Znaleziono 0 artykułów
23.10.2018

Królowa jest tylko jedna

23.10.2018
RuPaul (Fot. Getty Images)

Gdyby nie RuPaul, nie biegałbym dzisiaj po scenie Teatru Miejskiego w Lesznie w dwudziestocentymetrowych szpilkach, wielkiej peruce i mocno obcisłym gorsecie. Premiera „Seksmisji” Joanny Drozdy już w piątek.

Wiesz już pewnie, że robię „Seksmisję” w Teatrze Miejskim w Lesznie – zaczęła aktorka i reżyserka Joanna Drozda, dzwoniąc do mnie w jeden z tych piekielnie gorących, letnich wieczorów. Rzeczywiście, wieści o tym, że scenariusz kultowego filmu Juliusza Machulskiego próbowany będzie niebawem na teatralnych deskach dotarły do mnie lotem błyskawicy, wywołując duże zaciekawienie. Trzeba bowiem mieć nie tylko niezły tupet, by za „Seksmisję” się zabrać, ale też i dużą odwagę, by wystawić ją w teatrze, który powstał przed chwilą (zaledwie trzy lata temu), więc dorobek, ale i możliwości ma raczej skromne. – I byłabym najszczęśliwsza na świecie – kontynuowała Joanna – gdybyś zgodził się wystąpić w naszej „Seksmisji” w roli Jej Ekscelencji. Bo któż by się piękniej i naturalniej przeginał w pełnym dragu niż ty? Dostałem naturalnie ataku śmiechu, myśląc, że to żart przepyszny, ale reżyserka poczęła szybko wyprowadzać mnie z błędu, tłumacząc, że ten na pierwszy rzut oka żartobliwy i szalony pomysł jest zupełnie poważny. – Ale ja przecież nie jestem aktorem! – odparłem przytomnie, leżąc przed wiatrakiem. – Ale ja nie chcę, żebyś grał – usłyszałem w słuchawce. – Chcę, żebyś po prostu był sobą. Jak RuPaul!

RuPaul's Drag Race sezon 10 (Fot. Materiały prasowe VH1)

RuPaul to królowa. A królowa, jak wiadomo, jest tylko jedna. Choć nie było tak zawsze. Kiedy w połowie zeszłego wieku zaczęła się tworzyć związana ściśle ze gejowską społecznością scena drag, każda amerykańska metropolia (nowojorska Greenwich Village, chicagowskie Boystown czy Castro Street w San Francisco) miała swoje lokalne królowe, które z czasem stały się jednym z najważniejszych elementów najpierw gejowskiej kultury klubowo-barowej, potem politycznego aktywizmu (Gay Liberation Movement), i w końcu amerykańskiej popkultury. Tę drogę przeszedł także RuPaul Andre Charles, chłopak z Kalifornii, który przeniósł się najpierw do Atlanty, a potem (jak wszystkie drag queens chcące robić wielką karierę) do Nowego Jorku, gdzie próbował nieustannie sił nie tylko jako klubowa drag, ale też model/ka, aktor/ka czy w końcu piosenkarka/piosenkarz. Pierwszym krokiem na szczyt była jego wydana po trzydziestce debiutancka płyta, która – głównie dzięki MTV – przyniosła mu rozpoznawalność poza własnym małym światem, drugim kontrakt reklamowy z MAC Cosmetics, a trzecim pojawianie się gościnnie w kilku telewizyjnych produkcjach. W końcu RuPaul dostał w VH1 swoje własne show, wchodząc na dobre w świat amerykańskiego szołbizu. Ale na koronę niekwestionowanej imperatorowej musiał poczekać jeszcze ponad dekadę, gdy to Logo wyemitowało pierwszy odcinek pierwszego sezonu „RuPaul’s Drag Race”, klasycznego talent show, w którym amerykańskie (ale też kanadyjskie) drag queens rywalizują o miano najlepszej. Niszowy wydawałoby się i skierowany do stricte homopubliki program okazał się wielkim telewizyjnym hitem z pojawiającymi się w nim gościnnie, takimi gigantami jak Cher, Madonna czy Diana Ross, a samemu RuPaulowi światową sławę, wiele nagród (w tym trzy Emmy Awards) i miejsce na liście stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie publikowanej co roku przez tygodnik „Time”.

Plakat spektaklu "Seksmisja" (Fot. Materiały prasowe)

Ale zrobił RuPaul coś znacznie więcej niż tylko oszałamiającą karierę na szpilkach. Wyprowadził mianowicie drag z Village czy Castro w popkulturalny obieg. Dzisiaj coraz trudniej znaleźć osobę, który by nie wiedziała kim jest drag queen. To po pierwsze. Po drugie, wzniósł drag z poziomu zabawnej przebieranki na poziom prawdziwej scenicznej sztuki (wie to każdy, kto oglądał na scenie choćby Sashę Velour, walkin’ piece of art). I po trzecie, pokazał wszystkim marzyciel(k)om z najbardziej zatęchłych nawet i homofobicznych dziur, że jak się chce to można. Trzeba tylko mocno w siebie wierzyć i iść po swoje, bo liczą się przede wszystkim – co RuPaul powtarza jak mantrę – charisma, uniqueness, nerve and talent.

RuPaul's Drag Race sezon 10 (Fot. Materiały prasowe VH1)

O tym, jaką globalną moc ma dzisiaj RuPaul, świadczy także moja obecność na scenie Teatru Miejskiego w Lesznie (geograficznych słabeuszy informuję, że Leszno leży między Poznaniem a Wrocławiem). Nie byłoby to możliwe bez lat spędzonych z „RuPaul’s Drag Race”, którego dziesiąty sezon trafił właśnie na polskiego Netfliksa. Być może ani Joanna Drozda, ani nie ja nie odważylibyśmy się na taki teatralny eksces i nie biegałbym dzisiaj po scenie w dwudziestocentymetrowych szpilkach, wielkiej peruce i mocno obcisłym gorsecie. A już na pewno seksmisyjna Jej Ekscelencja w naszej wizji nie byłby taka, jaka jest, czyli wyzwolona, szczęśliwa i niemająca nic wspólnego z filmowym pierwowzorem granym przez Wiesława Michnikowskiego.

„If you don't love yourself, how in the hell you gonna love somebody else?” – mówi na koniec każdego niemal wystąpienia RuPaul. Powtarzam to sobie przed lustrem w garderobie, przyklejając długie rzęsy. I choć o byciu drag queen w pełnym, że tak powiem, wymiarze godzin nigdy nie marzyłem, to zawsze chciałem spróbować, by zobaczyć, jak to jest. Premiera już w piątek.

Mike Urbaniak
Komentarze (1)

Marta Puszkowa
Marta Puszkowa26.10.2018, 23:32
Absolutnie udana premiera :) A Jej Ekscelencja jest nawspanialszą Jej Ekscelencja na świecie. Poplakałam sie ze śmiechu. Dzięki za przedstawienie i dzieki za wspólne foto :D
Proszę czekać..
Zamknij