Znaleziono 0 artykułów
19.02.2023

Front Row: Alexander McQueen na granicy modowego obłędu

19.02.2023
Bimba Bosé w kimonie z amarantusem, Alexander McQueen, „Voss” wiosna/lato 2001 /(Fot. Getty Images_

Do dziś pokazy Alexandra McQueena pozostają niedoścignionym wzorem widowisk łączących modę ze sztuką, fikcję z rzeczywistością i subtelność z makabrą. W kolejnej odsłonie cyklu „Front Row” analizujemy show wiosna–lato 2001, „Voss”, będący jednym z najbardziej rewolucyjnych i przejmujących nie tylko w dorobku brytyjskiego projektanta, lecz także w historii współczesnej mody.

Pod koniec lat 90. Lee Alexander McQueen znalazł się na językach wszystkich. Dziennikarze mody rozpisywali się o jego obrazoburczych kreacjach, które rzucały wyzwanie estetycznym normom i snobistycznym gustom. Prócz tytułów „renegata”, „chuligana” i „enfant terrible” mody nosił też miano Najlepszego Brytyjskiego Projektanta, nadane mu dwukrotnie przez British Fashion Council. Równolegle z umacnianiem własnej marki piastował stanowisko dyrektora kreatywnego Givenchy, na które w 1996 roku powołał go Bernard Arnault, prezes koncernu LVMH. McQueen – nieokrzesany geniusz na dworze francuskiego haute couture – stał się najgłośniejszym nazwiskiem w branży. Był na świeczniku, z setkami tysięcy funtów spływających na jego konto, limuzyną z szoferem i kryształami pełnymi kawioru, które służyły mu za popielniczki. Szybko przekonał się jednak, że blask jupiterów wielkiej mody przesłania jej schizofreniczne oblicze.

Kate Moss w pokazie kolekcji „Voss”, Alexander McQueen wiosna/lato 2001 /(Fot. Vogue International/Rex Features)

Alexander McQueen: Więzień w złotej klatce

McQueen dość wcześnie zdał sobie sprawę, że sygnując kontrakt z LVMH, podpisał cyrograf. Został zmuszony porzucić dawne życie i mało elitarny wizerunek „prymitywa z East Endu”, z jakim się utożsamiał. Zakazano mu wałęsania się po gejowskich klubach i spotkań z przyjaciółmi, których szefostwo Givenchy uważało za szemrane towarzystwo. Zamknięto go w złotej klatce. Ogrom pracy, jakiemu musiał sprostać, obejmował projektowanie 10 kolekcji rocznie: czterech dla własnej marki w Londynie oraz sześciu dla paryskiego domu mody. Jakkolwiek się starał, McQueenowi nie udawało się dogodzić ani Arnaultowi, ani starej gwardii klientek Huberta de Givenchy, który sam zresztą skwitował twórczość swojego następcy słowami: „całkowita katastrofa”. Dziennikarze mody również nie zostawiali na Angliku suchej nitki. Pisali o „dyskusyjnym talencie krawieckim” czy „widowiskach śmierdzących amatorszczyzną”. Oskarżali go o rzekomą mizoginię, a nawet o używanie w kreacjach ludzkich szczątków. Brali też na cel wygląd McQueena, smarując paszkwile szydzące z jego krzywego zgryzu, nadwagi czy niedbałego ubioru. LVMH ani razu nie stanęło w obronie projektanta. Kontrowersje, które wzbudzał, działały jak woda na młyn reklamy Givenchy. A zła prasa? Nieważne, jak piszą – ważne, by w ogóle pisali.

McQueen i Kate Moss za kulisami pokazu „Voss” Alexander McQueen wiosna/lato 2001 (Fot. Materiały prasowe Gutek Film)

Błędne koło

Nie dostawałem wsparcia ze strony Francuzów – przyznał później McQueen – Mają szpony i noże, mają wszystko, co mogliby wbić mi w plecy. Nie przeszkadza mi to, bo ja też umiem się bić. Prawda była zgoła odmienna. Im boleśniej kłuły go ostrza krytyki, tym w głębszą popadał frustrację. Pasja tworzenia przeszła w pracoholizm, szaleńczą pogoń za perfekcją. Żeby uporać się ze stresem i presją, regularnie sięgał po kokainę. Z kolei gdy nie mógł przez nią zmrużyć oka, zażywał diazepam. Tak wpadał w błędne koło, zatracając siebie coraz bardziej. – Raz przychodził roześmiany, w świetnym nastroju, a kiedy indziej wstępował w niego szatan – wspominał Sebastian Pons, bliski asystent projektanta. Pogłoski o potencjalnym zwolnieniu budziły w Lee lęk i agresję. Nachodziły go paranoiczne myśli, jakoby każdy czekał na jego porażkę, przez co tyranizował pracowników. Zrywał przyjaźnie, rozbijał miłosne związki, palił za sobą mosty. McQueen dobrze wiedział, że brak zrozumienia, ciągłe podcinanie skrzydeł i naciski ze strony Givenchy wpędzają go w spiralę obłędu i autodestrukcji. Przeczuwała to też Carole Malone, która na łamach „Sunday Mirror” pisała kąśliwie: „Skoro nie potrafi radzić sobie z presją zawodu – a przecież to tylko moda – jeszcze chwila i wyprowadzą go z wybiegu w kaftanie bezpieczeństwa (oczywiście designerskim) z biletem w jedną stronę do wariatkowa”.

Finał pokazu „Voss”, Alexander McQueen wiosna/lato 2001 /(Fot. Vogue International/Rex Features)

McQueen wiosna–lato 2001: Terapeutyczny pokaz mody

McQueen gardził Paryżem – jego bufonadą, hipokryzją i przypudrowanym zepsuciem. Twierdził, że praca dla Givenchy „była gorsza od bycia gladiatorem”. Gdy w 2000 roku umowa z LVMH powoli dobiegała końca, uznał, że dość już wycierpiał, i postanowił przelać frustracje na wybieg. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie mógł dać upust targającym nim emocjom i krępowanej dotąd kreatywności. W Londynie czuł się wolny, a organizowane tam pokazy jego własnej marki miały terapeutyczny, wręcz katartyczny wymiar – zarówno dla Lee, jak i dla widzów. – Nie chcę urządzać cocktail party. Wolałbym, by po moich pokazach ludzie dostawali torsji. Lubię ekstremalne reakcje – mówił. Prezentacja kolekcji Alexandra McQueena „Voss” (wiosna–lato 2001) nie była odstępstwem. Designer zafundował publiczności emocjonalną huśtawkę, której sam doświadczał przez ostatnie cztery lata.

W gabinecie luster

Na miejsce show wybrał obskurną zajezdnię autobusową przy Gatliff Road, która w niczym nie przypominała francuskich salonów. Wieczorem 26 września 2000 roku międzynarodowa śmietanka towarzyska zebrała się w hangarze, gdzie – jak na ironię – składowano niegdyś śmieci. Na liście zaproszonych widniały nazwiska modowych wyroczni: Hilary Alexander, Cathy Horyn, Suzy Menkes, Alexandry Shulman z brytyjskiego „Vogue’a” oraz Isabelli Blow – matki chrzestnej sukcesu McQueena i jego najwierniejszej orędowniczki. Po wejściu do przestronnej, ciemnej hali goście (m.in. Grace Jones, Tracy Chapman, Jude Law, Ronnie Wood, Gwyneth Paltrow) zasiedli na trybunach ustawionych naprzeciw wielkiego boksu o zwierciadlanej powierzchni. Pokaz rozpoczął się z godzinnym opóźnieniem, więc tłumowi krytyków, gwiazd i arbitrów elegancji nie pozostało nic innego jak tylko przyglądać się własnym odbiciom. – Dałem pierwszym rzędom przejrzeć się w zwierciadle i nie podobało im się to, co zobaczyli – śmiał się projektant.

Pokaz kolekcji „Voss”, Alexander McQueen wiosna/lato 2001 (Fot. dzięki uprzejmości Josepha Bennetta)

Na swój szelmowski sposób Lee uwielbiał wprawiać widzów w zakłopotanie, zmuszając ich do gapienia się na siebie w lustrzanym boksie. Nie mieli bladego pojęcia, co się w nim znajduje – wspomina Joseph Bennett, który odpowiadał za scenografie pokazów McQueena, począwszy od „No. 13” (wiosna–lato 1999). W przypadku „Voss” pomysł na sceniczną oprawę krążył wokół voyeuryzmu, napięcia między podglądaczami a oglądanymi. – Operator filmowy Daniel Landin zasugerował szklaną komorę. Pomyśleliśmy, że zmieniając światła, możemy zrobić z niej coś na kształt policyjnego pokoju przesłuchań – zdradza Bennett. Całość skonstruowano więc z dużych weneckich luster. Nerwową atmosferę dodatkowo podsycały dudniące bez przerwy odgłosy bijącego serca oraz świdrujące dźwięki elektrokardiografu. Niespodziewanie reflektory nad publicznością zgasły, by rozświetlić od środka pomieszczenie zza luster.

Szkic scenografii pokazu „Voss” Alexandra McQueena, 2001 (Fot. dzięki uprzejmości Josepha Bennetta)

Lęki McQueena

Wnętrze boksu, pokryte białymi kaflami i pikowanym materiałem, przypominało szpitalną izolatkę lub pokój bez klamek – celę z miękkimi ścianami znaną z pierwszych placówek dla psychicznie chorych. Pośrodku komory stała tajemnicza witryna z brudnego szkła. Nawiązując do wstrząsających wyobrażeń dawnych szpitali psychiatrycznych (np. Hanwell Asylum, Bethlem Royal Hospital), McQueen dał widzom wgląd w stan własnego umysłu. Zwykł nazywać się „romantycznym schizofrenikiem”. Jako rebeliant, który nie stosuje się do norm ani oczekiwań, został skazany przez branżę mody na izolację. Poddawany nieustannej obserwacji i ocenie, odchodził od zmysłów. Gdy za kulisami Tim Blanks zapytał go, czy w pokazach uzewnętrznia wszystkie swoje lęki, Lee odrzekł: – Nie wszystkie. W przeciwnym wypadku nikt nie byłby w stanie ich oglądać.

Lot nad kukułczym gniazdem

Uosobieniem kondycji psychicznej McQueena stały się modelki z głowami owiniętymi bandażem, jakby ledwo co przeszły lobotomię lub terapię elektrowstrząsami. Pierwsza na wybiegu zjawiła się Kate Moss, ubrana w asymetryczną kremową sukienkę z jedwabnego szyfonu o postrzępionych brzegach. Kroczyła dynamicznie w rytm trance-house’owego utworu „Dooms Night” Azzido Da Bass, obijając się o lustrzane ściany. Pozostałe modelki również poruszały się w osobliwy sposób. Instrukcja, jaką otrzymały od Alexandra, brzmiała: „Chcę, żebyście ześwirowały, doznały załamania nerwowego, umarły, a potem powstały z martwych”. Jedne stąpały powoli, jak w apatii; inne miotały się, śmiejąc histerycznie. Pozowały z emfazą lub wymachiwały rękami, odganiając wyimaginowane muchy. Żadna z nich nie widziała siedzącej w mroku publiczności, a jedyne własne odbicia w lustrach.

W pewnym momencie Jade Parfitt odegrała scenę rodem z „Ptaków” Hitchcocka. Przeszła niezbornie w spódnicy ze strusich piór i odsłaniającej piersi bluzce, która wyglądała jak rozszarpany kawałek tkaniny. Na twarzy modelki rysował się paniczny strach wywołany przez stado wypchanych jastrzębi wokół jej głowy. – Moja psychoza na pokaz nie różniła się tak bardzo od autentycznych emocji, jakie wtedy czułam – mówiła po latach Parfitt. Inscenizacja thrillera była wyraźnym, choć nie jedynym obrazem szaleństwa. Subtelniejsze aluzje do psychicznego wyczerpania stanowiła chociażby bluzka wykonana z niedokończonej układanki z ilustracją zamku Neuschwanstein, a także osadzona na ramieniu Roos van Bosstraeten miniaturowa forteca z drewnianych patyczków. Te z pozoru niewinne ozdoby nawiązywały do puzzli i budowli z zapałek – rozrywek przez lata proponowanych pacjentom szpitali psychiatrycznych.

