Znaleziono 0 artykułów
24.12.2022

Agata Kowalska i Emilia Barabasz: Poszerzanie pola wolności

24.12.2022
Fot. Kuba Dąbrowski

Kiedy przekraczam granicę Polski, kierując się na Zachód lub w stronę innego kontynentu, gdzie pary jednopłciowe są traktowane na równi z małżeństwami różnopłciowymi, oddycham z ogromną ulgą. Mam świadomość, że jestem tam traktowana jak każdy obywatel. Nie czuję tego ucisku w klatce piersiowej, który mam w Polsce na co dzień – mówi Emilia Barabasz, która razem ze swoją żoną Agatą Kowalską walczy o uznanie ich małżeństwa w Polsce.

Dziennikarka Agata Kowalska i adwokatka Emilia Barabasz, które wzięły ślub w Berlinie, zdecydowały się złożyć wniosek o transkrypcję aktu małżeństwa i szybko dostały odmowę. Naczelny Sąd Administracyjny odrzucił właśnie ich skargę, więc możliwość walki na poziomie prawnym w Polsce skończyła się.

Zacznijmy od początku. Jak się poznałyście?

Agata Kowalska: To było w 2016 r. na Czarnym Proteście. Nagle zobaczyłam Emi, która stoi na murku pod Sejmem, gra na bębnie i zachęca wszystkich do skandowania. Zwróciłam na nią uwagę, bo zauważyłam, że naprawdę jej zależy. Okazało się, że jest znajomą moich znajomych, i tak to się zaczęło.

Emilia Barabasz: Panował wtedy inny klimat niż obecnie – było więcej niezgody obywatelskiej na to, co dzieje się w Polsce, ale też przekonanie, że będzie tylko gorzej. W połowie 2016 r. podjęłam decyzję, żeby wyprowadzić się z Polski, dostałam się na studia i w grudniu miałam wyjeżdżać do Montrealu. Postanowiłam pójść jeszcze na ten ostatni protest. Na co dzień gram na perkusji, dlatego kiedy szłam ze znajomymi na demonstrację, przed wyjściem z domu zgarnęłam ze sobą bęben. Bardzo się przydał, bo emocje były wysokie, było w nas sporo gniewu. Strasznie padało, a ja byłam cała przemoknięta i pod koniec naprawdę zmęczona. Pod Sejmem przyłączyła się do nas dziewczyna, która zaproponowała mi wodę – to był strzał w dziesiątkę, bo nie piłam od wielu godzin. To była Agata, która później znalazła mnie przez media społecznościowe i zaprosiła na randkę. Poszłam, choć obie wiedziałyśmy, że wyjeżdżam do Kanady. Ostatecznie zakochałam się i nigdzie nie pojechałam.

Ślub wzięłyście dwa lata później w Berlinie.

AK: Ja po prostu byłam pewna, że Emi to ta jedyna. Zdecydowałyśmy się pobrać, i choć może się wydawać, zwłaszcza w pewnych kręgach, że śluby są czymś przestarzałym, bo odebrano im cały urok, a małżeństwo kojarzy się raczej ze źródłem nieszczęść i zobowiązań, z których trudno się wydobyć, nam naprawdę zależało na oficjalnym akcie. Nie tylko dlatego, że jesteśmy razem, mieszkamy razem i mamy wspólne mieszkanie, lecz także dlatego, że ślub nas w pewien sposób wiąże. Wybrałyśmy Berlin, żeby najbliższe nam osoby, mogły się tam razem z nami wybrać, a wszystkie inne kraje, w których ta procedura dla par jednopłciowych jest w miarę prosta, są na tyle odległe, że byłoby to praktycznie niemożliwe. Zależało nam, żeby nie było to samotne doświadczenie, a przeciwnie – rodzinne, przyjacielskie i wspólnotowe. I dokładnie takie było.

