Znaleziono 0 artykułów
21.06.2019

Korea Północna podglądana przez dziurkę od klucza

21.06.2019
Okładka książki "Kim Dzong Un" (Fot. Materiały prasowe)

Sun Heidi Saebo w „Kim Dzong Unie” kreśli fascynujący portret dynastii dzierżymordów i kraju zamienionego w obozowy barak. Lepi reportaż z rozmów z dyplomatami i politykami, negocjatorami i specami od biznesu, z uchodźcami z kraju, ale też z oficjalnych komunikatów i zdjęć. Widać na nich, kto w reżimie Kim Dzong Una akurat w momencie zrobienia fotografii został zaproszony do orkiestry, a kogo czeka obóz koncentracyjny lub śmierć.

W 2017 roku na lotnisku w Kuala Lumpur, stolicy Malezji, doszło do morderstwa, które rychło znalazło się na czołówkach wszystkich światowych gazet. Dwie młode, atrakcyjne dziewczyny – Wietnamka i Indonezyjka – wtarły w twarz skośnookiego pasażera bezwonny, przezroczysty płyn, który po bliższej analizie okazał się trucizną paraliżującą mięśnie, zakazaną przez międzynarodowe konwencje, gdyż może być składnikiem śmiercionośnej broni chemicznej. Wnet okazało się, że ofiarą zamachu (choć jego tożsamość skrywał fałszywy paszport, a i najbardziej zainteresowani starali się zachować ją w tajemnicy) był Kim Dzong Nam, pijak i międzynarodowy playboy. Dlaczego go zabito? Czy tylko za psucie reputacji rodzinie, a może naprawdę coś przeskrobał? Wszak Kim Dzong Nam był przyrodnim starszym bratem dyktatora Korei Północnej, Kim Dzong Una. Znanego w całym świecie z porywczości i okrucieństwa, mocno podgolonej fryzury, nalanych policzków i zabawnego kaczego chodu niezgrabnego tłuściocha.

Sun Heidi Sæbø (Fot. Materiały prasowe)

Najpewniej absolutnym władztwem Una nikt nie zawracałby sobie głowy, gdyby nie to, że ten niespełna czterdziestoletni satrapa trzyma paluch na atomowym guziku. Straszy nawet Stany Zjednoczone, choć równolegle jego poddani umierają z głodu. Zabójstwo dokonane na oczach setek ludzi, a na dodatek sfilmowane przez wszędobylskie kamery, stało się dla norweskiej dziennikarki o koreańskich korzeniach, Sun Heidi Saebo, pretekstem, ale też zdarzeniem konstytutywnym, by zajrzeć za kotarę zasłaniającą najbardziej skryty i bodaj najbrutalniejszy reżim na świecie. W efekcie otrzymujemy mocną literaturę faktu, połączoną z thrillerem i kryminałem, gdzie jest miejsce na obłędną ideologię, boski kult przywódców, nędzę milionów i nadzwyczajny dostatek wybrańców, obyczajowy purytanizm i wyuzdane orgie. Saebo pisze tak, jakby podglądała Koreę Północną przez dziurkę od klucza. Skleja opowieść z maleńkich okrawków niczym wytrawny detektyw, odtwarzający przebieg tajemniczej zbrodni. Umie to robić bez dwóch zdań, choć jej reportaż przywołuje niekiedy wydarzenia tak nadzwyczajne, że aż wierzyć się nie chce.

Wyobraźmy więc sobie na przykład, że dyktatora trzeba wyhodować. Dosłownie, gdyż – Saebo przywołuje opinie świadków, przyjaciół Kim Dzong Una z elitarnej szwajcarskiej szkoły dla dzieci najważniejszych tego świata – nikt nie mógł przypuszczać, że koreański nastolatek w dżinsach i adidasach, ukryty pod fałszywym nazwiskiem, zafascynowany amerykańską koszykówką, bystry, lecz bez przesady, i lekko zawstydzony okrągłą jak księżyc buzią, wyrośnie na człowieka, który w sekundę zleci zabójstwo najbliższych mu ludzi. Na dodatek zabójstwo okrutne. Jego wszechwładny wujek został być może rozerwany strzałami z działka przeciwlotniczego, a może nawet zagryziony przez sforę specjalnie szkolonych psów.

