Znaleziono 0 artykułów
21.05.2022

Film z przeszłości: „Notting Hill”

21.05.2022
Kadr z filmu "Notting Hill" (Fot. Polygram Filmed Entertainment/Working Title Films/Collection Chr)

Baśń o Kopciuszku à rebours, nawiązania do klasyki kina, ciepły i cierpki brytyjski humor – w 23. rocznicę premiery kultowej komedii romantycznej sprawdzamy, czy wciąż warto oglądać „Notting Hill” z Julią Roberts i Hugh Grantem.

Will Thacker to kopciuszek i mól książkowy, Anna Scott – gwiazda filmowa. W latach 90. XX wieku trudno było nie sparować ze sobą Hugh Granta i Julii Roberts, którzy wcielają się w te role. On miał na koncie „Cztery wesela i pogrzeb” (1994), ona „Pretty Woman” (1990). Duet Grant-Roberts umożliwił też połączenie brytyjsko-amerykańskich talentów oraz stworzenie komedii romantycznej o szczególnym smaku: jankeskiej w punkcie wyjścia, angielskiej w poczuciu humoru i podejściu do kłopotliwych relacji damsko-męskich.

Romans mało przedsiębiorczego sprzedawcy książek podróżniczych i aktorki, której ostatnia gaża wynosi 15 milionów dolarów – „Notting Hill” taktownie łączy skrajności.

(Photo By Getty Images)

Rój paparazzich

Klasyczny rys filmu Rogera Michella uderza dziś z podwójną siłą. „Notting Hill” odwołuje się do przedwojennych hollywoodzkich komedii, często opartych na nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności, zacierających granice między bogatymi i uboższymi. Barwni aktorzy drugoplanowi i niektóre gagi – jak choćby scena spontanicznego całowania w policzek przyjaznego konsjerża przez bohaterów, których bez śladu zażenowania naśladuje stojący obok turysta – mogłyby trafić do jednej z eleganckich produkcji Ernsta Lubitscha, króla wyrafinowanej komedii lat 30. XX wieku Jednocześnie cała intryga, oparta na kontraście anonimowej codzienności Willa i pozbawionego prywatności „życia publicznego” Anny, odsyła nas do czasów, kiedy śledzenie ulubionych sław wyglądało zupełnie inaczej.

(Fot. Polygram Filmed Entertainment/Working Title Films/Collection Chr)

Niechęć do paparazzich, bez opamiętania błyskających fleszem, wypada w filmie niemal staroświecko. Oczywiście wścibskich dziennikarzy nie brakuje także dzisiaj, ale media społecznościowe zmieniły układ sił. Anna w interpretacji Julii Roberts to gwiazda niezwykle enigmatyczna: oszczędna w słowach, na pozór lekko wyniosła, przybierająca wśród nieznajomych pozę zagadkowo uśmiechniętego sfinksa. Jak wyglądałby jej Instagram? Czy miałaby w ogóle ochotę w ten sposób istnieć w internecie? Zaciszne mieszkanie Willa staje się dla niej w pewnym momencie oazą, obietnicą ucieczki od wszechobecnych spojrzeń i ludzi, którzy nie chcą rozdzielić ekranowego wizerunku od realnej osoby.

Na paradoks zakrawa więc fakt, że samą dzielnicę Notting Hill, miejsce zamieszkania scenarzysty filmu Richarda Curtisa (twórcy późniejszego „To właśnie miłość”), trudno było zamienić w plan zdjęciowy. Filmowcy obawiali się tłumu gapiów, który – naśladując niejako fikcyjną historię Anny Scott – utrudniałby kręcenie komedii romantycznej w autentycznych lokacjach. Dzięki determinacji ekipy „Notting Hill” ma nie tylko brytyjsko brzmiący tytuł, lecz także niepowtarzalny klimat: szeregowe domki, gwarne uliczki, galeria lokalnych dziwaków i targ na świeżym powietrzu, który jest równie swojski jak „ryneczek Lidla”.

(Photo by Ronald Siemoneit/Sygma/Sygma via Getty Images)

W złotej formie

Grant i Roberts nie dogadywali się ze sobą najlepiej. Pozaekranowe niesnaski nie zmieniają jednak tego, że w „Notting Hill” oboje byli w złotej formie. Hugh Grant opanował do perfekcji typ nieśmiałego przystojniaka, którego wahaniom i niepewności bliżej do seksownego jąkania niż płynnej gadki. Will Thacker potyka się ciągle o własne dobre maniery i próbuje zachować decorum nawet wtedy, kiedy filmem zaczyna rządzić farsa. Zwyczajny tak, jak zwyczajni bywają czasem serdeczni i skromni mężczyźni, bohater Granta nie jest odporny na emocjonalne zranienie, ale rzadko oddaje ciosy. Daje się ponieść uczuciu, ale zarazem nie wierzy, że romans jak z bajki może go gdziekolwiek doprowadzić. To tzw. miły mężczyzna, który nie boi się, że ktoś uzna go za bezbarwnego sprzedawcę książek. Czyżby znał własną wartość i nie potrzebował jej nikomu udowadniać?

Kreacja Julii Roberts wymagała wyważenia proporcji. Począwszy od napisów początkowych, na których tle widzimy medialny wizerunek Anny Scott (w tym przesadnie optymistyczną okładkę „Newsweeka” z hasłem „Hollywood: Kobiety przejmują kontrolę”), „Notting Hill” opowiada, cytując klasyczkę, „o filmie w filmie w ramach filmu” i stanowi dowcipną analizę fenomenu samej Roberts: honorarium aktorki było takie samo jak ostatnie honorarium Anny.

Zasadniczy temat tej historii – pochwała zwyczajnego życia jako skutecznego antidotum na duszącą sławę – pasuje do gwiazdorskiego wizerunku Julii Roberts, raczej dziewczyny z sąsiedztwa i niegdysiejszego kopciuszka z „Pretty Woman”, aniżeli diwy narcystycznie pochylającej się nad legionem admiratorów. Kluczowa dla miłośników komedii romantycznych lat 90. XX wieku jest ponadto scena w restauracji, kiedy dyskusja mężczyzn o wyższości Anny Scott nad Meg Ryan (lub odwrotnie) okraszona jest stertą durnych seksistowskich komentarzy – jasny sygnał, że ten gatunek skierowany jest do widzek i widzów, którzy patrzą na świat z odrobinę większą subtelnością i empatią.

(Fot. Polygram Filmed Entertainment/Working Title Films/Collection Chr)

Wypijmy za porażkę

„Notting Hill” to zresztą film wyjątkowo empatyczny i, z braku lepszego słowa, inkluzywny. Choć narratorem jest bohater grany przez Hugh Granta i większość zdarzeń poznajemy z jego perspektywy, z przyjemnością obserwujemy, jak Anna stopniowo odsłania się przed Willem – i nami. Spotykają go przykre niespodzianki (a to przylot grubiańskiego chłopaka Anny z Hollywood, a to nagły wyjazd aktorki), lecz film nie pielęgnuje zranionego męskiego ego. Moment, w którym Julia Roberts mówi, że jest „zwykłą dziewczyną, która stoi przed chłopcem i prosi, żeby ją pokochał”, jest niesamowicie wzruszający, mimo że cyniczna strona naszej duszy może podejrzewać, że to kolejna koncertowo zagrana przez nią rola. Od gry i wyznawania uczuć przed kamerą nie ma tu, swoją drogą, ucieczki – nawet przeprosiny Willa i zaproszenie do wspólnego życia stają się częścią finałowej konferencji prasowej.

Inkluzywność „Notting Hill” to nie tylko ciepły portret grupki bliskich Willa: postrzelonej siostry, ekscentrycznego współlokatora oraz poruszającej się na wózku przyjaciółki i jej męża, którego urzędowanie w kuchni na bank skończy się przypalonym pieczystym. Zadziwia mnie raczej bezpretensjonalna apologia porażki, jak w pamiętnej scenie walki o ostatni kawałek brownie, która przybiera formę licytacji na to, „kto ma gorzej”. Ironia i dystans do tak ulotnych spraw, jak sukces, grubość portfela i spełnienie w pracy, łączą na chwilę przeciętnych mieszkańców Londynu i artystkę z pierwszych stron gazet. Po ponad 20 latach od premiery i w zdecydowanie mniej spokojnych czasach owo minimum, które mają bohaterowie – wygodne mieszkanko w leniwej części metropolii – smakuje jak miód, którym moglibyśmy posłodzić angielską herbatę.

Sebastian Smoliński
Proszę czekać..
Zamknij