Michelle Olley przed rozpoczęciem pokazu kolekcji „Voss”, Alexander McQueen wiosna/lato 2001 / (Fot. dzięki uprzejmości Josepha Bennetta)

Dzikość natury

Tytuł kolekcji „Voss” pochodzi od nazwy gminy w zachodniej Norwegii, słynącej z bogatej roślinności, polodowcowych jezior, torfowisk oraz siedlisk rozmaitych gatunków ptaków. McQueen (ornitolog amator) tłumaczył ten romantyczny zwrot ku dziewiczej przyrodzie chęcią ucieczki od „klejnotów i blichtru” Paryża. Nadał więc projektom dziki, biomorficzny rys. Z jednej strony sprawił, że ubrania nasuwały skojarzenia z wytworami natury. Z drugiej natomiast posłużył się materią organiczną, jakby była najszlachetniejszym krawieckim tworzywem. Lee uszył krótką krynolinową sukienkę ze strusich piór, które zabarwiono na żywozielony kolor. W ten sposób upodobnił je do mchu lub traw powiewających na wietrze. Tej samej kreacji wtórował jedwabny płaszcz. Na jego tylnej części widniał termiczny obraz twarzy McQueena, którego intensywna kolorystyka imitowała ubarwienie ostrzegawcze, czyli mechanizm obronny wielu zwierząt.

Hiszpańska modelka Bimba Bosé zaprezentowała wersję kimona, nad którym Alexander pracował z zaprzyjaźnionym modystą, Philipem Treacym. Podobnie jak w tradycyjnych japoński strojach, kreację McQueena pokrywały wyhaftowane jedwabnymi nićmi rośliny i ptaki. Do kompletu Treacy stworzył równie ornamentalne nakrycie głowy w formie dużego bloku, z którego krawędzi zwisały kwiatostany prawdziwego szarłatu (amarantusa). Mimo niezaprzeczalnego piękna tego kostiumu, łączącego modę z naturą, jego krój mógł jednak niepokoić. Rękawy kimona zostały bowiem zszyte ze sobą i związane taśmami na plecach, krępując ruchy modelki jak kaftan bezpieczeństwa. Mariaż piękna z niebezpieczeństwem naznaczał również ubiór noszony przez Karen Elson. Na sukienkę z muszli ostryg nałożony został płaszcz przerobiony z XIX-wiecznego japońskiego parawanu, który McQueen i Sarah Heard (obecnie Sarah Burton) znaleźli na pchlim targu w Clignancourt. Całość wieńczył srebrny naszyjnik projektu Shauna Leane’a w kształcie kolczastych gałęzi, ozdobionych tahitańskimi perłami. – To było przerażająco groźne – wyznała Elson – Schodząc z wybiegu na backstage, potknęłam się i prawie rozcięłam sobie szyję.

McQueen i Jade Parfitt za kulisami pokazu „Voss” Alexander McQueen wiosna/lato 2001 (Fot. Materiały prasowe Gutek Film)

Marność nad marnościami

Inspirację naturą McQueen odnalazł podczas spaceru z mężem Georgem Forsythem w Norfolk. Tamtejsza plaża usiana była różnorodnymi muszlami. Uwagę projektanta przykuły zwłaszcza małże okładniczki, przypominające brzytwę. To właśnie z nich stworzył jedną z najbardziej spektakularnych kreacji w „Voss”. – Zanim wyszłam na wybieg, chwycił mnie i krzyknął: „Rozedrzyj tę sukienkę!” – wspominała Erin O’Connor. – Zrobiłam dokładnie to, o co mnie poprosił. Obawiałam się, że mogę sprawiać wrażenie ofiary. Ale było zupełnie odwrotnie: zdzierałam z siebie ból, ten pancerz. Na oczach widzów suknia z setek ręcznie przyszytych muszli rozpadła się na wapienne skorupy i nic nie znaczące odłamki. Efemeryczność i kruchość stanowiły immanentną część projektu McQueena. Jak sam tłumaczył: – Muszle straciły swoją funkcję już na plaży, więc zrobiliśmy z nich nowy użytek w postaci sukienki. Kiedy Erin ją zniszczyła, znowu przestały być przydatne. Tak właśnie działa moda.

Proces montowania scenografii pokazu „Voss” Alexandra McQueena, 2001 (Fot.dzięki uprzejmości Josepha Bennetta)

O’Connor przypadło w udziale zaprezentowanie także ostatniej kreacji z kolekcji „Voss”. Składała się z obszernej spódnicy z czerwono-czarnych strusich piór oraz asymetrycznego topu, wykonanego z czegoś, co z oddali mogło wydawać się prostokątnymi łuskami. W rzeczywistości to pomalowane czerwienią szkiełka mikroskopowe, stosowane w laboratoriach. McQueen stwierdził, że „krew płynie pod każdą warstwą skóry”, zwracając tym samym uwagę na tętniącą i wielopoziomową naturę swojej twórczości. Sugerował, by przyglądać się jej „pod mikroskopem”, z badawczą dociekliwością. Tej – jego zdaniem – brakowało krytykom mody, klientom i ludziom biznesu, zasiadającym na widowni.

Finał „Voss”: Jestem śmiercią mody, śmiercią piękna

Każdy moment, ubiór i gest z pokazu „Voss” wydawał się silnym uderzeniem. Najmocniejsze McQueen zostawił jednak na koniec. Zapadła ciemność, a w głośnikach znów zabrzmiał dźwięk EKG. Gdy sygnał z pulsującego przeszedł w ciągły, wybieg pojaśniał. Nagle stojąca pośrodku witryna – która do tej pory zdawała się nieistotną częścią scenografii – otworzyła się. Cztery szklane ściany runęły z impetem na boki, odsłaniając widok, którego goście się nie spodziewali. Ich oczom ukazała się leżąca na szezlongu naga otyła kobieta. Jej twarz zasłaniała skrzydlata maska, która w miejscu ust łączyła się rurami z aparaturą oddechową. Nad wybiegiem latały chaotycznie brunatne ćmy, obijając się o lustrzane szyby. – Publiczność osłupiała – mówi Joseph Bennett, który przyglądał się wszystkiemu z ukrycia. To na poły zachwycające, na poły makabryczne tableau vivant stanowiło niemal wierne odwzorowanie zdjęcia „Sanitarium” (1983) amerykańskiego fotografa Joela-Petera Witkina.

W fascynującą postać z żywego obrazu wcieliła się brytyjska pisarka i wydawczyni Michelle Olley, która spędziła w szklanej klatce ponad godzinę. Klimatyzacja, doprowadzająca do wnętrza zimne powietrze, utrzymywała przy życiu ćmy, wyhodowane specjalnie na potrzeby pokazu. W stosownym momencie kobieta sięgnęła po mały skalpel, by rozciąć torebkę i uwolnić z niej owady. W swoim dzienniku Olley odnotowała proces przygotowań do pokazu oraz osobiste refleksje: „Jestem pulsującym zwierciadłem McQueena, największą obawą światka mody, która spogląda mu prosto w oczy (…). Jestem śmiercią mody, śmiercią piękna”. Wspólnie z Alexandrem pokazali modowej branży to, czego ta nie chce oglądać: ciało niepasujące do ustalonych norm, niekonwencjonalne definicje piękna i brzydoty, makabrę, strach i obscenę. – Moda to wielka bańka i czasem mam ochotę ją przekłuć – stwierdził Lee.

W obronie twórczej wolności

McQueen przyznał, że pokaz kolekcji „Voss” był najlepszym, jaki dotychczas stworzył. Wstrząsający spektakl przywrócił mu trzeźwość umysłu i wiarę we własny talent. Dał poczucie kreatywnej niezależności. W 2001 roku, podczas dorocznej gali British Fashion Awards, Lee po raz trzeci został nagrodzony statuetką dla Najlepszego Brytyjskiego Projektanta, którą wręczył mu książę, obecnie król, Karol. W filmowej laudacji McQueen ujął słowami to, co wyraził w teatralnym pokazie „Voss”: – Traktowano mnie jak laboratoryjne zwierzę, przyglądano mi się i szturchano. Moda to mały świat, mający złowrogą stronę (…), potrafi udusić. Jest niczym zakład psychiatryczny. Designer nie dbał o pieniądze. Zależało mu jedynie na wolności. Jeszcze zanim na dobre oswobodził się z kieratu pracy dla Givenchy, podpisał kontrakt z Gucci Group (zaciekłym rywalem LVMH), sprzedając 51 proc. udziałów w marce Alexander McQueen. Warunek był jeden: gwarancja twórczej swobody. Symbolem tej autonomii wydawała się ostatnia kreacja kolekcji „Voss”. Czerwona suknia – niczym skóra zdarta aż do krwi – odsłoniła Lee takiego, jakim był: agresywnym wrażliwcem, nieschlebiającym gustom buntownikiem, inspirującym geniuszem, „romantycznym schizofrenikiem”. – Będę robił, co chcę – powtarzał często. Take it or leave it.

 

Wojciech Delikta
Proszę czekać..
Zamknij