Un, opowiada Norweżka, musiał na przykład we wczesnej młodości sporo i niezdrowo przytyć, by fizycznie jak najbardziej upodobnić się do dziadka, Kim Ir Sena, założyciela dynastii i twórcy Korei Północnej. A mimo to jest pod permanentną opieką setek dietetyków i lekarzy. Już jego dziadkowi i ojcu uważnie przyglądał się sztab specjalistów, gdyż zastanawiano się całkiem poważnie, w jaki sposób przedłużyć dyktatorom życie (i sprawność seksualną, bo w końcu seks to wielka frajda) do 120 lat. Nauczono go, jak podwładnych wynosić na szczyty i, gdy tego wymaga interes przywódcy, strącać w niebyt. Przyzwyczajono, i to w kraju permanentnie cierpiącym z niedożywienia, wcinać małże, ostrygi, delikatne befsztyki z codziennie masowanych krów i popijać najlepsze francuskie trunki. Poruszać się po kilometrach pałacowych korytarzy oraz umieć odróżnić trendy światowej mody, choć narodowi Kim Dzong Un pokazuje się najczęściej w kurtce à la przewodniczący Mao, wojskowym mundurze lub w płaszczu z futrzanym kołnierzem, jakie w połowie ubiegłego stulecia nosili partyjni sekretarze w Związku Radzieckim. Wrodzoną nieśmiałość też musiał jakoś zwalczyć, skoro wychwala się go jak boga żywego i oddaje podobną cześć.

Kim Dzong Un (Fot. Carl Court/Getty Images)

Sun Heidi Saebo kreśli fascynujący portret dynastii dzierżymordów i kraju zamienionego w obozowy barak. Lepi reportaż z rozmów z dyplomatami i politykami, negocjatorami i specami od biznesu, z uchodźcami z Korei Północnej, ale też z oficjalnych komunikatów i zdjęć, na których widać, kto w reżimie Kim Dzong Una akurat w momencie zrobienia fotografii został zaproszony do orkiestry, a kogo czeka obóz koncentracyjny lub śmierć. Nie epatuje grozą i nie wierzy w bajania – mimo że bajania mogą być prawdziwe – ale stara się weryfikować każde napisane zdanie. To trudne, gdyż życie koreańskiej elity skrywa mrok tak gęsty, że nie wiadomo, czy przywódca akurat się ożenił czy rozwiódł, czy spodziewa się potomka, gdzie aktualnie mieszka, jakim samochodem jeździ, czy zgodził się, by poddani kupowali ryż na czarnym rynku i nielegalnie oglądali chińskie filmy. A może właśnie postanowił, by za telefony komórkowe – ich wprowadzenie przedstawiono jako osobisty sukces dyktatora – wsadzać do więzień.

No i czas robi swoje, co jednak nie osłabia opowieści Sun Heidi Saebo. Gdzie może czyni zastrzeżenie: dziś jest tak, ale jutro może być inaczej, bo kto nadąży za kaprysami dyktatora. Kilkoro funkcjonariuszy reżimu, których Norweżka uważa za potężnych, w ostatnich dniach zostało rozstrzelanych. Taki los spotkał ministra spraw zagranicznych Korei Północnej, a jego winą było to, że prezydent USA Donald Trump nieoczekiwanie skrócił spotkanie z Kim Dzong Unem.

Przy okazji, w tweetach, które są ulubioną zabawką Trumpa, amerykański prezydent nie raz i nie dwa nazywał Kim Dzong Una równym gościem. A potem wyszedł ze spotkania niejako przed deserem. Po lekturze książki Saebo rozumiemy, że za coś takiego musi być kara. A że dotyka osób postronnych, jakie to ma znaczenie.

Sun Heidi Saebo, „Kim Dzong Un”, tłumaczenie Iwona Zimnicka, wydawnictwo Czarne

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij