Znaleziono 0 artykułów
03.12.2019

Jestem i Będę: Jestem wdzięczna chorobie

03.12.2019
Aleksandra Nowińska  (Fot. Michał Jaworski)

„Rak płaskonabłonkowy kanału odbytu. Moją pierwszą reakcją na diagnozę było działanie. Dopiero potem emocje. A to właśnie emocje pełnią kluczową rolę w procesie zdrowienia. Zwłaszcza te, które latami się w nas odkładają, nie znajdując ujścia. Choroba staje się ambasadorem głębszego uzdrowienia” – w naszym cyklu o zdrowiu przedstawiamy historię Aleksandry Nowińskiej, która działa w Fundacji Małgosi Braunek „Bądź”.

Vogue.pl łączy siły ze Storytel by jako partnerzy wesprzeć Fundację Małgosi Braunek “Bądź” i jej projekt "Jestem-Będę". Poznajemy w nim historie 11 bohaterów którzy po doświadczeniach związanych z kryzysem zdrowotnym odnaleźli drogę zdrowia na każdym poziomie. Posłuchaj rozmów z bohaterami „Jestem i Będę” przez 30 dni bezpłatnie logując się na stronę: www.storytel.pl/jestembede

Zawsze interesował mnie drugi człowiek. Nie zawsze interesowała mnie Ola. Czyli ja.

Późno zaczęłam o siebie dbać, o moje zdrowie fizyczne i emocjonalne. Co ciekawe, do zmiany w myśleniu o sobie doprowadził mnie kryzys. Wcześniej to inni byli na pierwszym planie. Ja byłam schowana gdzieś głęboko pod ciężarem ich potrzeb. Typowe dla mojego pokolenia wychowanie na grzeczną dziewczynkę zrobiło swoje. Od małego wpajano mi, że nie wypada okazywać złości.

I tak było, aż w pewnym momencie w moim małżeństwie pojawiły się trudności. Działo się coraz gorzej. I w końcu coś we mnie pękło. Zaczęłam szukać pomocy. Lekarz, do którego wtedy trafiłam, popatrzył na mnie i od razu wiedział, co jest grane. Mój świat za bardzo kręcił się wokół męża i dzieci, dlatego skierował mnie na grupę samopomocową. I się zaczęło: warsztaty, wykłady, praca nad asertywnością. 

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że nawet trudna sytuacja może nas czegoś nauczyć. Praca nad sobą przyniosła mi bardzo ważne odkrycie. Zrozumiałam, że jako dziecko rodziców naznaczonych piętnem wojen niosłam w sobie ich bagaż. Tak bardzo byłam uwikłana w przeszłość, że nie żyłam swoim życiem. Czułam, że odkrywam wielką tajemnicę, a przede wszystkim, że odkrywam siebie. I, co najważniejsze, zrozumiałam, że to właśnie siebie nie mogę zaniedbywać. 

Od tego momentu regularnie robiłam badania, żadnej dolegliwości nie bagatelizowałam. Przez całe lata wyniki zawsze miałam dobre. Do czasu.

Diagnoza

Zaczęło się od bólów brzucha, nic szczególnego, zwykłe kłucie. Był początek 2018 roku. USG jamy brzusznej nie wykazało zmian, ale zalecono dla pewności zrobić kolonoskopię. Typowa procedura: lekarz rodzinny, skierowanie, zapis, termin, wyjątkowo krótki, bo tylko cztery miesiące. Nie miałam obaw, bo przecież o siebie dbałam.

W trakcie kolonoskopii usłyszałam głos lekarza: ostatni pobrany wycinek trzeba usunąć chirurgicznie. Ogarnął mnie niepokój, który w czasie oczekiwania na wyniki coraz bardziej dawał o sobie znać.

To był piątek, nie było lekarza, więc diagnozę przekazała mi pielęgniarka. Rak płaskonabłonkowy kanału odbytu. Pamiętam jej niewyraźną minę. I propozycję, by przyjść we wtorek, gdy będzie specjalista. Pomyślałam: „Jak to, mam przez cztery dni siedzieć i nic nie robić?”. A wiedziałam, co robić, bo z rakiem od dłuższego czasu stykałam się na co dzień. Od kilku lat udzielam się w Fundacji Małgosi Braunek „Bądź”, organizuję warsztaty, uczestniczę w konferencjach o chorobach nowotworowych, pomagam chorym i ich rodzinom. Tylko nie spodziewałam się, że ja i rak będziemy mieli okazję poznać się aż tak dobrze. I że dzięki niemu tyle dowiem się o sobie. 

Założeniem medycyny integralnej i filozofii, na której opiera się działalność fundacji, jest całościowe spojrzenie na człowieka uwzględniające potrzeby i preferencje chorego. Na równi traktujące ciało, psychikę i ducha. Gdy dostałam wyniki, od razu pobiegłam do lekarki rodzinnej i jeszcze tego samego dnia założyłam kartę DILO (szybka ścieżka leczenia). Później skrzyknęłam koleżanki z grupy samopomocowej i poprosiłam je, by wszystkie, po swojemu, modliły się o tej samej godzinie. To nie musiała być modlitwa w znaczeniu religijnym, chodziło o to, by połączyć się myślami. Czułam, że bez duchowego wsparcia trudno mi będzie stawić czoła chorobie. 

W pułapce systemu

Mimo zaufania do podejścia integralnego gdzieś pod skórą czułam narastający lęk. Nie służył mi pobyt w szpitalu podczas chemii i radioterapii. Fizycznie czułam się całkiem okej, ale dołowało mnie pasywne nastawienie innych pacjentów. Mało było rozmów, wymiany doświadczeń. Lekarz to autorytet. Jak powie, tak ma być. Lekarze są z kolei sceptycznie nastawieni do wszelkich niekonwencjonalnych wspomagaczy. Boją się, że coś może wejść w reakcję z lekami. Mają procedury i dużą odpowiedzialność, która spoczywa na ich barkach. I chyba w tym tkwi problem. System nie pozwala specjalistom na korzystanie z wielu naukowo przebadanych sposobów wspierających zdrowienie, a pacjentom odbiera podmiotowość, nie dając możliwości decydowania o sobie. 

Podobne artykułyOrina Krajewska: Weźmy się za zdrowieOrina Krajewska Ja jednak czułam, że muszę słuchać siebie, dlatego i tak przyjmowałam ziołowy suplement doktora Maimona, który przemyciłam do szpitala. Właściwie to absurd, że się z tym ukrywałam, bo te zioła mają udokumentowane działanie. Doktor Yair Maimon to pierwszy naukowiec, który przekonał tradycyjny szpital do badań klinicznych nad skutecznością ziołowych preparatów w terapii nowotworowej. Badania trwały pięć lat i zaowocowały suplementem protectival, opartym wyłącznie na składnikach pochodzenia roślinnego, który wzmacnia układ immunologiczny i niweluje skutki chemioterapii.

Inny wieloletni praktyk medycyny integralnej, doktor Li Jie, zwrócił moją uwagę na dietę. Jedzenie w medycynie chińskiej nazywane jest pierwszym lekarstwem. Zalecił, żebym w trakcie chemii i radioterapii poprzez zdrowe żywienie wzmacniała odporność, ale też słuchała organizmu i wybierała to, na co mam ochotę. No to jadłam trzy razy dziennie tłusty rosół, a chleb smarowałam półcentymetrową warstwą masła. W jakiś sposób koiło to podrażnione inwazyjnym leczeniem ciało. Służyły mi także oleje konopne czy akupunktura, która wzmacniała organy szczególnie narażone na przerzuty. 

Aleksandra Nowińska (Fot. Michał Jaworski)

Stłumione emocje

Może się wydawać, że na mojej drodze do wyzdrowienia wszystko było przemyślane, odhaczane punkt po punkcie. Byłam wyposażona w wiedzę z fundacji, ponadprzeciętną samoświadomość i zestaw narzędzi jeszcze z czasów kryzysu w małżeństwie. Moją pierwszą reakcją w trudnych sytuacjach jest działanie. Dopiero potem przychodzą emocje. Ale to właśnie one pełnią kluczową rolę w procesie zdrowienia, zwłaszcza te, które latami się w nas odkładają, nie znajdując ujścia. Tłumiąc emocje lub przymuszając do tego innych, hodujemy w sobie nieszczęścia, które prędzej czy później będą chciały znaleźć ujście. Niekoniecznie w postaci złośliwego raka. Mają też inne sposoby, żeby rozwalić nam system.

Choć o tym też wiedziałam, nie przypuszczałam, jak wiele pracy z emocjami mnie czeka. W stronę medycyny chińskiej zwróciłam się niedługo po diagnozie. Lekarka, ku mojemu zaskoczeniu, natychmiast zapytała o przeszłość. Ale jak to, pomyślałam, przeszłość? Przecież tyle już zrobiłam, właściwie wszystko o sobie wiem i teraz to luz blues, co tu jeszcze rozgrzebywać? Dotarło do mnie wtedy, że droga w głąb siebie nie ma końca. Zaprzestałam w którymś momencie pracy nad sobą, a przez chorobę znów wkroczyłam na tę ścieżkę. Hellinger mówi, że choroba jest ambasadorem głębszego uzdrowienia. Nie ujęłabym tego lepiej. Rak był dla mnie właśnie tym. Zbyt wiele niewyrażonych emocji kumulowało się we mnie, a dzięki chorobie udało mi się od nich uwolnić.

Przede wszystkim była złość. Na przykład na to, że mi się ten rak przytrafił, ale to było tylko na powierzchni. Pamiętam pierwszy moment uwalniania emocji w czasie sesji oczyszczania. Nie wiem, jak to się stało, jakie słowa to wyzwoliły, ale ta złość po prostu ruszyła z głębi mnie z taką siłą, że myślałam, że wszystkich wokół pozabijam. Nawet teraz, przywołując to wspomnienie, czuję jej resztki. Bo to złość, która gromadziła się we mnie latami, od dzieciństwa. 

Relacje rodzinne

Musiałam zmierzyć się też z tym, jak na diagnozę zareagował mój mąż. Do tej pory to on był w centrum uwagi. Gdy zachorowałam, wszyscy skoncentrowali się na mnie, dzieci, znajomi. Chyba nie potrafił się w tym odnaleźć. Któregoś dnia upadł i złamał rękę. Na tyle poważnie, że przez całą moją chorobę potrzebował pomocy, zwłaszcza przy posiłkach i ubieraniu. Wiem, że nie zrobił tego celowo, a jednak było w nim oczekiwanie, że to ja go będę wspierać i okazywać mu zrozumienie. Złościło mnie to, co mówił, ale nie wiedziałam, jak się zachować. Dopiero na warsztatach metodą Simontona nauczyłam się, że trzeba się odciąć, zablokować ten kanał komunikacji. Zaczęłam mówić mu wprost: „Hej, nie chcę tego słuchać”. Kategorycznie, stanowczo. Wyznaczenie granic było jak zrzucenie balastu, który demobilizuje siły niezbędne do zdrowienia. Tak samo ważne jest, by stanąć oko w oko z prawdą. Utrzymywanie kłamstwa kosztuje zbyt wiele energii, która w trakcie choroby jest towarem deficytowym. Gdy zaczynałam szczerze mówić o swoich obawach, mąż odpowiadał, że wszystko będzie OK. Takie typowe zaklinanie rzeczywistości. A ja potrzebowałam przyjrzeć się sytuacji bez mydlenia oczu. Uzewnętrznić swój lęk. Na szczęście mój syn ma nieco makabryczne poczucie humoru i rozmowy z nim pozwalały mi nabrać dystansu. Pytał na przykład: „A jaki chciałabyś mieć pogrzeb?”. To pomagało. Nie zakłamywaliśmy rzeczywistości, tylko gadaliśmy, jak jest. Dzieci bardzo mnie wspierały, jeździły ze mną do lekarzy, słuchały, dopytywały. Mąż był ze dwa razy, siedział i coś czytał, ale był. 

Może myślał, że to wystarczy? Bo skąd właściwie bliscy mają wiedzieć, jak sobie poradzić w tak ekstremalnej sytuacji? Z chorobą żony, matki, z własnymi emocjami? Nikt nas tego nie uczy. Uważam, że powinny być prowadzone osobne grupy wsparcia dla rodzin, dla bliskich, żeby mogli się wygadać, powylewać żale, skupić na tym, jak oni się czują. Mają do tego pełne prawo, ale nie powinno się to dziać kosztem chorych. 

Przewietrzyć przestrzeń

Moja praca z emocjami odbywała się na bardzo głębokim poziomie. W zdrowieniu oprócz złości i lęku przeszkadzało mi coś jeszcze. To wyda się od czapy, ale podczas sesji przypominającej jednoosobowe ustawienie hellingerowskie weszłam w głąb siebie i to zobaczyłam: ojca, żydowską rodzinę, u której praktykował krawiectwo, i Niemców. Te obrazy, coś, co wydarzyło jeszcze przed moimi narodzinami, przesiąknięte były poczuciem winy. Nie moim, mojego ojca. Ale przez lata to ja nieświadomie je niosłam. Odkryłam w sobie niesamowitą przestrzeń, gdzie to wszystko jest zapisane. Dzięki temu mogłam wreszcie ją przewietrzyć. Zrobić miejsce na siebie i teraźniejszość.

Moim zdaniem dopuszczenie do głosu siebie i odrobina egoizmu są istotne dla zdrowia, zwłaszcza w przypadku kobiet, które potrzeby innych przedkładają nad własne. Dla mnie dzieci, wnuki są oczywiście bardzo ważne, jednak dzięki chorobie inaczej spojrzałam na siebie i na to, co zobaczyłam, pokochałam. A gdy kocha się siebie, łatwiej jest kochać innych. 

Po wszystkim czuję do choroby wdzięczność. Nie wiem, czy bez niej udałoby mi się pozbyć poczucia winy, które uwierało mnie od dzieciństwa. Zajęłam się długo zaniedbywanymi emocjami, doświadczyłam prawdziwej radości istnienia. Czasem zastanawiam się, czy to wszystko przypadek, czy jednak jesteśmy jakoś tak dziwnie prowadzeni? Teraz, gdy coś do mnie przychodzi, nie uciekam, idę za tym, bo ufam, że nikt i nic nie przychodzi do nas bez przyczyny. Całkiem niedawno przyszła do mnie na przykład taka myśl, że nie ma przypadków, a moja historia jest kontynuacją, dopełnieniem, częścią czegoś większego. Wierzę, że w jakimś sensie wszyscy jesteśmy połączeni. Jesteśmy jednością. Każdy, kto pojawia się na naszej drodze, jest nauczycielem, na przykład Małgosia Braunek. To był zbieg okoliczności, że wiele lat temu trafiłam na medytacje właśnie do niej. Tak zaczęła się nasza wieloletnia znajomość, która koniec końców odmieniła moje życie.

Małgosi niestety zabrakło czasu, by wcielić w swoje leczenie integralne podejście, które odkryła za późno. Pozostawiła jednak fundusze i życzenie, by przeznaczyć je na utworzenie centrum informacji i studiów nad holistycznym podejściem do człowieka w medycynie. Jej wola zaowocowała powstaniem Fundacji „Bądź”, w której w naturalny sposób znalazłam swoje miejsce. Dziś, gdy mogę opowiedzieć swoją historię, dostrzegam, jak wielki to ma sens. To wszystko było i jest po coś. Czuję się ambasadorką jej pięknego przesłania, którego sama nie zdążyła przekazać światu. Dzięki temu przesłaniu żyję i dopiero się rozkręcam.

Tekst jest częścią projektu Fundacji Małgosi Braunek "Bądź”. Cykl „Jestem i Będę” przybliża autentycznych bohaterów, ich historie poradzenia sobie z kryzysem zdrowotnym i doświadczenia z holistycznym podejściem do leczenia.

Vogue.pl jest partnerem projektu. Od listopada aż do kwietnia czytelnicy będą mogli przeczytać historię 12 bohaterów, które dopełnią fotografie zrealizowane specjalnie do projektu przez wyjątkowych fotografów. Całości towarzyszą podcasty na platformie Storytel, która jest drugim ważnym partnerem projektu. Rozmów z bohaterami prowadzonych przez Orinę Krajewską wysłuchacie w Storytel.

Więcej informacji o projekcie „Jestem i Będę” tutaj: http://fundacjabadz.pl/jestem-i-bede-projekt-fundacji-malgosi-braunek-badz-w-vogue-pl-i-na-storyrel-pl/

Wsparcie redakcyjne: Natalia Karawajczyk, Fundacja „Bądź”

Aleksandra Nowińska
Proszę czekać..
Zamknij