Znaleziono 0 artykułów
19.05.2020

Grace Jones: królowa czy kosmitka?

19.05.2020
Grace Jones (Fot. Ron Galella, Getty Images)

Muza Andy’ego Warhola, przyjaciółka Davida Bowiego i kochanka Jeana-Paula Goude’a kończy dziś 73 lata.

Modelka i ikona stylu, wokalistka, a czasem aktorka. Zawsze muza, nigdy celebrytka. Grace Jones nominowano do Grammy, widywano ją w nowojorskim Studiu 54, naśladowały ją Lady GaGa i Rihanna. Jones – niczym prawdziwa bogini – przydomków ma wiele. „Niewolnicą rytmu” nazwała się sama. Dziewczyną Bonda została w filmie „Zabójczy widok” (podobno Roger Moore się jej bał, a na plakacie napisano: „Czyżby James Bond spotkał godną siebie rywalkę?”). „Twardzielka” mówił o niej twardziel Arnold Schwarzenegger, z którym zagrała w „Conanie Barbarzyńcy”. Bywała jeszcze drugim wcieleniem Davida Bowie’ego, a także afrykańską księżniczką, którą Andy Warhol unieśmiertelnił na swoim obrazie. – Był cichy. I chyba lubił na mnie patrzeć – powiedziała o nim w jednym z wywiadów.

Grace Jones (Fot. Gai Terrell, Getty Images)

Piękno jest w oku patrzącego – powtarza Grace. Na jednym z najsłynniejszych zdjęć w historii mody, autorstwa ukochanego Grace, Jeana-Paula Goude’a, jej naoliwione ciało wygląda jak spełnienie marzeń o człowieku przyszłości. Goude, który kręcił też jej surrealistyczne teledyski, widział w niej żywe dzieło sztuki. Helmut Newton pokazał ją inaczej – jak muskularną arabeskę, której ciało mogłoby być zarówno męskie, jak i kobiece. To ciało – gibkie, ale silne – uwielbiali ubierać projektanci mody. Yves Saint Laurent szył dla niej smokingi (na aktualnych pokazach marki modelki stylizuje się na Grace), Kenzo Takada dał jej kolory, a Thierry Mugler ostre konstrukcje. 

Film dokumentalny Sophii Fiennes, siostry aktorów Ralpha i Josepha (znanej ze „Z-Boczonej historia kina” z udziałem filozofa, Slavoja Żiżka), nie pokazuje jednak wszystkich kreacji, twarzy, ani wcieleń Grace. Jest tylko tu i teraz. 

Nie ma gadających głów, wywiadu rzeki, wzruszających zdjęć z dzieciństwa. Są za to surowe scenki, które wyglądają, jakby ktoś zapomniał je zmontować. Z koncertów, na których Grace, półnaga, ale zawsze w nakryciach głowy od Phillipa Treacy’ego (hologramowy melonik odbija światła sceny, kapelusz z ogromnym czubem przypomina projekty na Ascot, a czasem nakrycie staje się maską), śpiewa swoje największe przeboje: „Slave to the Rhytm”, z albumu pod tym samym tytułem z 1985 roku, „La Vie en Rose”, czyli dyskotekowej wersji francuskiego klasyka, czy drapieżną „Warm Leatherette”. 

Kadr z filmu „Grace Jones: Bloodlight and Bami” (Fot. Andrea Klarin, Materiały prasowe)
Grace Jones (Fot. Dave Hogan, Getty Images)

Ze studia, w którym od kilku lat pracuje nad nowym albumem (ostatni „Hurricane” ukazał się dziesięć lat temu), gada ze swoimi stałymi współpracownikami Sly’em i Robbie’em, a przez telefon kłóci się, czasem aż nazbyt asertywnie, żeby nie powiedzieć chamsko, z innymi współpracownikami. Z domu rodzinnego na Jamajce wspomina równie romantyczne, co złowieszcze historie. Chociażby o tym, jak poznali się jej rodzice. Mama, Marjorie Williams, była niedostępną córką biskupa, więc tata, „typowy Jones” (Jonesowie są nieustraszeni – mówi w filmie Grace), założył się, że ją zdobędzie. Albo o tym, jak „Mas P”, czyli narzeczony babci, która wychowywała gwiazdę, terroryzował jej wnuki. A także o tym, jak Grace dostawała cięgi, gdy przyłapano ją na oglądaniu telewizji. Bita musiała recytować Biblię.

Przez ponad dziesięć lat współpracy Grace pozwoliła Sophii filmować wszystko – swoją nagość, mniej i bardziej dosłowną, swoje ataki szału i smutek. Wychowana w starotestamentowej trwodze Grace swój kościół, jak sama mówi, odnalazła tymczasem na parkiecie nowojorskich klubów. Przeprowadziła się do podmiejskiego Syracuse w stanie Nowy Jork z Jamajki. W latach 60. włóczyła się po mieście, żyła w komunie, uczyła aktorstwa. W latach 70. brała LSD, tańczyła, rozbierała się. Z przyjaciółkami Jerry Hall i Jessicą Lange były nierozłączne – dwie płowe blondynki i czarna pantera z wielkim afro. Na jednej z dyskotek spotkała artystę Antonio Lopeza, który wylansował ją na modelkę. Poleciała do Paryża, żeby robić sesje do „Vogue’a”. 

Kadr z filmu „Grace Jones: Bloodlight and Bami” (Fot. Materiały prasowe)

Jej kariera muzyczna zaczęła się od albumu „Portfolio” z 1977 roku. Śpiewa czasami nisko jak Barry White, czasami hipnotycznie jak Bowie, czasami tylko recytuje albo szepcze. Nigdy tak wysoko jak jej mama, Marjorie, w jamajskim kościele. Mamie zawdzięcza miłość do muzyki i mody. – U nas w domu nigdy nie kupowało się ubrań, wszystko szyłyśmysame – wspominała Grace. 

Kiedyś nosiła futurystyczne peleryny, dzisiaj jej mundurkiem jest czarny gorset. Zdarza jej się malować twarz jak obraz albo włożyć kostium superbohaterki. Jones czasem czuje się mężczyzną zaklętym w ciele kobiety. – Jestem przede wszystkim człowiekiem. Feministką? Nie, kimś więcej. Czy uważam, że mężczyźni są słabsi? Oczywiście. Bo nie pozwalają sobie czuć – opowiadała w wywiadzie.

Miała w życiu liczne romanse, kilka związków, jedno małżeństwo. Po miłościach pozostał jej jeden syn Paulo (z Jeanem-Paulem Goudem), który doczekał się jednej córki. Do mężczyzn Jones nie ma głowy. Jest sama, ale nie samotna. Niczego się nie boi, bo „strach ogranicza wolność”. Śmierci też nie. Przecież „dusza jest wieczna”. Na przyszłość ma już plan. – Zawsze chciałam polecieć w kosmos. I zagrać tam koncert z Davidem Bowiem i Michaelem Jacksonem. Co z tego, że nie żyją? Przecież w kosmosie wszystko jest możliwe - powiedziała ostatnio, potwierdzając popularne plotki, że sama jest zupełnie nie z tego świata.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij