Znaleziono 0 artykułów
03.06.2021

Historie rodzin zastępczych: Życie ponad dokumentami

03.06.2021
(Fot. Getty Images)

Marta Wroniszewska wykonała tytaniczną pracę: przyjrzała się krok po kroku temu, jak wygląda w Polsce system pieczy zastępczej i adopcyjny. Rozmawiała z tymi, którym się udało – stworzyli dobrze funkcjonujące rodziny zastępcze czy adopcyjne – i z tymi, którym z różnych powodów powinęła się noga. W książce „Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce” pokazuje układankę zależności, w której niestety wcale nie zawsze na pierwszym miejscu jest to, co powinno: dobro dzieci. 

W podziękowaniach wymieniasz dwie osoby, bez których ta książka by nie powstała. Czy to one skłoniły cię do jej napisania? 

Poniekąd – to dziewczynki z domu dziecka, które spotkaliśmy na swojej drodze. Chodzą do klasy z dwójką naszych młodszych dzieci. Najpierw, gdy nasz środkowy syn trafił do podstawówki, zorientowaliśmy się, co prawda dość późno, że ma w klasie dziewczynkę z domu dziecka. 

To najzwyklejsza podstawówka?

Nie, społeczna. Zorientowaliśmy się dopiero po tym, że wszystkie dzieci obchodziły i wyprawiały urodziny, a w przypadku tej dziewczynki temat w ogóle się nie pojawiał. Wspólnie z rodzicami z naszej klasy zaprosiliśmy przedstawicieli domu dziecka, by opowiedzieli nam, jak wspomóc tę dziewczynkę, żeby nie czuła się wykluczona i funkcjonowała w społeczności na równych prawach. Pracownice domu dziecka odpowiedziały, że możemy zorganizować jej urodziny, co też uczyniliśmy, a ja to kontynuowałam i robię już któryś rok z rzędu. 

Kilka lat później do tej samej szkoły poszła nasza najmłodsza córka i znów okazało się, że jest w klasie z dziewczynką z tego samego domu dziecka. Działa on tuż obok szkoły społecznej na Raszyńskiej i obie instytucje dogadały się, żeby powołać program wsparcia potencjału wybranych wychowanków, wraz z funduszem opłacanym przez rodziców szkoły (którzy i tak za nią płacą). To ma być dla dzieci swoista trampolina społeczna. 

(Fot, Materiały prasowe)

Młodsza z dziewczynek niedługo później trafiła do rodziny zastępczej i już z jej opiekunami umówiliśmy się, że będzie mogła do nas przychodzić na nocowanki, że chętnie pomożemy im w organizacji urodzin czy wyjazdów. 

W 2018 r. zostaliśmy „rodziną zaprzyjaźnioną” dla starszej z dziewczynek. To forma wspomagania dzieci w pieczy zastępczej. Nasz certyfikat miał nr 13, co pokazuje, jak rzadka jest wciąż ta forma opieki. Dzięki niej nie musiałam za każdym razem tłumaczyć się, kim jestem – miałam glejt, że przeszłam szkolenie, że mogę ją gdzieś zabrać. W naszym przypadku to się świetnie sprawdza, ale wiem, że są zastrzeżenia wobec rodzin zaprzyjaźnionych.

Marta Wroniszewska: Wątpię, czy system opieki nad dziećmi kieruje się ich dobrem

Jakie?

Że to pokazywanie dziecku ciastka przez szybę. Sama dużo się nad tym zastanawiałam. Nasi znajomi tworzyli rodzinę zaprzyjaźnioną i to się u nich nie sprawdziło. Gdy dzieci weszły w okres buntu, odrzuciły tę relację, nie chciały dłużej utrzymywać kontaktów. Nie wiadomo, jak będzie w naszym przypadku, ale zdarzył nam się okres testowania relacji. Ta dziewczynka powiedziała mi kiedyś, że utrzymuje ze mną kontakt, bo jej kazali. Obserwowała moją reakcję. 

Zanim podjęliśmy decyzję o zostaniu rodziną zaprzyjaźnioną, poszłam na konsultację do psycholożki dziecięcej, żeby zapytać, czy jej zdaniem nie robi się tym dziecku krzywdy. Powiedziała, że jeżeli od początku stawia się sprawę uczciwie i zapowiada dziecku, że przyjdzie do nas na nocowankę, ale potem odwieziemy ją do domu, że zaprosimy ją na święta, ale nie chcemy jej adoptować, to jest to uczciwe przedstawienie sprawy. Starałam się jej to powiedzieć możliwie najdelikatniej: że bardzo chcemy zostać jej przyjaciółmi, ale wiemy, że ma mamę i tej mamy jej nie zastąpimy. Ale jeśli tylko ma ochotę, możemy spędzać razem czas. 

Niedługo będziemy formalizować sytuację odnośnie drugiej dziewczynki. Ja rozumiem tę formułę tak, że dzięki rodzinie zaprzyjaźnionej dzieci mają szansę spędzać czas w środowisku, które znają i lubią. Inaczej nikt by ich nam nie wydał do domu. 

Dziewczynki były ostatecznym impulsem do napisania tej książki. Jednak pytania pojawiły się już wcześniej – w trakcie kursu adopcyjnego. Tam spotkałam się po raz pierwszy z sytuacjami, które budziły moje zastrzeżenia lub wątpliwości. 

Jakie to były sytuacje?

Odbyliśmy kurs dla rodziców adopcyjnych, dostaliśmy zaświadczenie i dopiero wtedy powiedziano nam, że jesteśmy wprawdzie wspaniałymi kandydatami, ale w sumie nie mamy szans na adopcję, bo mamy biologiczne potomstwo. Nie wiedziałam tego. I nie rozumiałam. Zwłaszcza jeśli za nadrzędną przyjmujemy perspektywę dziecka, to nie powinno mieć to znaczenia.

Posiadanie własnych dzieci mogłoby nawet świadczyć na korzyść przyszłych rodziców adopcyjnych, bo oznacza, że kogoś już umieliście wychować, prawda?

Teoretycznie tak. A jednak w istniejącym układzie dziecko, które już zostało jakoś skrzywdzone i potrzebuje wsparcia, jest traktowane jako rodzaj plastra na bezdzietność – nie podmiotowo, lecz przedmiotowo. Ma zaspokoić potrzebę rodziców, którzy też doznali jakiegoś bólu czy braku. Rozumiem, że to osoby, które mają bardzo silną motywację, więc pchanie się przed nimi do kolejki nie ma sensu. Moją podstawową motywacją było dać kochający dom komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Ostatecznie wycofaliśmy się. 

W tamtym czasie spotkałam znajomą z liceum, która jeździła z pomocą humanitarną na Ukrainę. Akurat wybuchła wojna na Donbasie. Powiedziała, że trafiła na dom dziecka, w którym sytuacja jest dramatyczna. Zaczęliśmy więc zastanawiać się, czy moglibyśmy jakoś pomóc tamtejszym dzieciom. Zadzwoniliśmy do jednego z ośrodków zajmujących się adopcjami międzynarodowymi, by podpytać, czy pomogliby nam ściągnąć ukraińskie sieroty, skoro u nas jest tak długa kolejka oczekujących rodziców. Usłyszeliśmy, że po co ściągać sieroty z zagranicy, skoro mamy nasze. Nie mogłam w to uwierzyć! W trakcie kursu mówiono nam, że na dziecko poczekamy 5-10 lat.

Wycofaliśmy wówczas papiery i przenieśliśmy je do innego ośrodka, który w tamtym czasie również odpowiadał za adopcje zagraniczne – dziś działa już tylko jeden, katolicki. Tu z kolei usłyszeliśmy, że nie mają wydeptanych ścieżek na Ukrainę, która nie podpisała Konwencji haskiej, ale że będą nas wspierać, jeżeli uda nam się coś załatwić. 

(Fot. Arch. prywatne)

Udało się?

Wszystko skończyło się w momencie, gdy w jednej z ukraińskich organizacji samorządowych powiedziano mi, że może się zdarzyć, że na jakimś etapie będę musiała zapłacić za wyrobienie dokumentów, a potem ktoś mi zarzuci, że brałam udział w procederze handlu dziećmi. To było dla nas tak przerażające, że odpuściliśmy. 

Wtedy zakiełkowały mi w głowie pytania, które stawiam sobie do dziś: czy system instytucjonalnej opieki nad dziećmi na pewno kieruje się przede wszystkim ich dobrem? Czy traktujemy je podmiotowo? Zaczęłam bardzo dużo czytać na ten temat, a gdy zebrałam wystarczającą wiedzę, postanowiłam to opisać. 

Dzieci zabrane z rodzinnego domu mają rany na sercu, rany w mózgu

W twojej książce jest kilka przykładów udanych przysposobień. Ale niezbyt wiele. Wydaje mi się, że w systemie instytucjonalnej opieki nad dziećmi więcej nie działa niż działa.

Zgadzam się. Byłam zaskoczona, kiedy zaczęłam dochodzić do takich wniosków. Na szczęście coraz więcej mówi się na ten temat. To dobrze, bo wydaje mi się, że jako społeczeństwo nie do końca ten system rozumiemy. Wiemy, że dzieci odbiera się z domów biologicznych i gdzieś zabezpiecza, wskutek czego mieszkają w jakiejś innej rodzinie albo w domu dziecka. Brzmi w miarę logicznie. 

Ale z perspektywy dziecka to wygląda zupełnie inaczej. Wyobraź to sobie na przykładzie własnego syna: pewnego dnia ktoś po niego przyjeżdża, bez wyjaśnień dokądś zabiera. Środowisko twojej rodziny jest jedynym, które zna, i zupełnie nie rozumie, że ono może być niebezpieczne albo niewłaściwe. Trafia do rodziny zastępczej albo do pogotowia opiekuńczego i nie wie, co dalej. Nie wie, czy i kiedy do ciebie wróci. Co więcej, nikt tego nie wie, bo rodzice biologiczni dostają półtora roku na „ogarnięcie się”!

To potwornie długo!

Tak! A wyobraź sobie, że zabezpieczają dwuletnie dziecko. Półtora roku to wieczność. A przecież rodziny niewydolne wychowawczo są znane pracownikom ośrodków pomocy rodzinie. Oni wiedzą, czy wkładają realny wysiłek w to, żeby się podnieść, czy nie. Pracownicy jednego z wojewódzkich centrów pomocy rodzinie opowiadali mi, że rodziny często mobilizują się dopiero wtedy, gdy ostatecznie odbiera się im prawa rodzicielskie. Matka zaczyna wtedy odwiedzać dziecko. 

No i co o tym myśleć? To trochę zabawa w Boga.

Ustalenie momentu, kiedy sytuacja już dojrzała do rozwiązania?

Tak. W książce rozmawiam z Dominiką, psycholożką, która mówi, że tak naprawdę wiemy o tych rodzinach dużo więcej, niż nam się wydaje. Obserwujemy je często od lat, to są problemy generacyjne. Znacznie wcześniej można się zorientować, że dziewczynie, która ma szansę zajść w ciążę, potrzebna jest pomoc. I to nie finansowa.

Prewencja?

W pewnym sensie. Jeżeli wiemy, że rodzina jest zagrożona jakąś formą niewydolności wychowawczej, to jest duża szansa, że te przewidywania się sprawdzą. Najlepiej byłoby obejmować opieką już dzieciaki. Jeśli wszystkie trafiałyby do rodzin zastępczych zamiast do domów dziecka, miałyby większe szanse poznać w prawidłowe wzorce funkcjonowania rodziny.

Dla mnie najstraszniejszą konstatacją płynącą z twojej książki jest to, że dzieci poddane najgorszym doświadczeniom w biologicznej rodzinie i tak do niej tęsknią. Dlaczego to tak działa?

Na spotkaniu promocyjnym mojej książki była Anna Krawczak, która pracuje na Uniwersytecie Warszawskim w Interdyscyplinarnym Zespole Badań nad Dzieciństwem. Powiedziała bardzo ciekawą rzecz, o której wcześniej nie myślałam: że nasza kultura utrwala wizerunek rodziny idealnej, głęboko zakorzeniony przykaz, by czcić ojca swego i matkę swoją. Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych też tym przecież nasiąkają. 

(Fot. Getty Images)

Są produktem naszej kultury?

Tak. Nie wiedzą, że można krytycznie podchodzić do swojej rodziny, nie mają przestrzeni na analizowanie tego. Zresztą w temacie pieczy zastępczej miesza się bardzo dużo wątków. Mam wrażenie, że moje zadanie polegało na przeprowadzeniu „konsultacji społecznych” i ustaleniu w ich toku, co nie działa. Podpierałam się wiedzą osób, które poznały te procesy i rozumieją je o wiele lepiej niż ja. Nie jestem władna, żeby to zmienić, ale umiem to opisać. 

Psycholożka Dominika twierdzi, że gdyby okaleczenie emocjonalne dziecka zabranego z rodzinnego domu było widać: po tygodniu odpadałaby rączka, po drugim nóżka, to wszyscy chcieliby interweniować. A ten rozpad przecież się dzieje, tyle że w środku! To są rany na sercu, rany w mózgu. To jest poziom kortyzolu, który się wydziela już w ciąży u matki, która przeżywa przemoc. 

Marta Wroniszewska: Dzieci nie powinny mieszkać w placówkach opiekuńczych

Przejmujące są opowieści o dzieciach, które nie są gotowe przyjąć miłości, bo zostały w pewnym sensie emocjonalnie uszkodzone.

Przez nas, przez dorosłych! Każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie, ale najczęściej są to dzieci matek, które żyją w zagrożeniu, niepokoju, nie mają stabilnego partnera, wokół jest przemoc i alkohol.

Adam i Beata, którzy prowadzą rodzinę zastępczą z funkcją pogotowia opiekuńczego, mówią mi w książce, że odkąd działa program 500 plus, dzieci dłużej zostają w rodzinach biologicznych, bo pieniądze trochę maskują patologię. Odpowiednie służby orientują się dopiero, gdy dziecko jest w przedszkolu. Wtedy zabiera się od rodziców dziecko, które jest już całkiem świadome tego, co się z nim dzieje, jego historia już jest bardzo skomplikowana. Fajnie, jeśli trafia do placówki rodzinnej, na sensownych opiekunów. Na szczęście większość dzieci do 10. roku życia ląduje w rodzinach zastępczych. 

Dobrze, że wedle nowych regulacji domy dziecka nie mają 80 czy 100 wychowanków, tylko 14!

Tak. Jeśli są prowadzone w normalnych mieszkaniach, to pomaga uniknąć stygmatyzacji. Tak mieszkają teraz nasze podopieczne. To są po prostu duże mieszkania, gdzie jest wielka kuchnia, spora przestrzeń wspólna i dwuosobowe sypialnie. Dzięki temu dzieciom łatwiej potem wtopić się w tłum. 

Nie zmienia to jednak mojego przekonania, że dzieci nie powinny mieszkać w placówkach!

Historie o pieczy zastępczej opisują czasem życie ponad dokumentami

Ogromnym walorem twojej książki jest zróżnicowanie rozmówców. Są zarówno wzruszające przykłady udanych adopcji czy pieczy zastępczych, jak i adopcji rozwiązanych czy nieudanych. Od początku taki był zamysł?

Tak. Chciałam pokazać wszystkie formy pieczy zastępczej, czyli rodzinne domy dziecka, rodziny zastępcze i zaprzyjaźnione, ale i domy dziecka czy rodziny adopcyjne. Opisuję je z różnych stron, by można było zobaczyć, co działa i co warto kopiować, a co wymaga pilnej zmiany. Czasami te historie w ogóle nie są oczywiste, jak w przypadku rozwiązanej rodziny zastępczej Zofii i Jana, których podopieczne bardzo intensywnie się buntowały. Ich relacje do dzisiaj są trudne. Nie mogli dziewczynek adoptować, bo ich sytuacja prawna była niewyjaśniona, ale od początku czuli się rodzicami – i tak jest do dzisiaj. Wychowują wnuki, które de facto nie są ich wnukami. To jest życie ponad dokumentami. 

(Fot. Getty Images)

Albo Kaja, dziewczynka adoptowana przez swoją młodszą o pokolenie, ale nominalnie starszą krewną! To są historie, w które nikt by nie uwierzył, gdyby je wymyślić. 

To jest akurat przykład rodziny zastępczej spokrewnionej. Tutaj też ujawnia się coś, o czym się rzadko myśli: dziewczynka miała normalnych, odpowiedzialnych rodziców, którzy wiedząc o tym, że są chorzy, zadbali, by Kają zaopiekowali się oddani krewni, gdy ich zabraknie. Gdyby w twojej czy mojej rodzinie wydarzyło się coś złego, to też pewnie znalazłoby się multum ludzi, którzy zajmą się naszymi dziećmi, choćby się waliło i paliło. Ale w rodzinach dysfunkcyjnych ta naturalna troska jednego pokolenia o drugie nie działa. Tam po prostu nie ma osób, które byłyby tym zainteresowane.

A jak otwierałaś swoich bohaterów? Pewnie opowiadano ci historie, których nie słyszał wcześniej nikt inny?

Bardzo lubię intymne rozmowy na osobiste tematy. Zawsze daję moim bohaterom poczucie bezpieczeństwa, chęć wysłuchania i zrozumienie. Nie oceniam. Podchodzę do nich z ciekawością dziecka i często zadaję proste pytania. Otwartość na rozmówcę na pewno pomaga. Trzeba jednak pamiętać, że rozmawiałam tylko z tymi, którzy się zgodzili. 

Jedną z trudniejszych rozmów była ta z Malwiną, której odebrano trójkę z sześciorga jej biologicznych dzieci. Trudno mi było znaleźć kogoś, kto zechciałby opowiedzieć o takim doświadczeniu. Ostatecznie jechałam do Malwiny na drugi koniec Polski. Przyjęła mnie bardzo miło, była otwarta i gościnna. I pomimo tego, że wiem to, co wiem o rodzinach biologicznych, którym odbiera się dzieci, nie miałam ani jednej negatywnej myśli na jej temat. Do dzisiaj nie mam. W żadnej chwili nie obwiniałam jej, nie miałam do niej pretensji. Potem wiele razy do mnie pisała i dopytywała, kiedy ukaże się książka. 

Trzy razy spotykałam się z parą, która rozwiązała rodzinę zastępczą. To była bardzo skomplikowana historia, również prawnie. Rozmawialiśmy wiele godzin, powstał niesamowity materiał. Jednak wycofali się, uznali, że jeszcze nie są gotowi, żeby dzielić się tą historią ze światem. Ja to szanuję. Tacy rodzice czują się niezrozumiani, obarczani winą. Ja nie potrafię ich tą winą obarczyć. Jeżeli rodzina zastępcza czy adopcyjna się rozwiązuje, to w kręgu tych, którzy muszą poradzić sobie z tą sytuacją, zazwyczaj nie ma osób, które do jej powołania się przyczyniły: urzędników kwalifikujących, certyfikujących itd.

Jak wygląda dom rodziny zastępczej

Nikogo poza rodzicami zastępczymi czy adopcyjnymi się z tego nie rozlicza, a oni przecież i tak włożyli w tę próbę ogrom pracy i miłości!

No właśnie, oni ponieśli wszystkie koszty. Kiedy ktoś mnie pyta, dla kogo jest ta książka, myślę, że właśnie dla tych, którym dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, tak łatwo przychodzi ferowanie wyroków. Kiedy czytam komentarze o rodzinach zastępczych – część zresztą cytuję w książce – włos jeży mi się na głowie. „Dorobili się na dzieciach”, „Łoją tylko z 500 plus”. 

Byłam w domu na przykład u Adama i Beaty, którzy mają 12 dzieci w pieczy zastępczej, w tym siedmioro poniżej siódmego miesiąca życia. To jest fabryka, nie dom! Pralka chodzi non stop, łóżeczka i foteliki ustawione są rzędami. Każde dziecko je co innego, bo jest w innym wieku, ma odrębne potrzeby. Jedno się zsikało, tamto trzeba zabrać do lekarza, a jeszcze inne ma alergię. Trzeba wstać o czwartej nad ranem i wymieszać w dobrych proporcjach pięć różnych rodzajów mleka modyfikowanego. 

(Fot. Getty Images)

To jest niezwykle ciężka i słabo doceniana praca. Adam i Beata dostają najniższą pensję krajową. Tylko on jest zatrudniony na umowę, w każdej chwili może do nich przyjść urzędnik i skontrolować, jak sobie radzą. W dodatku odpowiadają za podtrzymywanie kontaktu z rodzinami biologicznymi. Wszyscy podkreślają, że jeśli rodzice biologiczni chcą tego kontaktu i robią wszystko, żeby się pozbierać, to super. Ale takie sytuacje należą do rzadkości, więcej jest ruchów pozorowanych. 

Wiesz o czym marzą Adam i Beata? O tym, żeby mieć ekspres do kawy, który robi kawę z pianką za jednym naciśnięciem guziczka. 

Nie boisz się, że po twojej książce część kandydatów na rodziny zastępcze czy adopcyjne zniechęci się?

Nie zależało mi na tym, żeby kogokolwiek straszyć. Raczej chciałabym uświadamiać. Ja, jako potencjalna mama adopcyjna, nie byłam świadoma całej masy rzeczy. 

Nie mówili wam o FAS [alkoholowym zespole płodowym] i RAD [reaktywnym zaburzeniu przywiązania – przyp. red.]?

Mówili, ale nie rozumiałam, co to oznacza w praktyce. Jedna z dziewczynek, których rodziną zaprzyjaźnioną jesteśmy, ma RAD i rzeczywiście trudno to sobie wyobrazić, jeśli się nie doświadczy. Wierzę, że to potrafi wykończyć rodzinę. Ale wiem też, że można by przygotować się na szkoleniach. A nas uczono, jak zmieniać pieluchę. 

Marta Wroniszewska: Sama miłość nie wystarczy, choć chciałabym, żeby tak było

A skąd twoim zdaniem bierze się przekonanie, że wystarczy te dzieciaki kochać dość mocno, żeby się otworzyły, żeby ich problemy zniknęły? To też kulturowe?

Ja też miałam takie wyobrażenie. To jedna ze szkodliwych rzeczy, które słyszeliśmy w ośrodku adopcyjnym: że witamina M jak „miłość” leczy wszystkie rany. Kiedy szukałam lektur o adopcji, natknęłam się na sporo pamiętników rodziców adopcyjnych. I w zasadzie zawsze na jakimś etapie „żyli długo i szczęśliwie”, bez względu na to, jakby trudno nie byłoby po drodze. Dobrym exemplum jest tutaj cudowna skądinąd książeczka dla dzieci Katarzyny Kotowskiej o tym, jak rodzice adoptowali jeża. Z początku był strasznie kolczasty i kłujący, ale z czasem, wraz z przytulaniem i głaskaniem, tracił swoje kolce. Mnie też się wydawało, że witamina M uleczy wszystko, ale widzę po moich bohaterach, że nie zawsze tak jest – jak chociażby w przypadku tych dwóch sióstr wychowywanych przez Zofię i Jana. Czego tam zabrakło, a czego było za dużo? Nie wiem. 

Nie wiem, czy sama miłość wystarczy – pewnie nie, chociaż chciałabym, żeby tak było. Ale po pierwsze – bunt jest wpisany w proces wychowawczy. A po drugie, te dzieciaki już dobrze znają odrzucenie. 

I podświadomie dążą do odtworzenia znanej sytuacji emocjonalnej?

Być może, nie jestem psychologiem dziecięcym. Ale wiem, że trzeba bardzo dużo pracy i uważności. I przygotowania na to, że może być inaczej, niż sobie wyobrażamy. Tego ośrodki adopcyjne wystarczająco nie podkreślają. Uważam, że rodzicom, którzy już się podejmują tego trudu, należy się znacznie większe wsparcie niż to, które dziś otrzymują: i finansowe, i ze strony specjalistów. Im rodzice bardziej świadomi, tym bardziej gotowi. Nie zwątpią łatwo w swoje kompetencje. 

Niektórym z moich rozmówców powiedziano, że jeżeli wystarczająco pokochają dziecko, wszystko będzie dobrze. A jeśli nie jest dobrze, to co? Myślą: chyba niewystarczająco pokochałem/am. I łatwo dają się wpędzić w spiralę samoobwiniania. Dla rodziców rozwiązanych rodzin adopcyjnych czy zastępczych to jest niewyobrażalny dramat. Mają poczucie, że mimo chęci i zaangażowania, wyrządzili krzywdę dziecku.

To nie są ludzie, którzy sobie bimbają. Uważam więc, że warto, żebyśmy osłuchali się z tymi historiami. Trzeba otworzyć dyskusję społeczną na ten temat. Ja chętnie podzielę się trzema najważniejszymi wnioskami płynącymi z mojej książki. 

Słucham.

Po pierwsze, mam wrażenie, że pojęcie „dobra dziecka”, którym posługują się wszystkie instytucje opiekuńcze i sądy, nie jest dość jasno sprecyzowane. Po drugie, potrzeba kogoś, kto tego dobra będzie pilnował – strażnika prawnego. Rodzic jest dorosły, może słać pisma i zażalenia, może wynająć prawnika. Dziecko niczego z tego nie może, ba! Sąd nie ma nawet obowiązku wysłuchania go. A po trzecie, musimy zdać sobie sprawę, że dzieci z rodzin niewydolnych wychowawczo będą zawsze i w każdym społeczeństwie. Bo narkotyki, alkohol, przemoc i choroby nadal istnieją. To się nigdy nie zmieni. Trzeba więc rozwijać rodzinną pieczę zastępczą. Kropka.

* Marta Wroniszewska, „Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce”, wydawnictwo Czarne

Agata Michalak
Proszę czekać..
Zamknij