Znaleziono 0 artykułów
23.03.2019

Jakub Żulczyk: Szóstka w totka

23.03.2019
Jakub Żulczyk (Fot. Olszanka, East News)

– Artysta pełni przede wszystkim funkcję błazna, który kwestionuje i destabilizuje utarte schematy – zachowania, myślenia, relacji – mówi laureat O!Lśnień Jakub Żulczyk, autor powieści „Ślepnąc od świateł” i scenariusza serialu HBO pod tym samym tytułem.

Od czasu premiery „Ślepnąc od świateł” zebrało szereg nagród – Telekamery, Wdechy, a teraz także O!Lśnienie dla najlepszego serialu. Jak myślisz, dlaczego ta historia porusza widzów?

Gdybym to wiedział, moje życie byłoby dużo łatwiejsze. Miałbym już przygotowanych pięć kolejnych takich seriali [śmiech]. Mogę się jedynie domyślać, że to zasługa przede wszystkim wizji Krzyśka [Skoniecznego, reżysera serialu – przyp. red.], który włożył w ten projekt co najmniej tyle samo energii, co w fabułę. Podszedł do tematu z ogromną wrażliwością i precyzyjną wizją. Nie potraktował tego jako fuchy. „Ślepnąc…” było dla niego autorskim dziełem, wykazał się pełną odpowiedzialnością filmowca.

Pracowaliście nad projektem ponad dwa lata.

Mieliśmy profesjonalny script doctoring i pełne wsparcie Izy Łopuch, szefowej produkcji HBO, która nie bała się razem z nami eksperymentować.

Wydaje mi się też, że równie ważne jest, że pisząc ten tekst, wspólnie z Krzyśkiem bardzo dobrze się bawiliśmy. Ludzie mówią tym serialem, tak jak kiedyś mówiło się „Misiem”, „Rejsem” czy „Chłopaki nie płaczą”. To jest chyba najwyższy poziom kultowości, jaki można osiągnąć w Polsce. Bardzo się z tego cieszę.

Jakub Żulczyk i Krzysztof Skonieczny odbierają nagrodę za "Ślepnąc od świateł" (Fot. materiały prasowe)

Fani dzielą się z tobą swoimi wrażeniami?

90 proc. ludzi pisze „sztywniutko” [śmiech]. Dla mnie jednak w tym przypadku bardzo ważne okazały się głosy krytyków, zwłaszcza teksty Małgorzaty Sadowskiej w „Newsweeku” i Jakuba Majmurka w „Tygodniku Powszechnym”, którzy uważnie przyjrzeli się temu serialowi, traktując go poważnie. Wiedziałem, że zrobiliśmy coś fajnego, ale kiedy przeczytałem te artykuły, zrozumiałem, że nasz serial jest po prostu częścią polskiej kultury.

Dla mnie „Ślepnąc…” to przede wszystkim chyba dość przygnębiająca opowieść wigilijna, zawierająca w sobie doświadczenie pokoleniowe osób, które wyjechały z rodzinnych miejscowości do dużego miasta. Z czasem wszyscy muszą skonfrontować swoją nową dorosłą tożsamość ze swoimi korzeniami.

To jest też w pewnym stopniu opowieść o moim doświadczeniu. Sam przeprowadziłem się do Warszawy z mniejszej miejscowości i zacząłem sobie układać tutaj życie na dobre i na złe. A to miasto bywa, jak każda metropolia, niebezpieczne, pełne pokus, a drabina społeczna, po której każdy z nas próbuje się wspinać, jest stroma. To poczucie wyobcowania, jakiejś wewnętrznej pustki, jest doświadczeniem bardzo uniwersalnym.

Serialowy Kuba jest bohaterem, który tonie we własnych fantazjach. Próbuje, że tak powiem, wygrać życie, ale jednocześnie dociera do niego, że cały ten koncept to jest fikcja. Goniąc za swoimi marzeniami, nie dostrzega bliskich sobie ludzi, na przykład Paziny.

Miałeś całkiem niezły rok – dobre przyjęcie serialu, sporo nominacji i nagród telewizyjnych, nagrody literackie za „Wzgórze psów”. I jeszcze małe osobiste zwycięstwo – rzuciłeś palenie. Sukces uskrzydla?

Wciąż nie palę! Trudno mi analizować to, co dzieje się tu i teraz. Bardzo się tym cieszę, bo to znaczy, że coś potrafię. Jak w przypadku każdego sukcesu, złożyło się na to wiele ciężkiej pracy, fart, intuicja. Skupiam się jednak na teraźniejszości, robię najlepiej, jak potrafię, to, co mam do zrobienia.

Pracę nad projektami, którymi się też zajmuję, zacząłem jeszcze przed sukcesami serialu i „Wzgórza psów”. Piszę kolejną książkę i scenariusze dwóch seriali. Traktuję to jako kolejny etap, ale staram się nie przykładać do tego zbyt dużej wagi, bo życie jest zbyt nieprzewidywalne. Może przede mną dziesięć kolejnych sukcesów na miarę „ŚOŚ”, a może już nigdy więcej nie zrobię nic ciekawego.

Kadr z serialu "Ślepnąc od świateł"((Fot. Materiały prasowe HBO)

Książka, o której wspomniałeś, ma nosić tytuł „Czarne słońce”. Co możesz o niej powiedzieć?

Wydaje mi się, że będzie odważna. Może gdyby nie ostatnie sukcesy „Belfra”, „Wzgórza psów” i „Ślepnąc od świateł”, nie miałbym odwagi rozwijać tak ryzykownego pomysłu. Na razie nie chcę mówić nic więcej.

Od czego zaczynasz pisanie?

Ja chyba nie potrafię o tym rozmawiać. Mam wrażenie, że kiedy ktoś mnie pyta o mój proces twórczy, zaczynam improwizować na bieżąco, żeby udzielić odpowiedzi, która byłaby satysfakcjonująca [śmiech]. Prawdę mówiąc, nie pamiętam. Pracuję bardzo intuicyjnie i intensywnie, krótkimi zrywami. Przy prozie zatapiam się w ten proces gwałtownie. Nie piszę dłużej niż dwie godziny dziennie, bo to jest zbyt wyczerpujące.

Każdy projekt zaczyna się od generalnego pomysłu i konwencji opowieści. Zawsze mam też przemyślanego bohatera i zarys zakończenia, rozumianego niekoniecznie w kontekście fabularnym, lecz raczej emocjonalnym. Chodzi o miejsce, w którym chcę porzucić mojego czytelnika. Pisząc prozę, bardzo dużo wymyślam na bieżąco. Odreagowuję w ten sposób pracę scenariuszową, gdzie wszystko musi być od początku precyzyjnie zaplanowane. Przy powieściach pozwalam sobie na więcej „malowania”, co często się na mnie mści.

Kadr z serialu "Ślepnąc od świateł' (Fot. Materiały prasowe HBO)

W jaki sposób?

Kiedy na przykład w połowie fabuły wymyślam sobie coś bardzo fajnego, co jednocześnie zmusza mnie do przepisania od zera pierwszej połowy książki. Skazuję się w ten sposób na dużo niepotrzebnej pracy. Sam sobie tworzę problemy, jak w życiu [śmiech].

Potrzebujesz codziennego reżimu, żeby pracować efektywnie?

Muszę tego pilnować. Staram się pracować tradycyjne osiem godzin dziennie mniej więcej od 10 do 18, kłaść się spać i wstawać regularnie o tej samej porze. Trochę jak księgowy, ale to jest bardzo ważne dla normalnego funkcjonowania, niezależnie od pracy. Zwłaszcza jak się ma tendencje – tak jak ja – do negatywnych odjazdów, niepokojów, zalęknień.

Niedawno wznowiono twoją powieść „Zmorojewo”. Jakie to uczucie wracać do książki po kilku latach?

Książka żyje na polskim rynku średnio trzy miesiące. Dlatego każde wznowienie jest dla mnie dużym wyróżnieniem, pokazuje mi, jak dużo mam szczęścia, że moje książki są dla ludzi na tyle ważne, że chcą je wciąż czytać.

Sam z reguły nie czytam swoich książek. Jestem narcystyczny, ale bez przesady. Nie jestem gościem, który zamyka się w swoim gabinecie [w tym momencie Żulczyk sięga po jedną ze swoich książek i zaczyna przeglądać ją, uśmiechając się z zadowoleniem] i mówi do siebie: „No, Kuba, to ci się udało”. Wracam do nich tylko wtedy, gdy na przykład pracuję nad adaptacją i muszę napisać na podstawie literackiego pierwowzoru scenariusz. Wtedy i tak ograniczam się wyłącznie do pobieżnej lektury. Sprawdzam, czy wciąż dobrze pamiętam wszystkie fakty.

Kadr z serialu "Ślepnąc od świateł" ((Fot. Materiały prasowe HBO)

Ale nie kusi cię, żeby zajrzeć do swoich pierwszych książek i porównać je z najnowszymi? Sprawdzić, czy wciąż się w twoich oczach bronią?

Kiedy wydawano po raz drugi „Radio Armageddon” i „Instytut”, sporo w nich pozmieniałem. W przypadku pierwszej z nich napisałem drugą skróconą wersję. Wydawała mi się dużo lepsza od pierwszej i dlatego bardzo zależało mi, aby ją wydać w takiej formie. Z kolei kiedy przekartkowałem „Instytut” przed wznowieniem, trochę się zawstydziłem tego, co w niej znalazłem. To było zwyczajnie słabe, niedopracowane.

I co zrobiłeś?

Postanowiłem, że jeśli ta pozycja ma wrócić na półki, muszę się nią zająć. W swoim pierwotnym kształcie to nie była dobra książka, przyznaję to otwarcie. Zrobiłem bardzo gruntowną redakcję. Przejechałem ten tekst zdanie po zdaniu i bardzo dużo pozmieniałem, głównie na poziomie językowym. Zmieniłem też dość mocno wydarzeniowość i zakończenie.

A co z pierwszą wersją?

Alternatywą było wymazanie „Instytutu” ze swojego dorobku, a tego nie chciałem. Mój dorobek to mój dorobek, na dobre i na złe.

Kiedy napisałem o nowej wersji „Instytutu” na Facebooku, ludzie zaczęli się denerwować, uznali, że to jest nie fair, bo teraz nie każdy będzie miał tę samą książkę. Według mnie to było właśnie bardzo uczciwe w stosunku do czytelnika. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby dostarczyć jak najlepszą książkę.

Skąd więc wiesz, kiedy teraz piszesz, że książka jest skończona?

Chyba wtedy, kiedy idzie do druku [śmiech]. Poprawiam do ostatniej chwili, bardzo dużo zmieniam jeszcze na etapie redakcji. Mam nadzieję, że już nie będę miał pokusy, by wracać do starych książek i je uzupełniać. Może w przypadku tej najnowszej… Zobaczymy.

Czujesz się bardziej pisarzem czy scenarzystą?

Jestem i jednym, i drugim. Lubię o sobie myśleć jak o kimś, kto opowiada historie. Film czy książka – to jest wyłącznie technologia. Esencją jest tworzenie narracji. Nie zastanawiam się nad tym na co dzień. Nie uważam mojego zawodu za coś, co definiuje moją tożsamość. Kiedy myślę o sobie, określenie „pisarz” nie jest pierwszym skojarzeniem, jakie przychodzi mi do głowy.

A co jest?

[Dłuższa chwila ciszy] Tożsamość nie jest chyba dla mnie czymś, do czego warto się przywiązywać. To prowadzi do cierpienia, bo na naszej drodze pojawiają się co chwila doświadczenia, które mogą ją łatwo zaburzyć. Oczywiście każdy z nas ma wyraziste cechy dystynktywne, które raczej się nie zmieniają. Mój wiek, moja narodowość, nazwisko, zawód to są chwilowe sytuacje, do których nie warto się przywiązywać. Wszystko minie. Za pięć lat mogę nawet nie być pisarzem. Mogę nawet, odpukać, nie żyć.

Na ile recepcja twojej twórczości wpływa na twoją kreatywność? Można w dzisiejszych czasach odciąć się od całego tego szumu medialnego i internetowego?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że się tym nie przejmuję. Kiedy widzę komentarze, które są moim zdaniem niesprawiedliwe albo po prostu płytkie czy napisane tylko po to, żeby zdobyć dużo polubień, to mnie to wkurza. Uczę się sobie z tym radzić. Drugi sezon „Belfra” nie został zbyt dobrze przyjęty, w przeciwieństwie do pierwszego, który zebrał świetne recenzje. Ludzie nas strasznie z***ali, bo chyba oczekiwali tego samego, co w poprzednich odcinkach. A ja akurat tę drugą serię lubię.

To są tylko emocje, one miną. Można nad tym pracować. Ja na przykład medytuję [śmiech].

W ramach odreagowania niepochlebnych komentarzy?

Pomaga mi to nie wkręcać się tak bardzo. Wszyscy chcemy funkcjonować w tendencji zwyżkowej, ale to jest niemożliwe. Odporności na hejt nauczyłem się jednak dość dawno temu. Moja pierwsza praca polegała na pisaniu dla portalu internetowego.

Jakub Żulczyk z partnerką Adrianą Prodeus w majowym numerze "Vogue Polska" (Fot. Weronika Ławniczak)

Prawdziwy chrzest bojowy.

Zwłaszcza kilkanaście lat temu, kiedy branża była jeszcze w powijakach. Nie ukrywam jednak, że nieprzyjemne uwagi zawsze bolą, choć z wiekiem coraz mniej mi to przeszkadza. Nie wdaję się w facebookowe dyskusje i kłótnie, w przeciwieństwie do niektórych moich kolegów po fachu. Podkreślam, kolegów, bo pisarki rzadko stawiają się w pozycji moralizatora. Tymczasem panowie zbyt często realizują swoją misję uświadamiania ciemnych mas na temat sztuki, kultury i polityki. Kiedy ktoś próbuje wbić szpilkę w tę bufonadę, zwykle zostaje zalany potokiem pretensjonalnych wykładni. Dla mnie tymczasem artysta pełni przede wszystkim funkcję błazna, który kwestionuje i destabilizuje pewne utarte schematy – zachowania, myślenia, relacji.

Sam prowadzisz swój fanpage na Facebooku, jesteś zalewany komentarzami i reakcjami.

Uważam, że moja twórczość służy przede wszystkim do komunikacji z drugim człowiekiem na poziomie emocjonalnym. Jeśli czytelnik czy widz znajdzie w niej coś, co z nim/nią rezonuje, to super. Jeśli nie, to nic nie szkodzi. Tu nie ma prostych wskazówek, każdy pisarz jest narażony na to, że jego twórczość się części czytelników nie spodoba.

Poczucie odrzucenia jest nieodzownym doświadczeniem każdego artysty?

To, że jestem tu, gdzie jestem, zawdzięczam niesamowitemu splotowi przypadków. Robię to, co lubię, i mogę dzięki temu opłacić rachunki. Dla mnie to combo lepsze niż szóstka w totka.

Moja kariera nie jest jednak pasmem sukcesów. To nie jest tak, że mój debiut został świetnie przyjęty i później wszystko szło jak z płatka. Miałem mnóstwo momentów zwątpienia, dołów. Odsiedziałem swoje na spotkaniach autorskich, na których były tylko panie z biblioteki. Chciałem rzucić to wszystko w diabły i zatrudnić się chociażby w agencji reklamowej. Popadłem po drodze w różne nałogi. Przez wiele lat nie było ok. Teraz jest i mam nadzieję, że to jeszcze potrwa. Wcale jednak nie musi.

Poczucie odrzucenia miałem bardzo długo – być może wciąż je mam – w stosunku do tzw. środowiska literackiego, rozumianego jako grupy pisarzy i krytyków, którzy trzymają się razem.

Dlaczego?

Nigdy nie byłem autorem namaszczonym przez krytyków. Nie dostawałem nagród literackich. Czułem się trochę wyrzucony poza nawias i czułem, że wiele osób nie myśli o mnie i o mojej twórczości zbyt dobrze. Dopiero w ubiegłym roku zdobyłem pierwsze nagrody literackie – Nagrodę Miasta Warszawa i Literacką Nagrodę Warmii i Mazur za „Wzgórze psów”. Wciąż jednak nie są to nagrody tak zwanego środowiska. Ci ludzie mnie zwyczajnie nie lubią. Odwracają się w moją stronę tylko wtedy, gdy jest to zwyczajnie konieczne. No i trudno, co robić. Nie jest to coś, przez co płaczę po nocach. Nie piję, więc nie wiem, po co miałbym chodzić na bankiety czy do Amatorskiej, czy gdzie oni siedzą. Wolę pograć na playstation. Zawsze wolałem.

Nagrody są dla ciebie ważne?

Coraz mniej. Na tym etapie wiem, że raczej nigdy nie dostanę nagrody literackiej typu Nike czy Paszport „Polityki”, ale już mnie to tak nie boli. Nauczyłem się, że dla tych, którzy wręczają te wyróżnienia, jestem mniej więcej tam, gdzie, dajmy na to, Remigiusz Mróz. Tymczasem dla czytelników i fanów Mroza, i pewnie dla samego Mroza, jestem tam, gdzie te bubki od nagród [śmiech].

Czujesz się zawieszony pomiędzy?

Tak naprawdę jestem po prostu w swoim pokoju. Trochę tu bałagan, ale jest fajnie.

Małgorzata Steciak
Proszę czekać..
Zamknij