Znaleziono 0 artykułów
26.03.2022

Ucieczka z oblężonego Mariupola

26.03.2022
(Fot. Getty Images)

W oblężonym Mariupolu brakuje wody, jedzenia i leków. Nieustannie trwa rosyjski ostrzał. Giną cywile. Świadkinią zbrodni przeciwko ludzkości była Polina Graborova. Opowiedziała nam swoją historię.

Dla mnie, jak dla milionów Ukraińców, wszystko zaczęło się 24 lutego, kiedy rano obudziła mnie mama słowami: „Polu, wojna się zaczęła”. Pierwsze dwa dni były jak koszmarny sen. Ostrzelali wschodnią i lewobrzeżną dzielnicę miasta. Ojciec próbował kupić jedzenie i wodę, matka nerwowo zbierała najpotrzebniejsze rzeczy, dzieci nie rozumiały, dlaczego wszyscy tak się martwią. Ja się bałam – gorączkowałam, każdy wybuch wywoływał we mnie panikę, nic nie jadłam. Nasze mieszkanie znajduje się w zachodniej dzielnicy miasta z dobrą infrastrukturą, w pobliżu największego w mieście hipermarketu PortCity, sklepu Metro oraz zjazdu na autostradę Volodarskaya. Ojciec zapewniał mnie, że jesteśmy bardzo daleko od pola walki, więc nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Nie mieliśmy możliwości zejść do schronu. Moja mama jest osobą z niepełnosprawnością I stopnia, ciężko jej się ruszać. Schodzenie z dziewiątego piętra po schodach byłoby dla nas samobójstwem, więc usiedliśmy przy jedynej ścianie nośnej, zdając się na łaskę losu.

Jeden telefon był naszym ratunkiem. 26 lutego zadzwonił do nas ojciec mojej koleżanki z klasy, z którym przyjaźnimy się od 15 lat. Zaprosił nas do swojego domu w wiosce Moryakiw, która znajdowała się niemal na wzgórzu. Rodzice nie chcieli opuszczać mieszkania, myśleli, że jesteśmy prawie bezpieczni, ale martwili się o mnie. Ze względu na mnie zebrali potrzebne rzeczy na 1–2 dni, wzięli kota i pojechaliśmy do przyjaciół. Wtedy nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka. Myśleliśmy, że niedługo wrócimy do domu, samochód zostawiliśmy w garażu, wujek Sasza zabrał nas własnym.

Trzeci dzień wojny był dla nas lepszy. Z przyjaciółmi czuliśmy się bezpiecznie. Czwartego dnia, 27 lutego, wyłączyli nam światło. Dzieci były bardzo zdenerwowane, ale mieliśmy nadzieję, że światło zostanie naprawione, korzystaliśmy z powerbanków. Szóstego dnia straciliśmy nadzieję. 1 marca miała miejsce seria przerażających wybuchów – linie przesyłowe zostały zniszczone przez samoloty w Mariupolu. To był początek koszmaru. Bez światła jeszcze przez chwilę byliśmy w stanie utrzymać połączenie, ale baterie na stacjach komunikacyjnych zaczęły się rozładowywać, połączenie znikało. Operator Kyivstar w ogóle nie działał, ratował Vodafone, który pozwalał wysyłać i odbierać SMS-y.

(Fot. Getty Images)

Ale to nie był jedyny problem. Sklepy i apteki zamknęły drzwi przed mieszkańcami Mariupola. Nie było jedzenia. W mieście pojawiły się przypadki grabieży. Pompy nie działają bez prądu, co oznacza, że ​​za dzień lub dwa miasto zostanie bez wody. Wszyscy byliśmy na to gotowi i zbieraliśmy wodę we wszystkich możliwych zbiornikach, gdy jeszcze tam była, ale tych zapasów nie wystarczyło na długo. Wtedy rodzice postanowili iść pieszo po wodę. Dwa kilometry dalej znajdowała się naturalna studnia, która później uratowała niemal połowę miasta.

Tymczasem stało się oczywiste, że niebawem do domu nie wrócimy, jedzenia na dłuższy okres nie wystarczy, trzeba coś zrobić. Mój ojciec postanowił iść do domu – ponad 10 km – aby zebrać całe jedzenie, które tam mieliśmy. Moja młodsza siostra Katrusya poszła z ojcem. Te trzy godziny, kiedy ich nie było, były przerażające – nie było żadnego zasięgu i nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Po trzech godzinach wrócili samochodem. Ojciec zdecydował, że tak będzie bezpieczniej. Jego decyzja o zabraniu samochodu z garażu później uratowała nam życie.

Z opowieści taty i Katrusi dowiedzieliśmy się, że centrum handlowe Epicentr zostało zniszczone. Centrum handlowe Metro okradają ludzie z całej okolicy pod ostrzałami, bo nie ma gdzie zdobyć jedzenia. Później też został zbombardowany, jak wszystko w naszym mieście. Niedaleko domu nad nami zaczęły latać rakiety. Nie da się opisać tego uczucia, gdy słyszysz gwizd rakiety i nie wiesz, gdzie teraz spadnie.

(Fot. Getty Images)

Przez cały ten czas w Mariupolu toczyły się zacięte walki, wybuchy było słychać całymi dniami, ze wzgórza widać było spalenie lewego brzegu, ostrzał nie ustawał ani na minutę. Czekaliśmy na zielony korytarz, licząc na ocalenie. 5 marca krewni poinformowali SMS-em, że zielony korytarz w końcu został otwarty. Wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy. Mieliśmy zabrać matkę mojej koleżanki. Kobieta została sama, jej mąż na służbie marynarskiej, a córka we Lwowie. Widoki po drodze do niej były przerażające. Zwłoki ludzi po prostu leżą na ulicy, wiele zniszczonych domów, coś wciąż się pali… Ludzie wyciągają wszystko, co mogą, z rozwalonych sklepów. Ogromne korki w centrum miasta, pomiędzy pojazdami cywilnymi sporo sprzętu wojskowego. Widzieliśmy, jak czołg przejechał karetkę… Wybiegło z niej kilku żołnierzy i dzieci, na szczęście nikt nie został poważnie ranny.

Kiedy dotarliśmy do cioci Inny, matki mojej koleżanki, zaczęło się piekło. Straszne wybuchy i strzały, odgłosy walk ulicznych… Samochód z karabinem maszynowym w gotowości bojowej przejechał przed nami z zawrotną prędkością… Zdaliśmy sobie sprawę, że coś jest nie tak… Nie wyglądało to na tryb ciszy. Nagle pojawił się pojazd wojskowy, objeżdżający tereny z informacją, że korytarz nie został potwierdzony. Podeszliśmy do żołnierzy, doradzono nam, aby się jak najszybciej ukryć, bo teraz tu zacznie się masakra. Wracaliśmy do domu z zawrotną prędkością przy dźwiękach wystrzałów i eksplozji. Ciotkę Innę zawieźliśmy do bezpieczniejszego miejsca u babci. Później dowiedzieliśmy się, że jej dom spłonął.

(Fot. Getty Images)

I znowu pociągnęły się dalej dni pełne strachu, beznadziei i bezradności. Następnego dnia, 6 marca, wyłączyli gaz. Byliśmy zdezorientowani i przestraszeni: co robić, jak gotować? Uratował nas kominek. Zwykły dekoracyjny kominek stał się dla nas zarówno ogrzewaniem, jak i piecem, a także oświetleniem. Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. W sektorze prywatnym ludzie mogli spokojnie gotować na ulicy, prawie wszyscy mieli drewno na opał, grille lub coś podobnego. Ale w blokach, których w mieście jest najwięcej, ludzie byli bezradni. Znajomi mówią, że przeżyli na klatkach schodowych, razem gotowali na ogniskach i dzielili się między sobą wszystkim, co mieli. A na ulicy mróz, temperatura spada do -12°C, okien prawie nie ma, w pomieszczeniach zimno.

6 marca straciliśmy kontakt ze światem. Wieści docierały jedynie z ludźmi, którzy przychodzili po wodę z całego miasta do studni. W tym samym czasie widzieliśmy z okien, jak płonęła dzielnica Cheryomuszky. Było piekło, ogień nie gasł przez kilka dni. Ale najgorsze było to, że po Czeryomuszkach aktywne walki potoczyły się u nas.

Wszystko zaczęło się rano 7 marca. Krążyły plotki, że obok szkoły, jakoś w odległości 250 metrów od naszego domu, rozdają wodę. Oczywiście rodzice wyruszyli tam. Stali w kolejce przez około godzinę, jak zaczęła się strzelanina. Nad okolicą przelatywał dron, a Siły Zbrojne Ukrainy próbowały go zestrzelić.

