Znaleziono 0 artykułów
18.03.2019

Dolary i koszmary

18.03.2019
Kantor, 1989 (Fot. East News)

W połowie marca 1989 roku zalegalizowano posiadanie obcych walut i handel nimi. Dwuwalutowa Polska czekała na to od lat. 

Spotkania z czytelnikami to najmilsza część pracy autorki książek, bezcenna nagroda za mozół, nerwy i zarwane noce. Choć bywa, że padają trudne pytania. Zupełnie zgłupiałam na przykład, gdy pewien student w Warszawie spytał: „Ale o co chodziło z tymi dolarami?”. 
Na pociechę przypomniałam sobie, że dyrektor jednego z luksusowych w PRL hoteli mówił mi, że kiedy – już w nowej Polsce – miał wykłady w szkole hotelarskiej i opowiadał dolarowe anegdotki, studenci byli pewni, że ich nabiera. A opowiadał po prostu, jak było: że były inne ceny dla Polaków, gości z krajów socjalistycznych („kaesów”) i gości z krajów kapitalistycznych („kk”). „Jeśli gość dewizowy przychodził z polską dziewczyną, to on płacił połowę swojej ceny, czyli 16 dolarów, a ona połowę swojej – 120 zł, czyli mniej więcej dolara” – mówił, a studenci pękali ze śmiechu, że to niemożliwe. 
Żeby było jeszcze dziwniej, obcokrajowiec musiał zapłacić w złotówkach przeliczonych po specjalnym, tzw. turystycznym kursie, które musiał kupić na lotnisku albo w hotelowej kasie. Nazywało się to przymusem dewizowym.
Kiedy w 1989 roku zalegalizowano posiadanie dolarów i handel nimi – każdy, kto spełniał niespecjalnie wyśrubowane warunki, mógł założyć punkt wymiany walut – inny dyrektor warszawskich hoteli, planując otwarcie kantoru, miał taką zagwozdkę: „Jak wytłumaczyć cudzoziemcowi, że dolary, które wymienia w tzw. dziennym przymusie dewizowym, i te, które wymienia w kantorze po kursie dnia, to nie ta sama waluta?”.
Po 30 latach, szczęśliwie, trudno przełożyć te jego wątpliwości na z grubsza zrozumiały język.

Witryna kantoru, 1990 (Fot. East News)

Dolar – fetysz PRL

Historyk literatury Michał Głowiński w przeprowadzonej przez Grzegorza Wołowca rozmowie-rzece „Czas nieprzewidziany” mówi: „Niezwykle ciekawy jest kult zachodnich walut, czyli tak zwanych dewiz, w Polsce Ludowej. Do dolara odnoszono się niemal z nabożeństwem. (…) To było niezwykle interesujące zjawisko – z jednej strony plucie na Amerykę i amerykański imperializm, a z drugiej fanatyczny kult dolara”.
U źródła kultu był zakaz, a potem sprzyjała mu rzeczywistość. W 1950 roku Sejm uchwalił ustawę o zakazie posiadania walut obcych, złotych monet i platyny. W czasach stalinowskich groziło za to dożywocie, potem stopniowo prawo liberalizowano. Jednak aż do 1989 roku nie wolno było walutami handlować, obłożone obostrzeniami było wywożenie ich za granicę. Nie wolno było, ale. Spójnik „ale” był słowem-kluczem PRL-owskiego prawa, w przypadku walut obcych szczególnie. 
Dewizami nagminnie handlowano, wyspecjalizowali się w tym tzw. cinkciarze (słowo pochodzące od „change money”), w latach 70. już z cichym przyzwoleniem państwa. Jak tłumaczył historyk Jerzy Kochanowski: „Jeśli państwu na czymś zależało, to robiło to. Kiedy w latach 70. chciało ściągać dewizy od obywateli, to przestało pytać, skąd je mają”.
Do ściągania dewiz, które miały być potem wykorzystane na inwestycje w przemysł, powstawały w latach 70. przyzwoite hotele, w których obowiązywały te dziwaczne przymusy i przeliczniki. Do ściągania dewiz powstał Pewex, czyli sieć sklepów przedsiębiorstwa eksportu wewnętrznego, w którym za dolary i dolarowe bony można było kupić najpierw towary zagraniczne, a potem właściwie wszystko, czego nie było w zwykłych sklepach (a trudności były właściwie ze wszystkim). 
Posiadanie obcych walut wciąż było źle widziane, ale ludzie – niekoniecznie podróżujący służbowo na Zachód – skądś jednak je mieli.
Panującą wokół dolara atmosferę dobrze oddaje opowieść jednej z moich rozmówczyń. Oto czas stanu wojennego, średniej wielkości miasto na Pomorzu. Ona idzie w kolejkę do mięsnego, w domu czeka chora córka. Dochodzi do lady, ktoś przed nią bierze ostatnie parówki. Ona chce tylko dwie, awantura, ekspedientka lituje się, daje ze swojego przydziału, co tylko zaognia atmosferę. 
– Przyszłam na górę, rzuciłam siatki, zaczęłam wyć. Wyjęłam dolary, o których nikt nie wiedział, dałam mężowi, powiedziałam: „Nie zniosę więcej tego upokorzenia, nie będę stała w żadnych pieprzonych kolejkach, od dzisiaj będziemy kupowali w Peweksie”. Moja matka na to: „Zamkną cię”. Ja: „Niech mnie zamykają, nie zniosę tego więcej”. I do męża: „Ubieraj się, jedź do Peweksu, kup parówki, szynkę, wędliny, wszystko, co jest do jedzenia”. On: „Skąd ty wzięłaś dolary?”. Ja: „Nie zadawaj mi głupich pytań”.
Warto dodać, że dolar w PRL miał liczne kursy: oficjalny, czarnorynkowy, turystyczny plus jeszcze inny dla bonów dolarowych, które nawet oficjalna prasa nazywała dziwnymi nibypieniędzmi. Dla ludzi liczył się czarnorynkowy, jego wartość wyznaczała cena pół litra wódki. W latach 70. było to ok. 100 zł, na początku 1989 roku – ok. 3 tysiące zł. 

Fot. Inpuls Eastnews)

Dwuwalutowy kraj

Im bliżej końca PRL, tym bardziej zamknięta za żelazną kurtyną Polska stawała się krajem dwuwalutowym, przy czym dolar zdawał się walutą ważniejszą. W dolarach gromadzono oszczędności, za dolary kupowano mieszkania, samochody i sprzęt elektroniczny. W prasie ukazywały się ogłoszenia: „Powracającemu zza granicy sprzedam” albo „Bony kupię” – każdy wiedział, że w obu przypadkach chodzi o dolary, tylko nie można się do tego przyznawać. 
Kiedy w styczniu 1989 roku rząd Mieczysława Rakowskiego zapowiedział zliberalizowanie ustawy o walutach obcych, prasa przyjęła to nie tyle z entuzjazmem, ile z pretensjami, że tak późno. 
„Trudno bowiem znaleźć w naszym ustawodawstwie akt prawny (pomijając ustawę o jakości), który również często naruszano, lekceważono czy pomijano” – pisano w „Prawie i Życiu”. 
W „Polityce”: „Jak można w kraju faktycznie dwuwalutowym utrzymywać fikcję, że każda transakcja dewizowa między obywatelami jest nielegalna?”.
NBP szacował, że nielegalne transakcje między obywatelami sięgają 4 miliardów dolarów rocznie. Zalegalizowanie posiadania walut i handlu nimi miało nie tyle dać wolność obywatelom, ile państwu udział w zyskach.

(Fot. East News)

Legalnie, bezpiecznie, korzystnie

15 marca 1989 roku wypadał w środę. Bankowcy się sposobili, hotelarze rozważali możliwości, szefowie dworców i lotniska Okęcie nie widzieli jeszcze potrzeby, a prywatny przedsiębiorca Aleksander Gawronik z Poznania (w wolnej Polsce spędzi osiem lat w więzieniu) od świtu we wtorek był na nogach. 
O godzinie piątej rozmawiał przez telefon z głównym księgowym, o szóstej spotkał się ze współpracownikami, o jedenastej pojechał do Warszawy, od trzynastej do siedemnastej naradzał się w urzędach, o siedemnastej trzydzieści zjadł bułkę, przed osiemnastą – wyjazd do Świecka, dwoma samochodami, na wypadek gdyby któryś się zepsuł. Od dwudziestej drugiej pięć kontrolował stan przygotowań. Minutę po północy otworzył pierwszy w Polsce kantor. Na ziemi niczyjej – za szlabanem przejścia granicznego w Świecku. Pierwszy klient pojawi się trzy minuty później. Dostanie, jak następni, ulotkę wydrukowaną w trzech językach: „Legalnie – bezpiecznie – korzystnie. Zamiast na czarnym rynku – u nas. Najlepszy kurs wymiany”.
W 1990 roku Gawronik zajął pierwsze miejsce na liście najbogatszych Polaków wg tygodnika „Wprost”. Tak opowiadał o tym czasie dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” Marcinowi Kąckiemu: „Mam konie, w garażu limuzynę z kierowcą, mercedesa 500 dla żony, terenowego wranglera do jazdy po wiejskich drogach, range rovera do jazdy po lesie, małą wojskową amfibię do przejażdżek po jeziorze. Golfa cabrio dla syna drugiej żony. Są dwie gosposie, koniuszy, ogrodnicy. Kilka hektarów kwiatów, 25 ton wody szło dziennie na podlewanie, więc ściągnąłem przedsiębiorstwo górnicze, by wykopało studnię głębinową”. Nie krył w tej rozmowie, że koncesję nr 1 dostał od ówczesnego wicepremiera Ireneusza Sekuły, i że nie szkodziły mu w biznesie kontakty wyniesione z pracy w wywiadzie. W krótkim czasie otworzy w miastach wzdłuż zachodniej granicy jeszcze 12 kantorów. 
Stopniowo powstają w całej Polsce – prowadzone przez Orbis (pod nazwą „Premium Exchange”, bo kantor to za słabo), Polski Związek Motorowy i prywatnych przedsiębiorców. 
Cinkciarze wówczas zachowują spokój: „Oni będą na pewno płacili podatki, a ja nie. Oni będą mieli tę całą swoją biurokrację, a ja nie. Oni będą mieli kurs dnia, a ja godziny, oni kurs godziny, ja minuty. Radiotelefony zdrożeją”.
Nie wiadomo, jak z radiotelefonami, którymi komunikowali się cinkciarze – pewnie zdrożały jak wszystko; dolar drożał astronomicznie. Przed wyborami 4 czerwca kosztował trochę ponad 4 tys. zł, w sierpniu już 10 tys., jesienią 14 tys., potem staniał o połowę i na tym mniej więcej poziomie pozostał do końca roku. 

(Fot. East News)

Dolar – TAK

Jeszcze nie tak astronomicznie drogi, zyskał symboliczną wartość w kampanii wyborczej. Oto partia rządząca, bezradna wobec błyskotliwej kampanii Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, obmyśliła, że dolarami skompromituje opozycję. Dająca nadzieję na wolność, Solidarność dostawała wsparcie z Zachodu. Moralne i materialne. W partyjnej prasie mnóstwo było doniesień o tym, że „S” szasta dolarami. Wierzyli w to lokalni działacze. Między sobą mówili, że w całej tej kampanii chodzi tylko o to, by za dolary rozbić władzę. Chodzili na spotkania z kandydatami Solidarności, by zadawać wyuczone wcześniej podchwytliwe pytania w rodzaju: „Dlaczego Solidarność korzysta z dotacji dolarowych na swą działalność, tworząc swą samodzielność w ten sposób?”. Niektórzy do dziś są przekonani, że Solidarność płaciła dolara za każdy powieszony plakat i dlatego było ich tak wiele w całej Polsce. Premier Mieczysław Rakowski mówił kilka dni przed wyborami w opozycyjnej „Gazecie Wyborczej”: „Dla mnie zasilanie dolarami przez różne organizacje niemające nic wspólnego z interesem Polski jest naruszaniem suwerenności. Kiedyś kolejne ekipy radzieckie wtrącały się w nasze sprawy, w jakimś stopniu naruszały naszą suwerenność. Gorbaczow nie zrobił tego ani razu, kształtujemy naszą politykę absolutnie samodzielnie, ale za to teraz USA się wtrącają – także poprzez dawanie zasiłków dolarowych. Dla mnie jest to sytuacja żenująca”.
Partia zbyt długo kompromitowała się sama, żeby w 1989 roku mogła przekonać wyborców insynuacjami. Wtedy atmosfera była już taka, że nawet cinkciarze, których związki z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa były powszechnie znane, wspierali Solidarność. W dokumentach z warszawskiej kawiarni Niespodzianka, gdzie mieścił się stołeczny sztab wyborczy Komitetu Obywatelskiego „S”, zachowała się opowieść o jednym, który podczas kampanii po atrakcyjnym kursie wymieniał działaczom dolary na złotówki, a na koniec przekazał jeszcze półtora miliona złotych. W 1989 roku plucie na Amerykę nie mogło przynieść zwycięstwa. Dość powiedzieć, że nawet ci, którzy w ogóle nie pamiętają wyborów, pamiętają plakat, który pojawił się 4 czerwca jedynie na ulicach Warszawy – przedstawiał Gary’ego Coopera z filmu „W samo południe” dzierżącego w dłoni, zamiast rewolweru, wyborczą kartkę. Amerykański kowboj wziął wszystko, co mógł. 

 

* Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, współpracuje m.in. z „Vogue Polska”. Autorka książek o codzienności PRL: „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” i „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”. W maju ukaże się jej książka „Można wybierać. 4 czerwca 1989 roku”.

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij