Znaleziono 0 artykułów
26.10.2019

Love Me Tinder: Wymyślony narzeczony

26.10.2019
(Il. Izabela Kacprzak)

Na Tinderze można spotkać chłopaka z marzeń. Czasami jednak okazuje się, że jest on lepszym kandydatem na przyjaciela niż partnera. Spotkanie w realu szybko sprowadza na ziemię – mówi kolejna bohaterka naszego cyklu o Tinderze. 

Tindera zainstalowałam, gdy zostawił mnie chłopak. Byliśmy razem cztery lata i nagle okazało się, że potrzeba mu więcej emocji. Po serii randek z podobnymi do niego aspirującymi artystami, którzy relacje damsko-męskie traktowali wyłącznie jako formę inspiracji, miałam dość.
Skończyłam grafikę na Akademii Sztuk Pięknych i pracuję jako ilustratorka. Interesują mnie ludzie, którzy działają w szeroko pojmowanej branży kreatywnej. Na Tinderze najczęściej jednak spotykałam tych, którym nie udało się zrobić kariery, więc borykają się z kompleksami i zamiast tworzyć, głównie marzą, o tym, co mogliby robić i osiągnąć. Nie marzą natomiast o związku. Jak się okazuje, stereotyp, że większość artystów to wolne duchy, nie jest wyssany z palca. 
Zaczęłam więc chodzić na randki z mężczyznami, którzy mają zupełnie inne zainteresowania od moich. Niestety, to też nie dla mnie. Uciekłam ze spotkania z chłopakiem, który opowiadał mi o naprawach silników w samolotach. Ziewałam na spotkaniu z księgowym. Gdzieś pomiędzy randką z operatorem wideo, który akurat stracił pracę i nudził się w domu (i któremu stawiałam pizzę), a spotkaniem z 34-latkiem nadal mieszkającym z mamą wymyśliłam sobie mężczyznę idealnego.

(Il. Izabela Kacprzak)

Listy z wymaganiami, czym mój przyszły chłopak powinien się zajmować i jak ma wyglądać, robiłam ostatni raz w podstawówce, ale co szkodziło spróbować. Wyśniłam sobie architekta albo projektanta wzornictwa przemysłowego, bo wydawało mi się, że to najlepsze rozwiązanie dla mnie – związać się z kimś, kto jednocześnie ma ścisły umysł i artystyczne zainteresowania. Najlepiej jeszcze, żeby prowadził przytulną kawiarenkę, tak bym mogła rzucić pracę i piec ciasta, bo od zawsze interesowały mnie też kulinarne tematy. Gdy dodawałam do tego jeszcze, by był blondynem o skandynawskiej urodzie, moje koleżanki pukały się w głowę. Wiem, że brzmi to bardzo naiwnie. Sama nie do końca wierzyłam, że kiedykolwiek ktoś taki zjawi się pod moim oknem czy nawet na ekranie smartfona.

Dlatego bardzo się zdziwiłam, kiedy napisał do mnie roześmiany na zdjęciu chłopak z burzą blond loków i niebieskimi oczami. Opowiadał mi o tym, że właśnie otwiera kawiarnię w Poznaniu, a na co dzień projektuje meble i że szuka poważnego związku, a nie relacji na jedną noc. Jedynym minusem tej całej sytuacji zdawał się fakt, że nie mieszkał w tym samym mieście co ja. Sparowało nas na Tinderze, podczas jego wizyty w Warszawie, bo przyjeżdżał tu czasami na spotkania z klientami. Nie zważając na dzielące nas kilometry, zaczęliśmy ze sobą pisać, a z czasem rozmawiać przez telefon. Wysyłaliśmy sobie wiadomości głosowe i zdjęcia z różnych miejsc, które odwiedzaliśmy, a to z restauracji polecanej przez uznany przewodnik kulinarny, a to ze spotkania autorskiego z naszą ulubioną pisarką. Po kilku tygodniach znałam jego głos, a w galerii na smartfonie miałam kilkanaście jego selfies. Nie wierzyłam własnemu szczęściu. 

Wystarczyło tylko się skonfrontować i spotkać na żywo. Czekając na weekend, podczas którego zaplanowałam wycieczkę do Poznania, projektowałam, jak będzie wyglądać nasze mieszkanie (udekorowane meblami z jego kolekcji), planowałam, że piekąc szarlotkę, dodam do niej odrobinę startej skórki pomarańczy, zrobiłam też rysunki, które można by umieścić w karcie menu jego (naszej?) kawiarni. Przez chwilę nawet rozważałam przeprowadzkę. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że tak właśnie działa mechanizm obronny zwany idealizacją. 

Do Poznania zabrałam się z koleżankami, które akurat jechały tam na wystawę. Siedziałyśmy na śniadaniu, kiedy zadzwonił zapytać, czy bezpiecznie dotarłam. Okazało się, że jest dwie ulice od nas. Pięć minut później stał już w drzwiach restauracji. Wyglądał lepiej niż na zdjęciach, w amarantowym swetrze, okularach wysoko zasuniętych na nosie i górskich traperach. Pod pachą trzymał gorący jeszcze bochenek chleba, bo właśnie wracał z piekarni. Przywitaliśmy się, wymieniliśmy kilka kurtuazyjnych zdań i potwierdziliśmy wieczorną randkę.
Przez cały dzień przesyłaliśmy sobie wylewne SMS-y. Wieczorem poszliśmy do wietnamskiej knajpy. Siedzieliśmy nad Bún bò Nam Bộ i sączyliśmy białe wino. Później długo spacerowaliśmy. Przechadzając się pomiędzy zabytkowymi kolorowymi kamienicami i przyglądając się jego idealnemu profilowi, zdałam sobie sprawę, że jest miło, ale tylko miło. Owszem, podobał mi się fizycznie, rozmowa się kleiła, ale nie było w tym nic więcej. Zero tak zwanej chemii, motyli w brzuchu, tak jakby nagle fenyloetyloamina, która wydzielała mi się w organizmie przez ostatnie dni, zupełnie przestała działać. Jeśli dodać do tego, że mój towarzysz w co trzecim zdaniu wspominał o swojej byłej dziewczynie, o romansie, a tym bardziej o związku nie było mowy. Poczułam, że co najwyżej mogłabym zostać jego koleżanką, której opowiadałby o swoich pasjach i wypłakiwałby się w rękaw, bo jak się okazało, jego eks zostawiła go dla jego najlepszego przyjaciela.

Odprowadził mnie do hotelu, pożegnał nieśmiałym buziakiem w policzek. W zasadzie nawet nie było to nasze ostatnie spotkanie. Bo chociaż w fazie intensywnego dzwonienia i pisania do siebie wspominał coś o tym, że będę jego partnerką, najwyraźniej rzeczywiście potraktował mnie jak dobrą koleżankę. Poszliśmy jeszcze kilka razy na obiad, kiedy wpadł do Warszawy. Doradziłam mu, co wprowadzić do menu, i poleciłam kilka książek, wysłuchałam też nowych historii o tym, że podobno jego była kłóci się z nowym chłopakiem.
Przez chwilę jeszcze miałam nadzieję, że coś może z tego będzie. Jakoś nie mogłam pogodzić się z faktem, że ta znajomość po prostu przejdzie do przeszłości. Czasami automatycznie otwierałam galerię na moim telefonie i przeglądałam jego zdjęcia albo odsłuchiwałam wiadomości, gdzie słychać było jego delikatnie chrypiący głos. Nie działo się jednak nic, tak, jakby Amor chybił. 

Czułam rozczarowanie. Byłam niczym mała dziewczynka, którą ktoś oszukał. Kiedyś zadzwonił do mnie i zaczął jakby od niechcenia opowiadać o randkach z wysoką brunetką, studentką filologii francuskiej. Wtedy ostatecznie dotarło do mnie, że nasza znajomość zeszła na inny tor. O dziwo, życzyłam mu powodzenia i nie było w tym cienia ironii. Umówiliśmy się także, że jak tylko będę w Poznaniu, zajrzę do jego kawiarni i na flat white’a umówimy się we trójkę. 

Profil na Tinderze ukryłam od razu, kiedy zaczęliśmy ze sobą pisać, i przez długie miesiące nie miałam siły i odwagi go upublicznić. Nie chciałam znów inwestować tylu emocji. Napisał jednak do mnie chłopak, z którym „sparowało mnie” pół roku wcześniej. Nie było go w Polsce, teraz wrócił i chciał się spotkać. Umówiliśmy się bez wysyłania do siebie tysiąca wiadomości. Kto wie, może coś z tego będzie.

Ta historia pokazała mi, że ideały, owszem, istnieją, ale nie zawsze są dla nas i że zamiast z kimś pisać miesiącami, lepiej od razu umówić się i skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością, bo nasz wymarzony kandydat może okazać się lepszym kolegą niż mężczyzną na życie. Tinder nauczył mnie też pokory i szybko sprowadził na ziemię, ale dał też nadzieję, że w końcu znajdę na nim kogoś dla siebie. Nawet jeśli nie spełni wymagań z listy.

Wysłuchała Agata Wojtczak
Proszę czekać..
Zamknij