(Fot. Getty Images)

A około godziny 23:00 zaczęło się nasze osobiste piekło. Wciąż pamiętam, jak wujek Sasha krzyknął: „Wszyscy do piwnicy!”. Biegliśmy, ale byli wśród nas emeryci i inwalidzi, więc dopiero schodziliśmy na dół, gdy pocisk uderzył w nasz dom. Zaczęło pachnieć prochem, byliśmy zszokowani i przestraszeni. Baliśmy się, czy nie zacznie się pożar.

Cudem przeżyliśmy. Uratowało nas to, że pocisk wleciał w kolumnę domu, wybił dziurę w suficie i ścianie, a fala uderzeniowa rzuciła lodówkę na cztery metry i wybiła szyby na całym drugim piętrze. 

Nasza dzielnica była mocno ostrzeliwana przez trzy dni, podczas których prawie nie wychodziliśmy z piwnicy. Tylko ojcowie wychodzili na górę, żeby coś ugotować. W tym czasie nauczyłam się odróżniać sprzęt wojskowy po dźwięku. Wybuch… raz… dwa… trzy… Przylot, spadł gdzieś w pobliżu. Wybuch… raz… dwa razy… Przylot – spadł jeszcze bliżej. Kolejność strzałów: strzelają gradem – siedzimy i czekamy na jego przylot. Kiedy słyszysz odgłos przylotu, wiesz na pewno, że ten strzał cię nie trafił. 

(Fot. Getty Images)

Im mniejsza przerwa między strzałem a wybuchem, tym bliżej jest wybuch. Minęły trzy dni. Siedzieliśmy w piwnicy jak duchy, w jakimś półśnie. Czwartego dnia rano przez prawie dwie godziny z rzędu panowała cisza. Rodzice uznali, że mają szansę iść po wodę, bo już nam się kończyła. Musieliśmy utopić wodę ze śniegu, żeby coś mieć. Oni mieli nadzieję, że linia bitwy już nas minęła. Ojcowie poszli do studni z młodszymi dziećmi, moją siostrą i jej przyjacielem Artemem. Podróż miała trwać dwie godziny. Minęło 15 minut, jak poszli, gdy w pobliżu usłyszeliśmy potężny wybuch. Pospieszyliśmy do piwnicy ze wszystkimi kobietami i starcami. Mężczyźni i dzieci na ulicy… To była jedyna myśl w naszych siedmiu głowach podczas dwugodzinnego ostrzału dzielnicy. Ściany się trzęsły, tynk z sufitu sypał się nam na głowy, ogień z karabinu maszynowego nie ustawał, a my modliliśmy się, żeby wrócili żywi. Staraliśmy się nie płakać, bo panika nie doprowadziłaby nas do niczego dobrego.

Tymczasem nasze dzieci i nasi ojcowie biegli pod ostrzałem. Najpierw słyszeli wybuchy, potem obok nich zaczęły spadać pociski, prosto na piasek, prosto do morza. Ukrywali się za wielką wierzbą, gdy w nich strzelały karabiny maszynowe. Pod tą wierzbą nasze czternastolatki dorastały. Teraz stały i płakały, żegnając się z życiem.

Kiedy wrócili żywi i zdrowi, nie mogłam się powstrzymać… Ściskając ich i nie pozwalając im odejść daleko, płakałam ze szczęścia, że ​​żyją, i z żalu, że przeszli przez to wszystko. Mnie, zupełnie zdrową, 19-letnią dziewczynę zabolało serce. Potem rozpoczął się niekończący się ciąg dni i nocy w piwnicy. Wychodziliśmy na godzinę, żeby się ogrzać przy kominku, ale nikt nie rozbierał się ani nawet nie zdejmował butów, bo co sekundę byliśmy zagrożeni. Nad miastem zaczęła latać wroga awiacja.

Wiecie, że samolot zrzuca dwie bomby? Za każdym razem, gdy słyszeliśmy przelatujący nad nami, wstrzymywaliśmy oddech i czekaliśmy na dwie eksplozje. Po drugiej już wiedzieliśmy, że tym razem niebezpieczeństwo minęło.

(Fot. Getty Images)



Raz odważyliśmy się wejść na wzgórze w nadziei, że złapiemy jakiś zasięg i powiemy krewnym, że żyjemy. Jakbyście wiedzieli, jak tam było pięknie… Spokojne błękitne morze, błękitne niebo, zaburzone tylko dziesiątkami białych pasów od samolotów zrzucających bomby na fabrykę Azovstal. Była bombardowana przez co najmniej cztery dni, samoloty krążyły bez przerwy, ślad nawet nie zdążył rozproszyć się po niebie. Staliśmy na klifie, kiedy przeleciał kolejny samolot. Leciał nad nami, więc widzieliśmy go bardzo dobrze. Widzieliśmy też, jak zrzuca bomby tuż nad nami. W tym momencie moje serce przyspieszyło. Straszny strach ogarnął całe ciało, uciekać nie było sensu. Gdyby spadły obok nas, nikt by nie przeżył ani w piwnicy, ani w domu, ani na ulicy.

Dzięki Bogu, przeleciały obok, ale eksplozje były niezwykle potężne.

Walki posunęły się w głąb miasta, Rosjanie się do nas zbliżyli. Rozstawili swoje czołgi i inną broń na odległości zaledwie 500 metrów od naszego domu i z tych pozycji rozpoczęli ostrzał centrum Mariupola. Leciały nad nami pociski, samoloty nadal bombardowały miasto, a nam zaczęło brakować żywności. Było nas 13 osób, w tym trzech emerytów (jeden z cukrzycą) oraz osoba niepełnosprawna, którzy potrzebowali leków i normalnej diety, aby utrzymać ciało w dobrej kondycji. Pomoc przyszła znikąd. Pewnego ranka rozległo się pukanie do bramy. Przyszedł sąsiad, który miał własne pole i farmę. Przyniósł nam dwa worki ziemniaków, bo wiedział, że jest nas wielu. Święty człowiek, wszystkim sąsiadom pomógł z ziemniakami. Później przyszli inni sąsiedzi. Wiedzieli, że mamy dzieci, więc przynieśli słodkie napoje, które zostały w splądrowanych sklepach.

Niektórzy przynosili ogórki kiszone albo trochę kiszonej kapusty. Ludzie pomagali sobie, jak mogli. Przywieźli nawet pięć litrów benzyny, na wypadek, gdyby udało się wyjechać. Wszystkim dziękujemy za pomoc, wszystkim, którzy nie byli obojętni. Pocisk trafił prawie w każdy dom. Jak nie w dom, to w garaż, w ogród i wszystko było rozwalone naokoło. Ludzie zjednoczyli się i pomagali sobie nawzajem. I tak żyli, ostrzał nie był już straszny, bo nie było nadziei na zbawienie. Tylko serce bolało za każdym razem.

(Fot. Getty Images)

Rankiem 14 marca moja babcia wyszła na podwórko, aby posprzątać szkło, które spadło z okien, wbiegła do domu i krzyknęła: „Kolumny samochodów jadą!”. Wszyscy wyskoczyliśmy na podwórze. Rzeczywiście, samochody jechały z zawrotną prędkością, nie zatrzymując się. Na próżno machaliśmy, chcąc zapytać, dokąd jadą, dopóki nie zatrzymał się jeden kierowca. Powiedział, że nie wie, dokąd jadą, niby do Melekina, a dążył tylko za kolumną, bo nie mógł zostać dłużej. Dom spłonął, nie było jedzenia ani wody. Póki samochód jest sprawny, postanowili pojechać.

Setki samochodów, potłuczonych, bez szyb, zaklejonych taśmą lub nie wiadomo czym, przejechały tego dnia obok naszego domu. Wszystkich łączyło wspólne pragnienie, aby przetrwać, i białe kartki z napisem: „Dzieci” naklejone na przednią szybę. Wieczorem postanowiliśmy, że też spróbujemy wyjechać. Cokolwiek by się wydarzyło.

15 marca opuściliśmy Mariupol, nasz dom, nasze rodzinne miasto, a właściwie ruiny po nim. Teraz jesteśmy bezdomni, nie mamy dokąd wrócić. To wszystko teraz nie ma znaczenia, najważniejsze jest to, że wszyscy przeżyliśmy, przeżyliśmy w tym piekle, a nawet uratowaliśmy naszego ulubionego kota.

(Fot. Getty Images)

Jedna rzecz wciąż sprawia, że ​​boli mnie serce. Ciocia Inna tam została. Nie mogliśmy się do niej dostać, bo akurat wtedy okolica była epicentrum działań wojennych. Ona, podobnie jak setki tysięcy mieszkańców Mariupola, została. W straszliwej blokadzie, bez jedzenia, wody, zasięgu i nadziei. Czeka na kogoś, kto jej pomoże.

Proszę, pomóżcie mieszkańcom Mariupola! Wyślijcie autobusy, wyciągnijcie ich z tego piekła. Błagam!

Materiał w oryginale ukazał sie na Vogue.ua.

Redakcja "Vogue Ukraine"
Proszę czekać..
Zamknij