Znaleziono 0 artykułów
20.12.2021

Rodzina po swojemu

20.12.2021
(Il. Izabela Kacprzak)

Z daleka wyglądają jak z obrazka. Mama, tata, dwójka dzieci i pies. Siedem lat małżeństwa. Wystarczy jednak podejść odrobinę bliżej, żeby zobaczyć, że wychodzą z ram. I to z premedytacją, bo w tej rodzinie nic nie jest „normalne”.

My

Maja: Dzieci? Żadnych dzieci. Ślub? Nigdy w życiu.

Gustaw: Przecież jak się poznaliśmy, to byłaś zaręczona i miałaś już wyznaczoną datę ślubu.

M.: To prawda, ale przed poznaniem ciebie to nigdy nie było moim celem. Ten „pierwszy” ślub był z nudy. Byłam z moim narzeczonym od liceum. 13 lat. Po 13 latach to ludzie albo się pobierają, albo rozstają. Jak teraz na to patrzę, to w sumie chciałam się rozstać, ale musiałam dojść do tego punktu przez białą sukienkę. Może gdyby nie ona, to nigdy nie bylibyśmy razem. Z Gustawem spotkałam się na kawę, bo czułam, że przed ślubem muszę zamknąć wszystkie otwarte furtki. Znaliśmy się przelotnie. Iskrzyło między nami, ale oboje byliśmy w związkach. Ta jedna kawa, na którą łaskawie zgodził się pójść, zmieniła wszystko.

G.: Po drugiej randce wiedzieliśmy już, że się pobierzemy. Szaleństwo, bo ja, tak jak Maja, zawsze byłem w związku, a nigdy przez myśl nie przeszło mi, żeby się żenić. Oczywiście zanim wydarzył się ślub, musieliśmy pokonać przeszkody. Sporo przeszkód. Moją ówczesną dziewczynę, moją kochankę, Mai narzeczonego, Mai kochanka i jeszcze mojego kota, na którego Maja była potwornie uczulona. Wyrobiliśmy się akurat na miesiąc przed datą ślubu Mai i jej ówczesnego narzeczonego. Nasz romans był jak ogień. Trawił wszystko.

M.: To było straceńcze, ale myślę, że nadal czerpiemy z tego siłę. Często słyszy się, że do prawdziwej miłości można dojść tylko przez przyjaźń. Zupełnie się z tym nie zgadzamy. Przyjaźń pojawia się później, ale bez dzikiej namiętności związek nie ma sensu. My zakochaliśmy się w sobie tak, że nic się dla nas nie liczyło. Ślub z narzeczonym planowałam na czerwiec, za Gustawa wyszłam jeszcze tego samego roku, w grudniu.

G.: I to w tej samej sukience.

M.: Same kłopoty zresztą z tym były, bo sukienka letnia, a tu środek zimy. Uparłam się jednak na tę kieckę. Raz, że z oszczędności, dwa, że chciałam w ten sposób zakomunikować światu, a raczej sobie, że się nie boję. Że chcę to przeżyć na grubo.

G.: My w ogóle jesteśmy bardzo niekonwencjonalni. Pozornie może się wydawać, że tworzymy taką klasyczną rodzinkę. Mama, tata, syn, córeczka, biały piesek i apartament z ogródkiem. Dla nas to zabawa, rodzaj gry. Podobnie chyba było z tym ślubem. To był taki mieszczański wybryk. Nasze zejście się było sporym skandalem w środowisku. Podzieliło znajomych, było najgorętszą plotką na wydziale. Ślub przypieczętował nasz związek. Zamknął im usta.

M.: Chcieliśmy zakomunikować całemu światu: od teraz jesteśmy my. I tak bardzo na serio, więc proszę nas albo traktować łącznie, albo opuścić salę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam. Przy Gustawie wiedziałam, że musi być moim mężem. Że chcę rodziny.

(Il. Izabela Kacprzak)

I oni

G.: O dzieciach nie rozmawialiśmy. Nie musieliśmy. Jesteśmy tak dobrani, że o większości spraw nie musimy dyskutować. One po prostu się dzieją. Za obopólną zgodą. Zgadzamy się w 80 proc. spraw, a o te 20 proc. są dzikie awantury. Dzieci jakimś cudem znalazły się w tych 80 proc. i na świat przyszły dość spontanicznie. W rocznicę poznania się wzięliśmy ślub, rok później pojawił się pies, potem Maja zaszła w ciążę i trzy lata po ślubie pojawił się syn.

M.: Syn był wielkim wydarzeniem. I nie chodzi o to, że dziecko. Do tego podeszliśmy jak do wszystkiego, trochę nie dowierzając, że to się dzieje, i od początku jakoś kwestionując. Trudny okazał się fakt, że w moim życiu pojawia się mężczyzna. Do tej pory jedynym, który się liczył, był mój tato. Potem Gustaw. Nie miałam kolegów, nie otaczałam się mężczyznami, chciałam córeczkę.

G.: Oj, bardzo. I przepłakałaś cały wieczór. W naszym związku tradycyjne role są trochę odwrócone. Maja ma sporo cech przypisywanych kulturowo mężczyznom, ja z kolei całe życie otaczałem się tylko kobietami. Nie znoszę piłki nożnej, samochodów i męskich wypadów.

M.: I myślę, że ta część Gustawa, która przez wiele osób postrzegana jest jako damska, to kolejna rzecz, która sprawiła, że brniemy przez tę często trudną rzeczywistość z sukcesem. Myślę, że takiej „klasycznej” rodziny nie da się stworzyć z mężczyzną, który nie rozumie kobiety. Mój pierwszy narzeczony wywodził się z takich patriarchalnych środowisk. Mocno zaznaczał granice, podział na role. U nas tego nie ma.

G.: Tylko nie używaj słowa „partnerstwo”. Nienawidzę go. Często używa się go w opozycji do małżeństwa albo zakłada, że jest jakiś patriarchalny punkt, który trzeba przekroczyć, żeby stworzyć dobry związek. Nasz model to wspólnota. Prowadzimy wspólnie dom, wspólnie wychowujemy dzieci, bo są nasze wspólne, i się po prostu nie zastanawiamy.

M.: To prawda. Ja na przykład zarabiam dwa razy więcej od Gustawa. Zawsze zarabiałam więcej, ale to nigdy nie było problemem. Wspólne pieniądze to też była oczywistość, która sama przyszła. Tak, jak poczucie, że rodzina jest ważniejsza od kariery. Nie da się mieć jednego i drugiego. Wybraliśmy więc to pierwsze.

G.: Wybraliśmy? Specjalnie się nie zastanawialiśmy. Tak wyszło, ale ja za Oscarem Wilde’em uważam, że gorsze od posiadania dzieci jest tylko ich nieposiadanie, gorszy od małżeństwa jest jego brak, gorsze od psa jest nie mieć psa. Potraktowaliśmy to ekstremalnie.

M.: I bez negocjacji. To kolejny mit udanego związku, w który nie wierzymy. Komunikacja i negocjacje. Generalnie mam poczucie, że we współczesnych związkach za dużo jest języka zaczerpniętego z psychologii. Jakieś ciągłe analizowanie, rozmowy, kompromisy.

G.: Kompromisy nie istnieją. To bzdura. Lubię anegdotę, że gdyby kompromis istniał, to Radom byłby centrum wypoczynkowym, bo jest w pół drogi między górami a morzem. My jak się nie zgadzamy, to każde idzie w swoją stronę. A potem się na sobie mścimy.

Razem

M.: Kryzysy są wpisane w małżeństwo, ale myślę, że te nasze nie dotyczą nas, tylko brutalnej rzeczywistości. Dwójki dzieci, intensywnej pracy, przeprowadzki, braku snu, braku seksu. To codzienność, która dobija.

G.: Rodzina to fizjologia. Leje się wszystkimi otworami. Trudno to wytrzymać.

M.: A my i tak należymy do tych uprzywilejowanych. Jesteśmy zamożni, mamy wspierających rodziców, kochamy się, dzieci są zdrowe, mamy wolne zawody. Długo można by wymieniać. Za wszystko jesteśmy bardzo wdzięczni, ale myślę, że nie wyszłoby, gdyby nie to nasze szaleństwo.

G.: Dosłownie rzecz ujmując. Oboje jesteśmy bardzo lękowi, ta mała stabilizacja, którą stworzyliśmy, sprawia, że nie miesza nam się w głowach. Rodzina trzyma nas w pionie.

M.: To brzmi strasznie mieszczańsko.

G.: Ale my tacy jesteśmy. Wróć. Bawimy się w mieszczaństwo i je sobie po swojemu queerujemy. Z zewnątrz wyglądamy jak ładny obrazek, ale że nie lubimy obrazków, to go sobie cały czas podważamy, odwracamy.

M.: Bo my wciąż nie możemy uwierzyć w to, że jesteśmy dorośli. A może nie jesteśmy? Gustaw regularnie maluje paznokcie u rąk, nasz syn razem z nim. Nic tu nie jest „normalne”. Prowadzimy otwarty dom. Są ludzie, alkohol, imprezy, w tym wszystkim plączą się dzieci. Dla nas dzieci to jakieś przedłużenie naszej miłości. Nie pieścimy się z nimi. Nie zmieniliśmy dla nich życia. Z kilkumiesięcznym synem polecieliśmy do Nowego Jorku. Bo mieliśmy ochotę. A że było dziecko, to spakowaliśmy dziecko. Nam to jakoś wychodzi, bo robimy po swojemu. Po prostu.

 

Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij