Znaleziono 0 artykułów
26.02.2022

Fragment powieści „Internat” Serhija Żadana

26.02.2022
Fot. Getty Images

„Internat” to świetna, realistyczna powieść o współczesnej Ukrainie. I wstrząsająca, wzruszająca podróż przez apokalipsę, która dzieje się naprawdę. W kraju, który wcale nie różni się tak bardzo od naszego. Bohaterowie mogliby być naszymi sąsiadami. Zresztą przecież są...” – napisał o książce  Serhija Żadana z 2019 roku Wojciech Orliński, a potem w innej recenzji nazwał ją arcydziełem. Publikujemy fragment powieści, która przenosi nas do wojennego Donbasu.

– Dobrze – mówi do kobiety, która ich tutaj przyprowa­dziła. – Pójdę. Zaopiekujecie się nim? 
– No, skoro już tu jest, zobaczymy – odpowiada spokoj­nie ona. 
– Może zapisze pani mój telefon? – proponuje Pasza. – Na wszelki wypadek. 
– I jak będę dzwonić? – pyta z przekąsem. – W kaloryfer? 
– Dobrze – mówi Pasza – spróbuję jutro wrócić. Z le­ karzem. 
– No­no – odpowiada bez entuzjazmu kobieta. Potem dodaje: – A gdzie pan idzie? Po nocy? 
– No, muszę do internatu – wyjaśnia Pasza.
– Do internatu? – przestrasza się kobieta.
– Mhm – powtarza z rozdrażnieniem Pasza. – Do inter­natu. Muszę zabrać siostrzeńca.
– Cholera – mówi tylko kobieta. – Lepiej pan zostanie – proponuje jeszcze raz.
Może naprawdę zostać? – waha się Pasza. Pobędę do rana, jutro po jasnemu dojdę. A teraz zaraz na kogoś wpadnę. Ogląda wnętrze – wilgotne ściany, niski sufit, drzwi otwie­ rają się na zewnątrz. Jeśli od strony korytarza przywali, nie ma szans się wydostać. Zbiorowy grób, myśli. 
– Nie – mówi mniej więcej zdecydowanie. – Pójdę. Wra­ cając, spróbuję do was zajść. 
– No­no – odpowiada tylko kobieta, odchodząc na bok. – Stój – mówi za nim Wira – ja też pójdę.
Nikt więcej ich nie zatrzymuje. 

Na zewnątrz od razu głębiej oddychają. Bo jest czym. Idą pod budynkami, chowają się między drzewami. Deszcz się nasila, powietrze przemarza. Na północy zaczynają się praw­ dziwe fajerwerki – niebo zajmuje się płomieniem i nie gaśnie, i Pasza rozumie, że nawet jeśli dokądś dojdzie, wątpliwe, by chciało mu się wracać. Wira idzie w milczeniu, stara się nie zostawać z tyłu. Uważnie patrzą pod nogi, a kiedy Pasza podnosi wzrok, zauważa na końcu ulicy postacie. Dwie albo trzy, w ciemności nie widać. Pasza szarpie Wirę za rękaw, ciągnie w dół. Przykucają, przysuwają się do budynku, schy­leni wślizgują się do najbliższej klatki. Otwarte, nie? – gorączkowo myśli Pasza. Ostrożnie ciągnie do siebie drzwi, te poddają się. Wślizgują się do środka, biegną po schodach, pomiędzy pierwszym i drugim piętrem zatrzymują się, za­mierają koło okna, w napięciu przyglądają się masłowatej ciemności na dole. Czas mija powoli, bardzo powoli. Może skręcili w inną stronę? – przypuszcza Pasza i wtedy widzą na dole pierwszego. Stoi dokładnie naprzeciwko klatki. Patrzy prosto w górę. Czyli prosto na nich. Zobaczył, myśli Pasza, zobaczył nas. Ale ten na dole odwraca się w bok, czeka na swoich. Swoi szybko podchodzą. Trzech, zdaje się, że trzech. Z bronią. Jeden ma na plecach rurę granatnika. Pierwszy wy­ ciąga mapę, świeci sobie latarką. Wszyscy stoją wokół niego. Przełamane światło wychwytuje czarne rękawiczki, ciężkie okulary przeciwpyłowe na hełmie, jakieś szewrony. Pasza stara się im przyjrzeć, ale latarka gaśnie, robi się ciemno, wszyscy trzej rozpływają się w czarnym deszczu. Widać tylko mokre nieruchawe sylwetki. Jakby topielcy z mapą chodzili po dnie rzeki. Wreszcie pierwszy pokazuje ręką gdzieś w bok. Wszyscy ruszają. Pasza wzdycha z ulgą. Ale jeden nagle się zatrzymuje, odwraca, znów patrzy prosto na Paszę, jakby przyglądał mu się w ciemności, bezbłędnie widział w tej czerni, i rusza w kierunku klatki. Pasza zrywa się na równe nogi, ale Wira łapie go za rękę – siedź, szepcze, siedź, gdzie siedzisz. Słychać, jak tamten wchodzi do klatki, jak pod cięż­kimi butami chrzęści tłuczone szkło. Latarki nie włącza, idzie w ciemnościach. Ostrożnie, umiejętnie. Jeden stopień, dwa, trzy, cztery, pięć. Sprawdza drzwi pierwszego mieszkania, potem następnego. Wszystkie pozamykane. Wszędzie cicho. Jakiś czas stoi, przysłuchuje się. Serce Paszy bije tak głośno, że nie da się go nie usłyszeć. On słyszy, domyśla się Pasza, on wszystko słyszy. Cicho postukuje metal o metal. Granaty, do­myśla się Pasza. Wchodzi jeszcze jeden stopień wyżej, potem jeszcze jeden. Zatrzymuje się między parterem i pierwszym piętrem, akurat pod Paszą i Wirą. Znów się przysłuchuje. Trzeba biec, panikuje Pasza, biec na górę i tam gdzieś się schować. Znów próbuje wstać, ale Wira znów krótko i ostro ciągnie go z powrotem. Siedź, wymawia tylko wargami. W ciemności Pasza nic nie widzi, ale czuje, że właśnie to ona teraz syczy: siedź, siedź, gdzie siedzisz. Ten na dole wchodzi jeszcze jeden stopień wyżej, zamiera. Waha się – iść dalej, nie iść. Nagle na dole uchylają się drzwi. 

– Gdzie jesteś? – krzyczy ponuro ktoś z zewnątrz. – Co tam stoisz? 
– Już idę – odzywa się ten z góry. Zawraca, ciężko tu­ pie schodami w dół. Gwałtownie skrzypią metalowe drzwi. Za oknem przebiegają dwa cienie, znikają wśród nocy. 
– Poszli?
– Chyba.
– Może też pójdziemy?
– Poczekaj – mówi rozsądnie Pasza – są gdzieś blisko. 

Poczekajmy jeszcze.
– Naprawdę jesteś nauczycielem? – nie wytrzymuje Wira. – Tak, jestem.
– Nauczycielem czego? – dopytuje się Wira.
– Po prostu nauczycielem.
– Kogo tam masz w internacie? – pyta dalej ona. – Sio­strzeńca?
– Siostrzeńca.
– A czemu rodzice go nie zabiorą? 

– On ma tylko matkę – wyjaśnia Pasza. – No moją siostrę. Jesteśmy bliźniakami. 
– Poważnie?
– No.
– No i ona sama go nie zabierze? – pyta Wira.
– Pracuje – niechętnie wyjaśnia Pasza i próbuje zmienić temat. – Co ty masz za futro?
– To nie moje – wyjaśnia Wira. – Wzięłam z biura.
– A gdzie pracujesz?
– W salonie masażu.
– A co to? – nie rozumie Pasza.
– No taki salon – uważnie dobiera słowa Wira. – Po pro­stu oficjalnie to się nazywa salon masażu. Wiesz, gdzie jest takie wielkie nowe centrum biznesowe na prospekcie? 
– Wiem – przypomina sobie Pasza. 
– No właśnie tam jest nasze biuro. Mamy tam jeszcze tab­liczkę biura podróży. Wielu myśli, że naprawdę jesteśmy biurem podróży. Krótko mówiąc, rano się tam obudziłam, no, w salonie. W biurze – poprawia się. – Naszej dzielnicy jakoś wcześniej szczególnie nie ostrzeliwali. A tu zaczęło le­ cieć. Pobiegliśmy na dworzec w tym, co kto miał. Ja złapałam czyjeś futro. Nic więcej. Mam pod nim tylko stanik i dżinsy. Cholera, żeby się jakoś do domu dostać, przebrać się. 

Pasza chce ją pocieszyć, ale nie wymyśla jak, więc po prostu milczy. 

– Słuchaj – znów nie wytrzymuje ona. – No dobrze, ja. Taką mam pracę. A ty, dlaczego wcześniej go nie zabrałeś? Przecież widziałeś, co tu się wyrabia. Telewizor oglądasz? 
– Nie oglądam – mówi Pasza. – I polityki nie lubię. 
– No to teraz siedź tutaj – wściekle odpowiada mu Wira. – Nauczyciel zajebany. 
Po jakimś czasie wstaje, chodź, mówi, wstawaj, po co tu siedzieć. Pasza posłusznie wstaje, bierze plecak, poprawia okulary (dobrze, że w ciemności ona tego nie widzi), idzie za nią. Na dworze zatrzymują się. 

– Dokąd teraz? – waha się Pasza. 
– Chodź, wrócimy do tych w piwnicy – proponuje Wira. – Już późno, dokąd pójdziesz? Do pierwszego patrolu? 
– Nie tam – nie zgadza się Pasza. – Nie chcę do piwnicy. Tam tyle ludzi. 
– No, jak chcesz – mówi sucho Wira.
– Odprowadzić cię?
– Nie trzeba – odpowiada ona, wyciąga do niego rękę ściska, zatrzymuje swoją dłoń na jego stwardniałych palcach. I chociaż wokół jest ciemno, i chociaż najbardziej chce mu się schować ręce głęboko w kieszeniach, Pasza zdąża poczuć jej cienkie paliczki, cienką obrączkę i paznokcie – tak połamane, jakby ciężko pracowała. Powiedzmy, skrobała rybę. Albo wykopywała się z własnego grobu. Pasza czuje się niezręcznie. Wyrywa dłoń, chowa ręce do kieszeni, od­ wraca się, odchodzi. Wira też odchodzi, starając się nie za głośno stukać zdeptanymi obcasami. 

Pasza dochodzi do pałacu kultury i zaczyna wreszcie roz­poznawać okolicę. Nie jest już znowu tak daleko – przejść przez plac, ulicą do zajezdni tramwajowej, tam przez osiedle domków jednorodzinnych, przez park, na górę, a gdzieś tam jest już internat. Tyle że przez plac lepiej nie iść. I w ogóle lepiej wrócić do piwnicy z cudzym żarciem. Ale tam jest ten stary, który umiera. I Wira w obcym fu­ trze. Dlatego Pasza idzie pod drzewami, schyla się, ostroż­nie rozgląda na wszystkie strony. Kiedy za budynkami wybucha, przysiada w wysokiej trawie, siedzi przez jakiś czas, nabiera zdecydowania, rusza dalej. Telewizor, myśli rozdrażniony, co tu ma do rzeczy telewizor? I co tu ma do rzeczy polityka? Pasza przypomina sobie, jak zeszłej jesieni przed wyborami przypałętali się do niego z mia­sta ze sztabu jednego z kandydatów, prosili, żeby agitować. Pasza odmówił. Pieniędzy nie proponowali, powiedzieli: Pawle Iwanowyczu, jest pan przecież za ideą? Jestem bez­ partyjny, odpowiedział na to Pasza. Nie naciskali na nie­ go. Chociaż nic dobrego na pożegnanie też nie powiedzieli. Potem w niedzielę podczas wyborów Pasza musiał siedzieć w szkole, dyżurować. Do szkoły do lokalu wyborczego przy­ chodzili niechętnie. Ktoś jednak przyszedł. Pasza witał się z przyjaciółmi z dzieciństwa, z którymi dawno się nie wi­ dział, witał się z rodzicami swoich uczniów, których nie­ zbyt lubił i którzy niezbyt lubili jego, witał się ze swoimi niegdysiejszymi nauczycielami, którzy go nie poznawali, sunęli jak potępieńcy do zawieszonych niebieskim płót­nem kabin, głosowali na swoją szczęśliwą przyszłość. I ja taki będę, myślał Pasza. Pójdę na emeryturę – od razu taki się zrobię. Wojskowi, którzy przyjeżdżali od czasu do cza­ su i sprawdzali, czy wszystko w porządku, w stronę Paszy nie patrzyli. Jakby go nie było. On zresztą właśnie tak się zachowywał, jakby go tam nie było. Zagłosował jako je­ den z pierwszych. Na kogo – nawet nie pamięta. Pod wie­czór przedstawiciele kandydata, na rzecz którego Pasza nie chciał agitować, urządzili awanturę, naciskali na komisję, kłócili się z wyborcami, wyrzucili ze szkoły przedstawicieli konkurentów. Przyjechali wojskowi. Przedstawiciele kan­dydata zamknęli się z wojskowymi w gabinecie dyrektora, długo o czymś rozmawiali. W rezultacie czego wojskowi odjechali, a przedstawiciele kandydata zrobili wszystko, co chcieli. Dobrze, że nie agitowałem, uspokajał sam siebie Pasza. A jeszcze miesiąc później kandydat, który z jakie­ goś powodu jednak nie wygrał, wysadził się na minie. Cho­ wali go jak bohatera. Nagle okazało się, że na stacji wszyscy go kochali. Chociaż z jakiegoś powodu nikt na niego nie głosował. No i co ja mu mogłem pomóc? – myślał Pasza, stojąc na demonstracji, na której żegnali się z kandyda­ em. 

Fot. materiały prasowe

Serhij Żadan, „Internat”, tł. M. Petryk, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2019.

Serhij Żadan
Proszę czekać..
Zamknij