mnie postać Ani. Bardzo chciałam wypowiedzieć się własnym głosem, ale było zbyt wiele osób, które musiałam chronić, w tym siebie samą, a fikcja na to pozwalała. Lekko odchylona pokrywka, tylko na tyle, by spuścić trochę pary, cała reszta schowana. Bałam się, że zranię swoją rodzinę. Jeszcze bardziej bałam się, że ludzie przeczytają rozdział, w którym piętnastoletnia Ani idzie na szkolną imprezę, kończy rozebrana od pasa w dół, zdezorientowana i krwawiąca, i że użyją słowa, jakiego wszyscy wtedy używali.

Dziwka.

(Fot. materiały prasowe)

W chwilach prywatności miałam nadzieję, że ludzie będą używać innego słowa, tego, którego ja próbowałam używać, raz w czasie badania przez lekarkę, innym razem w obecności chłopaka, którego ciało pamiętałam, gdy poruszało się nad moim, a ja jęczałam z bólu. „Czy to, co mi się przydarzyło, było gwałtem?”. Zapytałam o to lekarkę, powiedziała, że nie ma kwalifikacji, by odpowiedzieć na to pytanie, po czym uciekła ze szpitalnej sali. „Gwałciciel”wybuchłam kilka wieczorów później na widok tego chłopaka, czując wyzwolenie przyprawiające o zawroty głowy. Następnego dnia zadzwonił do mnie, przełykając łzy żalu, że mogłam tak o nim pomyśleć. Odwaga mnie opuściła. Przeprosiłam, że go zdenerwowałam, dokładnie tak jak piętnastoletnia Ani z filmu.

Po cichu marzyłam, że moja książka okaże się przebojem. Chciałam, by ludzie o niej rozmawiali, by mówili o mnie, żeby każdy znajomy ze szkoły zobaczył, że to ja jestem tym kimś. W napaści na mnie dużą rolę odegrały czynniki związane z uprzedzeniami klasowymi – chodziłam do prywatnej szkoły średniej o legendarnej historii, w zamożnej okolicy niedaleko Filadelfii, znanej jako Main Line. Choć powodziło mi się nieźle, mieszkałam prawie godzinę drogi stamtąd i nie miałam tego samego kodu pocztowego ani pochodzenia co moi koledzy z klasy – niektórzy z nich byli potomkami baronów naftowych i biznesowych magnatów. Gdy zaczynałam pierwszą klasę, otaczali mnie uczniowie związani ze szkołami, należącymi do Ivy League, którzy znali się od przedszkola. Ich rodziców łączyła przynależność do klubu krykietowego. Nosiłam tank topy Victoria’s Secret z wbudowanymi stanikami, podczas gdy powinnam ubierać się w robione na drutach sweterki J. Crew. Na powiekach miałam połyskujący cień, a inne dziewczyny w ogóle się nie malowały. Byłam nie tylko dziwką, ale i śmieciem.

„Ciągle myślałam o tym, jak moje życie wygląda z perspektywy ludzi, których za sobą zostawiłam”

Nie mogłam zostać w przyszłości jedną z nich, więc gdy miałam dwadzieścia parę lat, starałam się być kimś lepszym. W tamtym momencie swojego życia moje dążenia zgodne były z maksymą, że dobre życie jest najlepszą zemstą. Przeprowadziłam się do Nowego Jorku, ponieważ chciałam być pisarką, a tam mogłam wejść w środowisko. Jeśli chciałaś rozwijać się w nowojorskiej branży wydawniczej, to, skąd pochodziłaś, nie miało znaczenia – liczyło się, czy byłaś dobra, czy byłaś gotowa na ciężką pracę i poświęcenia, czy byłaś tanią siłą roboczą. Miałam szczęście, że spełniałam każdy z tych trzech warunków, zaczęłam więc budować karierę, którą również na szczęście uwielbiałam. A jednak ciągle myślałam o tym, jak moje życie wygląda z perspektywy ludzi, których za sobą zostawiłam. Sukces zawodowy w pewnym wieku powinien był wystarczyć, gdybym nie impreza z mojej przeszłości, którą chłopcy nadal mile wspominali. Ktoś taki jak ja musiał zaręczyć się przed trzydziestką, z facetem z bogatej rodziny, absolwentem odpowiednich szkół. To nie podlegało dyskusji – koledzy z klasy, którzy nabazgrali na mojej szafce „dziwka i śmieć”, musieli zobaczyć, że inni z ich świata uważają mnie za odpowiedni materiał na żonę. Mieszkanie w nowojorskim apartamencie z portierem, ubrania z subtelnie oznaczonymi nazwami odpowiednich marek, ograniczanie węglowodanów i cukru, by moje lubieżne ciało stało się aseksualne – zrobione, zrobione, zrobione.

A potem stało się to, czego, jak mi się wydawało, pragnęłam najbardziej. Moja książka rzeczywiście stała się hitem i przez kolejny rok po premierze, w czasie spotkań autorskich, podchodziły do mnie kobiety pytające, jak to możliwe, że byłam w stanie tak autentycznie przedstawić ofiarę gwałtu. Czy zrobiłam research, czy… w tym miejscu zawsze milkły, na wypadek gdybym chciała powiedzieć, że nie, nie potrzebowałam researchu. Ale przez pierwszy rok moje odpowiedzi były wymijające.

W 2016, rok po publikacji książki, zrobiłam to, o czym Christine Blasey Ford powiedziała później przed Senacką Komisją Sprawiedliwości i przed całym światem – przeprowadziłam rachunek zysków i strat związanych z ujawnieniem prawdy i z zaskoczeniem odkryłam, że przemawia na korzyść prawdy. Napisałam esej, w którym wyjawiłam, że napaść, której ofiarą była Ani, to moje własne doświadczenie. Zostałam zasypana wiadomościami od dawnych kolegów i koleżanek z klasy, przepraszających za rolę, jaką mogli odegrać w ostracyzmie i tyranizowaniu, a także wiadomościami od zupełnie obcych ludzi, dzielących się ze mną ich wstrząsającymi historiami. Znajome kobiety – przyjaciółki, koleżanki z pracy, rodzina – otworzyły się przede mną w sposób, który uświadomił mi, jak szkodliwy jest przekaz społeczny dotyczący przemocy seksualnej. Polega on na założeniu, że są to straszne wydarzenia, ale bardzo skomplikowane – „Nie możesz sama sobie z tym poradzić? (Tak, żebyśmy nie musieli brać w tym udziału)”.

To była „zemsta” – moja multimedialna platforma, na której mogłam obnosić się ze swoim sukcesem i publikować odwołania. Słodka zemsta, gdy tamci faceci doświadczali takiego samego wstydu i wyniszczającego wystawienia na widok publiczny, jakiego ja kiedyś doświadczyłam, czuli, że wszyscy mówią o ich najintymniejszych sprawach, że patrzą na nich z ukosa. Na jednej z nowojorskich imprez wpadłam na zamożną byłą koleżankę z klasy, ubraną w kostium Armani i pijącą czystą wódkę, która z szelmowskim uśmiechem powiedziała: „Słyszałam, że (wycinam imię) żyje z duszą na ramieniu”. Dyrektor mojej szkoły średniej wysłał do wszystkich uczniów i pracowników e-maila, w którym wspominał o moim eseju i twierdził, że nic nie wiedział o napaści, której rzekomo doświadczyłam. Odpowiedział na tę wiadomość były uczeń, wysyłając kopię do mojego agenta, tak by list dotarł i do mnie. Oskarżył on władze szkoły o to, że wiedziały o moim gwałcie, ale schowały głowę w piasek. Ten były uczeń jest o kilka lat starszy ode mnie, nigdy go nie poznałam, ale słyszał o tamtej imprezie, choć był już wtedy w college’u. Nie kupował tego, że szkoła o niczym nie wiedziała.

To było prawdziwe wyrównanie rachunków, ale nie byłam w stanie napawać się nim tak, jak się spodziewałam. Swój esej zakończyłam, przyznając, że wcale nie mam się dobrze – po wielu latach upierania się, że wszystko w porządku – że w końcu piszę o tym, jak jest naprawdę, że to dla mnie nowy początek. Czułam szczerość do bólu i nadzieję, jednak nie miałam pojęcia, ile pracy będę musiała włożyć w to, by w końcu zacząć długi, mocno spóźniony proces leczenia, nie wiedziałam też, jak trudne to będzie.

(Fot. materiały prasowe)

„To było prawdziwe wyrównanie rachunków, ale nie byłam w stanie napawać się nim tak, jak się spodziewałam”

Zrezygnowałam z pracy w czasopismach, dostałam kontrakt na dwie książki od wydawnictwa Simon & Schuster i przeprowadziłam się z Nowego Jorku do Los Angeles, gdzie pracowałam nad filmową adaptacją „Najszczęśliwszej dziewczyny na świecie”. Choć nigdy wcześniej nie napisałam scenariusza, myśl o tym, że ktoś inny miałby opowiedzieć moją historię, doprowadzała mnie do szału. Zatem musiałam to zrobić, błagałam, bym mogła to robić, okazało się też, że mój zupełny brak doświadczenia w pisaniu scenariuszy okazał się atutem. Studio (co zrozumiałe) nie zamierzało wystawić debiutantce czeku na miarę Diablo Cody, ale czemu nie miałabym spróbować? Gdybym to zawaliła, zatrudniliby nowego scenarzystę, nie tracąc przy tym zbyt dużo pieniędzy, co jest powszechną praktyką w Hollywood. Gdybym świetnie sobie poradziła, zarobiliby fortunę.

Przez cały czas pracy nad scenariuszem byłam zła. Zła, że Trump został wybrany na prezydenta po tym, jak chwalił się, że łapał kobiety za cipki. W 2017 roku znowu byłam zła, gdy opadła zasłona milczenia wokół sprawy Harveya Weinsteina oraz innych wpływowych mężczyzn. W 2018 rozsierdziło mnie to, że Christine Blasey Ford powiedziała prawdę, a Brett Kavanaugh i tak został sędzią Sądu Najwyższego. Moja złość była widoczna w scenariuszu i na Twitterze, a ludziom podobało się moje oburzenie na wszystkie te sytuacje – ten destrukcyjny system nagradzania powodował, że w prawdziwym życiu czułam, jak pogrążam się w niekontrolowanej wściekłości.

Wstyd mi się przyznać, że w tamtych latach główny impet wściekłości uderzał w mojego męża. Obrywał za to, że jest mężczyzną, że jest biały, że w szkole średniej był popularnym sportowcem, że nie odbierał tego wszystkiego dokładnie tak, jak od niego wymagałam. Moja terapeutka próbowała zmienić sposób mojego postrzegania. Tak, miałam prawo do złości – jak wielu innych ludzi, którzy doświadczyli w tym kraju nierówności – jednak to nie dawało mi usprawiedliwienia, by umniejszać wartości innych, w szczególności tych, którzy nigdy mnie nie zranili.

„Byłam jednoosobowym tłumem dźgającym widłami powietrze”

Moją świętoszkowatość dało się odczytać również w tym, co pisałam. Oddałam nowy szkic swojej trzeciej książki, a mój redaktor zwrócił mi go z notatkami na marginesach dotyczącymi głównej bohaterki: „Robisz z niej straszną ofiarę; wystarczy”! Rzuciłam się nawet do gardła mojej terapeutce, bo opublikowała post o tym, że aby być zdrowym, należy jeść „pełnowartościowe jedzenie”. Z pozycji autorytetu arogancko poinformowałam ją, że to pozornie niewinny język kultury diety. Nie było miejsca na niuanse, grację czy racjonalną dyskusję. Byłam jednoosobowym tłumem dźgającym widłami powietrze za każdy dostrzeżony przeze mnie przykład niesprawiedliwości.

Pojawiła się Mila Kunis.

Proces przekształcania książki w scenariusz bardzo przypominał psychologiczne działania wojenne – najpierw był szybki i ekscytujący, potem powolny, następnie przyszła stagnacja, a ostatecznie odświeżyły go różne zmiany w studiu i przetasowania na wysokich stanowiskach, poprawki tekstu, spotkania oraz kolejne poprawki. To powtarzało się przez sześć lat. Przenieśliśmy projekt z Lionsgate do Netfliksa. Na prośbę naszej nowej ekipy wykonawczej dokonałam kolejnych poprawek, a w grudniu 2020 roku wysłaliśmy scenariusz do Mili Kunis i byłam przekonana, że go odrzuci. Dla kogoś o jej statusie gwiazdy był to zbyt ryzykowny materiał.

Zamiast tego Mila podziękowała, że o niej pomyśleliśmy. Szukała dramatycznej roli, która przeniosłaby ją z powrotem do czasów „Czarnego łabędzia”. Uważała, że moja historia jest dziwna, pełna napięcia i przekonująca, miała jednak jedno zastrzeżenie. Brakowało zakończenia. Stare zakończenie, różniące się od tego z książki, zmieniane kilkanaście razy, prowadziło do tego, że Ani dostaje świetny kontrakt na książkę, w której ujawnia swoją historię. „Jej postać w ogóle się nie zmienia”powiedziała Mila w czasie naszego pierwszego spotkania na Zoomie. „Chodzi tylko o wykorzystanie pieniędzy i statusu, by poczuć się lepszą niż inni. Jest dokładnie tą samą osobą, którą poznajemy na początku. Albo zwróćmy uwagę na tę nieścisłość, albo przynajmniej zasygnalizujmy zmianę”. Mila chciała w to wejść, ale pod warunkiem że rozwiążę ten problem. „Najlepiej do jutra” – dodał jeden z producentów pół żartem, pół serio.

(Fot. materiały prasowe)

Jako pisarka byłam spanikowana. Ale jako człowiek czułam się upokorzona. Mila mogła nie mieć o tym pojęcia, ale skrytykowała mnie za to, że jestem tą samą, pełną złości i nienawiści do samej siebie osobą, którą byłam, gdy to wszystko się zaczęło.

Spędziłam pełną pokory noc, zastanawiając się i analizując, co podpowiada mi dusza, po raz kolejny czytając wiadomości od kobiet, których nigdy nie poznałam, a opowiadały mi swoje historie. Czytałam, co im odpowiedziałam. Moje odpowiedzi były pełne nadziei. Razem zrobiłyśmy ten pierwszy ważny krok, w którym przyznałyśmy, że nie czujemy się dobrze. Dzięki temu mogłyśmy zacząć rozumieć, w jakich aspektach jest źle, mogłyśmy zacząć żyć tak, by odzyskać sprawczość. Jak to się stało, że straciłam kontakt z tą osobą?

Następnego ranka przedstawiłam Mili nową wersję zakończenia. Była nią zachwycona.

Do czasu gdy weszliśmy na plan wiosną 2021 roku, usunęłam Twittera. Przestałam oczekiwać, że wszyscy będą angażować się w moją traumę według wyznaczonych przeze mnie standardów. Odpuszczałam ludziom, bo zdałam sobie sprawę, że miałabym nadzieję na takie samo traktowanie, gdybym czegoś nie rozumiała. Łapałam się na tym, co moja terapeutka nazywała epizodami kolkowymi, przepraszałam męża i wycofywałam się. Gdy się uspokajałam, znowu go przepraszałam i dziękowałam mu, że ze mną wytrzymuje, że rozumie, iż silne emocje często wiążą się z doświadczeniami z młodości; to nie jego wina, że moje potrzeby były wtedy pomijane, że teraz też nikt nie musi ich zaspokajać. A potem próbowałam wymyślić, jak poprawić swoje samopoczucie, co jest ciężką, ciągłą i nieustającą pracą. W jednej z kwestii pod koniec filmu Ani mówi: „Nie wiem, co jest mną, a które części siebie wymyśliłam, by ludzie mnie lubili”.

„To nie jego wina, że moje potrzeby były wtedy pomijane, teraz też nikt nie musi ich zaspokajać”

Jaki człowiek pragnie zemsty? Pewnego mroźnego, wietrznego zimowego wieczoru w Nowym Jorku, blisko ostatniego miesiąca pracy, późno wyszłam z montażowni i włączyłam telewizor w moim pokoju hotelowym. Właśnie trwała „Zmowa pierwszych żon”. Widziałam ten film dziesiątki razy, ale nigdy wcześniej nie oglądałam go tak wyczulona na fabułę. Choć nasze problemy z zakończeniem scenariusza rozwiązaliśmy przed zdjęciami, osiem miesięcy po zejściu z planu nadal było kilka elementów wymagających dopracowania. Nikt nie chciał zgodzić się na kwestię, którą Mila miała wygłosić w scenie, gdy Ani przygotowuje się do wywiadu w „Today”, do którego została zaproszona po napisaniu eseju, po przyznaniu się do przeżycia traumy, co oddaje moje doświadczenia z 2016 roku. Nasz reżyser, Mike Barker, powtarzał, że musimy pokazać zmianę myślenia Ani – odrzucenie skupienia się na „ja”, koncentrację na „my”. Przekreśliłam ten pomysł. Według mnie nie było nic złego w tym, że w takim momencie Ani myśli tylko o sobie i o swoich potrzebach.

Głowiłam się, co zrobić, gdy „Zmowa pierwszych żon” doszła do momentu, gdy Goldie Hawn, Bette Midler i Diane Keaton mają zrealizować to, na czym tak bardzo im zależy – zemstę wobec mężczyzn, którzy je skrzywdzili. A jednak pozostają z uczuciem pustki. Usiadłam na łóżku i zrobiłam głośniej. Minęło wtedy pięć lat od czasu, gdy napisałam swój esej, ale pamiętałam to uczucie. W końcu bohaterki filmu, zamiast wykorzystać brudy, które wyciągnęły na temat byłych mężów, zmuszają ich, żeby ufundowali centrum dla kobiet, ofiar przemocy, nazwane na cześć ich przyjaciółki Cynthii. Jej samobójstwo, po tym jak mąż zostawił ją i odszedł do młodszej kobiety, jest motorem napędowym całej historii. Film kończy się galą otwarcia organizacji non profit, z której trio wybiega na ulicę, śpiewa piosenkę z czasów, gdy były jeszcze młode i pełne nadziei na przyszłość. Ta scena zawsze doprowadza mnie do płaczu, jednak tym razem płakałam z innego powodu: tak dużo czasu potrzebowałam, by zdać sobie sprawę, że osoba, która pragnie zemsty, to ktoś, kto nie widzi innego rozwiązania. Nie będę oceniać siebie ani nikogo innego za pragnienie zemsty, gdy tak wielu z nas odmawia się sprawiedliwości i wsparcia ze strony naszych społeczności. Chcę tylko, byście wiedziały, że możecie dostać coś więcej.

„Osoba, która pragnie zemsty, to ktoś, kto nie widzi innego rozwiązania”

Napisałam kilka linijek tekstu i zadzwoniłam do naszego reżysera. „Przeczytaj je jeszcze raz” powiedział, a ja wyobrażałam go sobie, jak słucha po raz drugi, z zamkniętymi oczami, kiwając głową. Następnego ranka Mila nagrała to: „Gdy usiadłam, by napisać ten esej, za cel wybrałam pomszczenie mojej reputacji, być może przypisanie jej zniszczenia ludziom, którzy mnie skrzywdzili. Jednak ostatecznie zależy mi na czymś dużo większym. Dużo większym niż ja sama. Chodzi o to, jak ważne jest, byśmy wszystkie się wypowiedziały, nawet gdy ludzie chcą nas uciszyć, żebyśmy stały się kobietami, z których nasze młodsze wersje byłyby dumne”.

Zanim mogłam stać się kobietą, z której moja młodsza wersja byłaby dumna, musiałam ją opisać, zajrzeć do głębi swojej złości, jak jedna z podwodnych kamer przetrząsających najciemniejsze rejony oceanu. Musiałam odkryć w sobie przenikliwość pomagającą odpowiedzieć na traumatyczne wydarzenia, takie jak trzęsienia ziemi czy zmiana klimatu. Udało mi się – przenikliwe spojrzenie na własną złość pozwala mi ją kształtować, wiedzieć, kiedy z niej zrezygnować, żeby nie stępić jej ostrza. Teraz, gdy w końcu się ujawniła, lubię o niej myśleć jako o mądrej złości.

W naszym nowym zakończeniu Ani stawia się komuś, komu zwykle ustąpiłaby. Jej wściekłość prędzej czy późnej znalazłaby ujście w niewłaściwym momencie, a jej ofiarą stałaby się osoba, która na nią nie zasługuje. Tak jak celem moich ataków był mój mąż, choć krzywdę wyrządził mi ktoś inny. Sposób ekspresji Ani – Fifth Avenue Fuck You –nie jest być może najbardziej nowatorski, ale sprzyja temu, by osoba, jaką Ani jest publicznie, spotykała się z osobą, którą jest naprawdę. A dzięki ciekawości, umiejętności introspekcji jej prywatność nie jest już tak wielką zagadką. Ani jest na dobrej drodze, by stać się całością.

Świadomość własnego ja to pierwsza rzecz, którą odebrali mi ci chłopcy. Ale ja nie potrzebuję już zemsty, bo nie mam za co się mścić. Odzyskałam to, co było moje. Tak jest lepiej, ja też czuję się lepsza.

Artykuł ukazał się oryginalnie na Vogue.com.

Jessica Knoll
Proszę czekać..
Zamknij