Sama ceremonia była niesamowicie wzruszająca, bo w Niemczech jest zasada, że każdy ślub jest inny, nie ma stałej formuły, a urzędnik stanu cywilnego musi przygotować się oddzielnie na każdą uroczystość. Urzędniczka najpierw nas poznała, dowiedziała się, kim jesteśmy i jak żyjemy, a potem przygotowała przepiękną przemowę ślubną, sprawiając, że razem z nami płakała cała sala. Ani jedno słowo nie było sformalizowane. Doskonale rozumiała, jak wygląda sytuacja par jednopłciowych w Polsce, dlaczego jest to dla nas tak ważne, i dlaczego ci wszyscy ludzie jechali z nami te siedem godzin pociągiem. Powiedziała też coś, co trafiało w sedno naszego pomysłu na wspólne życie: „Wasze małżeństwo właśnie się rozpoczyna i jest jak najmniejsza spółdzielnia świata. Teraz wspólnie będziecie w niej pracować na to, żebyście były szczęśliwe”. Od tamtej pory dokładnie tak jest. 

EB: To był 2018 r., czyli dopiero rok po wprowadzeniu małżeństw jednopłciowych w Niemczech. Pamiętam, że próbowałam skontaktować się z różnymi urzędami stanu cywilnego w Berlinie, ale ostatecznie tylko ten na Kreuzbergu odpowiedział pozytywnie. Wszystko widocznie zależało od urzędnika – miałyśmy dużo szczęścia, że udało nam się tak wspaniale trafić.

 

Od razu chciałyście zarejestrować wasz akt małżeństwa w Polsce?

 

EB: Od samego początku wiedziałyśmy, że to zrobimy. Jestem adwokatką, zajmuję się przede wszystkim prawem autorskim, ale również sprawami osób LGBT+. Razem z mecenaską Anną Mazurczak byłyśmy założycielkami inicjatywy „lgbt+prawnicy”, w ramach której szukamy możliwości wykorzystania porządku prawnego w Polsce i Unii Europejskiej, żeby walczyć o prawa osób LGBT+ w naszym kraju. Zajmujemy się tak zwanymi litygacjami strategicznymi, czyli takimi sprawami, które mają szansę zmienić wykładnię istniejących przepisów prawa tak, aby możliwe było zwiększenie ochrony praw osób LGBT+. Nasza sprawa miała potencjał – obie mieszkamy w Polsce, jesteśmy osobami publicznymi, i wydawało nam się, że transkrypcja naszego aktu ślubu jest po prostu do wygrania na poziomie krajowym. To był czas, kiedy wydawało się, że dzięki sądom wszystko pójdzie w dobrą stronę – było kilka spraw o opiekę nad dziećmi par jednopłciowych, które kończyły się pozytywnymi wyrokami. Szybko złożyłyśmy wniosek do urzędu stanu cywilnego o transkrypcję i równie szybko dostałyśmy odmowę, co było do przewidzenia. Potem złożyłyśmy skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego i tam też tylko rok trwało rozpoznanie – odmowne, co było już dla nas rozczarowaniem. Następnie dwa lata czekałyśmy, aby trafić do Naczelnego Sądu Administracyjnego – z takim samym skutkiem. Nasza ścieżka krajowa jest więc zakończona.

Jakie były uzasadnienia?

EB: Wszystkie decyzje i wyroki, które zapadają w naszej sprawie, są właściwie oparte na tym samym argumencie. W dużym skrócie: choć według polskiego prawa transkrypcja – czyli przeniesienie zagranicznego aktu małżeństwa do polskich ksiąg stanu cywilnego – jest obligatoryjna, to organy i sądy uznają, że „godzimy w porządek publiczny”, bo według artykułu 18 konstytucji: „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny (…) znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej”. Tylko, że my nie kłócimy się z tym artykułem. Dla nas sprawa toczy się tylko o zauważenie przez nasze państwo, że nie jesteśmy już stanu wolnego. To wszystko.

AK: To jest zupełnie postawione na głowie, bo ostatnio, kiedy dokonywałyśmy jakiejś transakcji u notariusza należało złożyć oświadczenie, m.in. o swoim stanie cywilnym. W Niemczech i w większości krajów europejskich jesteśmy formalnie małżeństwem, mamy wspólne gospodarstwo domowe, konto, wydatki, psa, a jednocześnie według państwa polskiego jesteśmy stanu wolnego i obcymi  osobami. Siedziałyśmy w tej kancelarii obok siebie, zastanawiając się, czy wybrać „żonata”, czyli formalną nieprawdę, czy „stanu wolnego”, czyli rzeczywiste kłamstwo. To dopiero jest dla mnie nieporządek publiczny. Dziś każda z nas mogłaby pójść do urzędu stanu cywilnego, dostać ponownie zaświadczenie o stanie wolnym, i wziąć ślub z mężczyzną. To nie jest kłopot dla Polski, ale zrobienie porządku w naszych dokumentach już jest.

EB: A prawda jest taka, że z faktu przyznania, że jesteśmy po ślubie w Niemczech, nic dla nas w Polsce nie wynika. Nie uzyskujemy od razu przywilejów, które mają małżeństwa w Polsce. Wciąż tylko małżeństwo rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny ma takie przywileje, jak na  na przykład wspólne rozliczanie się czy ustawowe spadkobranie. A jednak sama wzmianka jest dla naszego państwa zagrażająca.

Jeśli nic nie da się już zrobić w Polsce, to co dalej?

EB: Będziemy składać skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mamy nadzieję, że nasza sprawa dołączy do tych spraw osób LGBT, które właśnie czekają na rozpatrzenie w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. Jesteśmy przekonane, że ETPC jednoznacznie stwierdzi, że Polska naruszyła konwencję, a w szczególności prawo do poszanowania życia rodzinnego. Bo my tak naprawdę nie chcemy od państwa nic, poza tym, żeby nas zauważyło. Co więcej, zgodnie z ustawą o aktach stanu cywilnego mamy obowiązek poinformować, że taki akt został zawarty, a państwo ma obowiązek zaznaczyć to w aktach stanu cywilnego. Kiedyś była taka sprawa przeciwko państwu włoskiemu, w której trybunał stwierdził, że istnieje minimalny zakres ochrony takich osób jak my, i jeżeli państwo nie przewiduje możliwości zawarcia małżeństwa czy związku partnerskiego przez pary jednopłciowe, to przynamniej powinno mieć tyle przyzwoitości, żeby w aktach stanu cywilnego zaznaczyć, że zostało zawarte za granicą. Po jakimś czasie Włochy wprowadziły własne regulacje, ale nie mam pojęcia, na co możemy liczyć w Polsce.

AK: To, o czym mówimy, może wydawać się nudne i mało znaczące, ale choć wywieszamy flagi, chodzimy na parady, wspieramy naszą społeczność i korzystamy z jej wsparcia, ta nużąca procedura sądowa jest tak naprawdę częścią historii walki o prawa osób LGBT na świecie. Tak samo, jak pierwsza w historii Polski sprawa dotycząca związku dwóch mężczyzn, z których jeden z nich zmarł. Tak się złożyło, że to on miał prawa do mieszkania, w którym żyli. Drugi partner stanął przed groźbą eksmisji i problemów. Sąd uznał jednak, że należy mu się mieszkanie komunalne. Ta historia miała miejsce jakieś 10 lat temu i był to pierwszy wyrok w Polsce, w którym sąd uznał, że pary jednopłciowe może łączyć bliska relacja. Parom różnopłciowym może to się wydać mało ważne, ale nieuznanie naszych relacji za bliskie, a tak naprawdę najbliższe, rozdziera serce. Dla nas to, że musimy w Polsce walczyć o coś tak podstawowego, jak wzmianka w aktach stanu cywilnego, jest ciągiem wydarzeń, który poszerza nam pole wolności. Wierzę, że walka na poziomie formalnym jest równie ważna, jak wychodzenie na ulice.

Fot. Kuba Dąbrowski

A znacie statystyki?  Choćby to, ile par jednopłciowych, które mieszkają w Polsce, wzięło śluby?

EB: Statystyk chyba nie będziemy znać nigdy, bo jest to właśnie ta szara strefa, kłopot dla państwa polskiego, które nie chce nas w ogóle zauważyć. 

AK: Ale mamy dwa bardzo ciekawe źródła, z których można by się tego dowiedzieć. Jedno to Główny Urząd Statystyczny, który ostatnio, a robi to raz na dekadę, przeprowadzał kolejny spis powszechny. Kiedy wypełniałam formularz dla naszego gospodarstwa domowego, było tam miejsce, aby uzupełnić dane osoby, z którą się mieszka, i tak też zrobiłam. Więc GUS tak naprawdę wie, ile dorosłych kobiet i mężczyzn mieszka z osobami tej samej płci, i przy odrobinie wysiłku mógłby oszacować, ile par jednopłciowych w Polsce mieszka razem. Drugim źródłem informacji jest prokuratura i minister Zbigniew Ziobro, który mógłby nam powiedzieć, ile par próbuje dokonać transkrypcji aktu ślubu. Pan minister postanowił, że prokuratura ma dołączać do wszystkich postepowań sądowych, które dotyczą osób LGBT. Nie tylko w sprawie ślubów, ale wszystkiego co, jest związane ze społecznością LGBT. Tak samo było w naszym przypadku.

EB: Z praktyki wiem, że coraz więcej osób zgłasza się do kancelarii prawnych i NGO-sów z różnymi sprawami związanymi z byciem LGBT w Polsce – uznaniem władzy rodzicielskiej, odbieraniem dziecka ze szkoły, udzielaniem pełnomocnictw czy procesem uzgodnienia płci. Dobrze, bo to znaczy, że walczymy o swoje prawa i staramy się wykorzystywać wszystkie możliwości, jakie mamy. I nawet jeśli jest to trudny proces, uważam, że w liczbie siła.

Jesteście osobami publicznymi, które otwarcie mówią o swojej orientacji. Stykacie się z mową nienawiści i hejtem?

AK: Homofobicznych historii jest mnóstwo, ale tym, co najbardziej zapadło mi w pamięć, jest moment, w którym zaczęliśmy wywieszać tęczowe flagi z okien na znak protestu przed propagandą anty-LGBT. Po miesiącu czy dwóch przy drzwiach wejściowych do naszej kamienicy zaczęły pojawiać się hasła: „LGBT do gazu”, potem ktoś narysował szubienicę, a na niej powieszone LGBT. Zgłosiłyśmy to dzielnicowemu, ale powiedział, że nic nie może zrobić. Złożyłyśmy zawiadomienie do prokuratury, która odmówiła wszczęcia śledztwa. I choć nasz dozorca ścierał te napisy, one cały czas wracały. Gdyby na tych drzwiach było napisane: „Polacy do gazu”, „Żydzi do gazu” albo „Katolicy do gazu”, nasze państwo zajęłoby się tym z urzędu, bo jest to przestępstwo mowy nienawiści. Kiedy dotyczy społeczności LGBT, jest to tylko akt chuligaństwa, zniszczenia mienia z błahego powodu.

Myślałyście o tym, żeby wyjechać?

EB: Tutaj mamy dom, najbliższych, przyjaciół, więc z Polski raczej nie zdecydujemy się wyjechać. Nasze zawody też są związane z Polską, a każda z nas odnosi w nich sukcesy. Zmiana kraju na taki, w którym uznaje się osoby LGBT po prostu za ludzi, chociaż kusząca, byłaby więc dla nas bardzo trudna. Muszę jednak przyznać, że kiedy przekraczam granicę Polski, kierując się na Zachód lub w stronę innego kontynentu, gdzie pary jednopłciowe są traktowane na równi z małżeństwami różnopłciowymi, oddycham z ogromną ulgą. Mam świadomość, że jestem tam traktowana jak każdy obywatel. Nie czuję tego ucisku w klatce piersiowej, który mam w Polsce na co dzień. To zupełnie inne doświadczenie, kiedy w sklepie nie muszę się stresować, mówiąc, że żona wysłała mnie po bułki. Dla osób heteroseksualnych to codzienność, nie widzą, jak bardzo są uprzywilejowani, mogąc po prostu swobodnie mówić o tym, że są w związku. W tym momencie nawet na Kubie pary jednopłciowe mogą wziąć ślub – przerażające, jak Polska wypada na tym tle.

AK: Kiedyś napisałam na Twitterze o micro coming outach, czyli sytuacjach z życia rodzinnego, w których za każdym razem muszę podjąć decyzję, czy dokonuję coming outu przed obcą mi osobą – lekarzem, sprzedawcą w sklepie czy taksówkarzem. Ktoś odpisał: „A po co masz mówić, z kim sypiasz?”. Jest to dla mnie przykład niezrozumienia problemu, tak naprawdę chcę powiedzieć w sklepie, że żona znowu będzie zła, jeśli nie kupię dobrych ziemniaków czy bułek. Ostatnio zachorowałyśmy na COVID i lekarz zapytał mnie, czy w rodzinie ktoś też jest chory. Pomyślałam: „No tak – żona!”. Przez stres nawet nie pamiętam, co ostatecznie powiedziałam, ale według naszego państwa powinnam powiedzieć: „Osoba, z którą mieszkam”. Inny przykład: jechałyśmy ostatnio taksówką, spiesząc się na nasza rozprawę przed Naczelnym Sądem Administracyjnym, i w pewnym momencie taksówkarz mówi do nas: „Kurtki macie takie podobne – siostry?”. I znów, nerwy i zastanawianie się, czy tym razem przemilczeć, czy powiedzieć: „Nie, to jest moja żona”. To bardzo trudne, bo nigdy nie wiemy, jaka będzie reakcja, jak zostaniemy potraktowane – chamską odzywką, skrzywieniem twarzy czy gorzej. Jeszcze trudniej jest, gdy do naszego domu wchodzi monter albo gazownik i widzi dwie dorosłe kobiety i jedno łóżko. Na Zachodzie nikt by nawet okiem nie mrugnął, bo byłoby to oczywiste – dwie dziewczyny, pewnie są razem, może po ślubie. A w Polsce za każdym razem zastanawiamy się, co tym razem się wydarzy i czy będzie nieprzyjemnie. A nawet jeśli nie wydarzy się nic, sam fakt, że się boję, pokazuje skalę problemu.

Przytoczę jeszcze jedną historię. Ślub brałyśmy na Kreuzbergu. Miałyśmy bardzo blisko do urzędu, więc było dla nas oczywiste, że przejdziemy się tam spacerem. Wyszłyśmy z hotelu, ja byłam w koronkowej sukience, Emi też elegancko ubrana, i tak szłyśmy, uczesane, umalowane, uśmiechnięte, trzymając się za ręce. Trwało to jakiś kwadrans i nawet jedna osoba nie obejrzała się za nami, co uważam za oburzające, bo nie po to się tak wystroiłyśmy! Oczywiście śmieję się, ale chodzi o to, że za tymi spojrzeniami w Polsce zawsze idzie jakaś ocena, niepokój, a tam tego nie było, i, jak mówi Emi, to sprawia, że od razu łatwiej się oddycha, a człowiek w pozytywnym sensie czuje się trochę niewidzialny. Taki sam, jak inni.

Kaja Werbanowska
Proszę czekać..
Zamknij