Znaleziono 0 artykułów
28.06.2021

Maison Pierre d’Alby. Polski wątek w narodzinach prêt-à-porter

28.06.2021
Modelka Grace Coddington w kreacji projektu Christiane Bailly, 1967 / Fot. Getty Images

Pracując nad ksiązką „To nie są moje wielbłądy. O modzie PRL” autorka zdążyła spotkać w Paryżu Zygę Pianko i Krystynę Buczkowską. On – założyciel marki Pierre D’Alby, zmarł w 2019 roku, ona – odnosząca sukcesy projektantka, odeszła w 2018 roku. Obydwoje pracowali w sercu paryskiej mody. Publikujemy fragment rozdziału „Maison Pierre d’Alby”, który przy okazji pozwala zrozumieć, czym był Paryż dla Polek i Polaków w PRL.

Ktoś do dziś pamięta zapach, który unosił się z waliz, kiedy w Modzie Polskiej otwierano bagaże po przyjeździe z paryskich pokazów. Osiem kufrów pełnych cudów – materiałów, guzików, dodatków, czasem nawet butów. Pachniało przepychem.

Ktoś inny wspomina smak pierwszych w życiu ostryg jedzonych w restauracji La Coupole na Montparnassie.

Pierwszy w życiu pokaz mody, wielki świat na wyciągnięcie ręki. Albo wizyta w domu towarowym Galeries Lafayette, gdzie – nie do pomyślenia – w wielkiej skrzyni leżały spodenki kąpielowe. Można było przebierać, przymierzać, odkładać. Dotykać i nie kupować.

La modèle, le défile, la première collection, un artiste, chambre de bonne, nie mówiąc już o l’amour – proste słowa, a brzmią piękniej niż w jakimkolwiek innym języku.

O zapamiętanych obrazach nie ma co wspominać. Kto był, ten wie. Kto nie był, też wie, bo to miasto pokazane i opisane po tysiąckroć. Podobno tutaj nigdy nie przyjeżdża się pierwszy raz, zawsze się wraca. […]

Jak Yves Saint Laurent. „Prawie” nie robi różnicy

Taka metka to było coś.

Nazwa brzmiała z francuska, niczym Yves Saint Laurent.

Wprawdzie YSL nie był jeszcze tym mistrzem, w którego pogrzebie uczestniczył prezydent Francji, o którym kręci się filmy i którego listy wydaje się drukiem. Wtedy był po prostu jednym z wyróżniających się projektantów haute couture, bardzo zdolnym, bardzo szczupłym i atrakcyjnie wypadającym w mediach. Namaszczony na następcę przez Christiana Diora kierował jego domem mody, a potem pod własnym nazwiskiem robił świetne, nowoczesne rzeczy. Jednak nie dla Polek.

W Polsce niczym YSL pobrzmiewał Pierre d’Alby.

Emmanuelle Khan, 1991 rok / Fot. Getty Images

Po jego trencze wyprawiało się do Pucka towarzystwo wypoczywające w Chałupach – państwo Łapiccy, Konwiccy, Holoubkowie, Lenicowie. Panowie szli na kawę, panie do miejscowego domu towarowego, gdzie odrzutów z eksportu nie rozchwytywano tak łapczywie, jak w Warszawie.

Zielony sztruksowy garnitur Pierre’a d’Alby wspomina dziennikarka Joanna Bojańczyk. Bożena Toeplitz, modelka, kupiła świetne spodnium z materiału przypominającego trenczowy, tylko cieńszego. Futro z królików, leciutkie jak marzenie, Teresa Kuczyńska nosiłaby nawet dziś. Miała też długi trencz z błyszczącego skaju i sukienkę do pół łydki w lwy. Oraz w wielbłądy.  – To były bardzo dobre rzeczy. Ubierały Warszawę. Zawdzięczamy je panu Pierre’owi d’Alby tylko dlatego, że zamawiał akurat tu – mówi dawna redaktorka mody w „Ty i Ja”.

„Zamawiał”, czyli zlecał szycie polskim fabrykom, głównie Corze, ale też łódzkim zakładom. Nadwyżki lub partie z felerem zostawały w Polsce. To były właśnie odrzuty z eksportu.

Jeśli chodzi o zawdzięczanie czegoś panu Pierre’owi d’Alby, to lista dłużników jest dłuższa niż tylko stęsknione paryskich fasonów Polki.

Na przykład Daniel Hechter, dziś znany francuski producent ubrań, który dla Pierre’a d’Alby zaprojektował w 1958 roku pierwszą linię prêt-à-porter.

Jean-Charles de Castelbajac, dziś bardzo znany projektant, który u niego zrobił swoją pierwszą kolekcję.

Agnès B., a właściwie Agnès Andrée Marguerite Troublé, właścicielka popularnej francuskiej marki – w drugiej połowie lat sześćdziesiątych była u Pierre’a d’Alby stylistką.

Krystyna Buczkowska, absolwentka łódzkiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, paryska projektantka, która zaraz po przyjeździe do Paryża robiła dla niego rysunki.

Irena Gregori, która dzięki jego wsparciu prowadziła razem z Buczkowską znany w latach siedemdziesiątych butik La Nacelle.

[…]

Aha, Pierre d’Alby to nie jest nazwisko. To nazwa marki, którą założył w Paryżu polski Żyd Zyga Pianko.

„Ma bujną brodę, zmierzwione włosy, złośliwe spojrzenie i słowiański akcent” – pisał o nim w 1973 roku francuski dziennikarz.

Czterdzieści lat później włosów już prawie nie ma, zmierzwioną ma brodę, spojrzenie zawadiackie i mówi czystą polszczyzną, czasem tylko wtrącając „voilà!”.

– Ktoś nam powiedział, że jest miasto Alby, dodaliśmy Pierre, bo dobrze brzmiało. I tak wyszło.

Gdy Zyga Pianko wymyślił Pierre’a d’Alby, YSL miał dziewiętnaście lat i dopiero pokazywał paryskim redaktorkom swoje rysunki.

Agnes B, 2016 rok / Fot. Getty Images

Prêt-à-porter. Ruch odnowy w modzie

Marian Eile, pierwszy redaktor naczelny „Przekroju”, zwierzył się kiedyś Kazimierzowi Koźniewskiemu, że zawsze marzył o tym, by redagować wielki magazyn ilustrowany w Paryżu przed II wojną światową. „Przed wojną dlatego, by móc robić pismo czysto rozrywkowe i apolityczne. Nie zapytałem go: dlaczego w Paryżu? To było oczywiste – kto nie miał takich marzeń?”, wspominał Koźniewski. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że – niekoniecznie o magazynie, ale koniecznie o Paryżu – marzył każdy. […] Jak to zgrabnie ujął Jerzy Antkowiak: „Wydaje mi się, że bez Paryża cała reszta by nie istniała”.

Dziś haute couture to już moda naprawdę wysoka, to, czym inspiruje się przemysł odzieżowy, to kolekcje prêt-à-porter. Pierwszy raz tego określenia, które brzmi szykowniej niż „konfekcja”, a znaczy mniej więcej to samo – „gotowe do noszenia” – użyli w 1949 roku projektanci Albert Lempereur i Jean-Claude Weill.

[…] Rewolucję, wprawdzie pełzającą (z pełną siłą wybuchnie w Londynie) zaczną dopiero modelki występujące w pokazach Diora, Chanel i Balenciagi – Christiane Bailly i Emmanuelle Khanh. W 1957 roku, gdy spotykają się na wybiegu, mają po dwadzieścia parę lat i dość sztywniackiego wyrafinowania powojennej mody. Chcą ją odmłodzić. W 1959 roku pokazują pierwszą wspólną kolekcję: prosto cięte spódnicospodnie, dopasowane lekkie sukienki, bluzki z podłużnymi kołnierzykami – wszystko jest raczej sportowe niż wytworne. Do grupy matek założycielek ruchu odnowy w modzie dołącza Michèle Rosier – córka naczelnej „Elle” i naczelnego „France Soir”, swoją drogą dziewczyna, która dzięki znajomościom rodziców pierwsza na świecie przeczytała Małego księcia. By projektować, porzuca dziennikarstwo i robi sporo zamieszania, bo w miejskich ciuchach wykorzystuje syntetyczne materiały zarezerwowane dotąd dla strojów sportowych.

Na pokazach w niezależnych galeriach i klubach zjawia się coraz więcej osób.

– Haute couture umarło! – woła na jednym z bankietów Emmanuelle Khanh.

Za wcześnie, ale proroczo – wysokie krawiectwo wprawdzie nie umrze, ale wkrótce większość znaczących projektantów będzie równolegle robić kolekcje prêt-à-porter, i to one będą wyznaczały trendy. Tymczasem na zawodowo-towarzyskiej trasie dziewczyn ważnym punktem staje się adres Rue de Richelieu 60, naprzeciwko Biblioteki Narodowej. Urzęduje tutaj Zyga Pianko, facet, o którym wiadomo, że ma nosa do talentów.

I który, inaczej niż reszta świata, wcale nie marzył, by znaleźć się w Paryżu. […]

Krystyna Buczkowska. Prawdziwa moda jest tylko w Paryżu

Spódnica miała żółto-czarne pasy, pod spodem trzy sztywne halki i sięgała do kolan. Buty były w modnym fasonie „jamniczek”. I jeszcze sweterki, małe, czarne, kupione na jakimś marché. Może to nie ubrania zdecydowały o tym, że Krystyna Skibińska postanowiła wyjechać z Polski, bo przecież były jeszcze wino, sery, słońce i wszystkie przyjemności winobrania we Francji – ale jakieś znaczenie miały, bez dwóch zdań. Krystyna uwielbiała się stroić. To ta dziewczyna, która czerwonymi bryczesami z rzeszowskich „ciuchów” zaszokowała Łódź.

W lecie 1958 roku jest po trzecim roku studium odzieży w łódzkiej szkole, spotyka się z urodzonym we Francji malarzem Henrykiem Buczkowskim. Jadą na wakacje do jego rodziny gdzieś na południe Francji. Kiedy wracają, Krystyna oznajmia:

– Musimy wyjechać. […]

Henryk ma w Paryżu kolegę, którego poznał parę lat wcześniej w Warszawie, gdy był tłumaczem na Festiwalu Młodzieży. Mieszkają u niego przez cztery miesiące. Krystyna uczy się francuskiego, sprzedają przywiezione z Polski kryształy, wynajmują chambre de bonne przy Rue du Bac, w sąsiedztwie Boulevard Saint-Germain. Któregoś dnia odwiedza ich właścicielka mieszkania, starsza pani. Zastaje Krystynę pochyloną nad kartką.

– O, rysuje pani.

– Tak, skończyłam szkołę plastyczną, interesuję się modą.

– A wie pani, mam taką kuzynkę Agnès, ma sklep na Pigalle, niech pani do niej pójdzie, przedstawi się, ona projektuje i robi pokazy.

Włoskie aktorki w kreacjach Christiane Bailly. 1967 rok / Fot. East News

Idą, Krystyna z rysunkami, Henryk ze znajomością francuskiego. Sklep okazuje się sklepiczkiem, Agnès, trochę szalona, zaprasza Krystynę na défile. A defilują travesti – w sukniach, wydepilowani. Matko Boska, Krystyna ledwo słyszała o homoseksualistach, a tu transwestyci, taki szok. Ale grunt, że Agnès kupuje kilka rysunków, płaci dwadzieścia franków za sztukę i Krystyna od razu w sklepie obok kupuje perfumy Je reviens Wortha. Marzyła o nich, odkąd tu przyjechała. Gawędzą trochę o ciuchach, trochę o chłopakach, Agnès wspomina, że jej pierwszy mąż, zresztą syn pisarza Victora Margueritte’a, pracuje w „Paris Match”. A to tygodnik tego samego wydawcy, u którego wychodzi „Marie Claire”.

Idą więc, Krystyna z rysunkami, Henryk z francuskim. Nieobeznani z biznesowym savoir-vivre’em, pojawiają się niezapowiedziani, nie wiedzą, że trzeba wcześniej umówić randez-vous.

– Monsieur Margueritte? Niemożliwe.

Portier nie chce słyszeć, że miałby ich wpuścić. Zwłaszcza że jest głuchawy.

Ale mówią, że Pologne, a Polska wtedy taka biedna, uciśniona pod tą Rosją, wszyscy się litują, portier w końcu też.

Monsieur Margueritte nie potrzebuje rysunków, ale prowadzi Polaków przez korytarz do „Marie Claire”. Krystyna mówi po polsku, Henryk tłumaczy, przygląda im się jakiś przystojniak. Fotograf, z pochodzenia Polak. Lody przełamane, wszyscy chcą pomagać. Czyjaś przyjaciółka jest dyrektorką w domu towarowym Printemps, tam bez przerwy coś projektują, przydadzą się rysunki.

[…]

Więc znowu portier, schody, gabinet. Jacqueline jest ruda, piegowata i energiczna. Przegląda rysunki i tłumaczy oczywistość:

– Teraz jest jesień, więc za późno na projektowanie kolekcji zimowych. Będziesz pracować nad latem.

Dla Krystyny to nowość, nie miała pojęcia, że tak to działa. Dostaje temat „egzotyka”, chodzi po muzeach, przegląda albumy, ogląda tkaniny, rysuje. Kiedy w zimie wraca z gotowym zamówieniem, Jacqueline śmieje się, że to jak praca dyplomowa, nikt nigdy się tak nie przykładał. Kupuje mnóstwo rysunków, kieruje wybrane modele do produkcji, zamawia następne.

Buczkowscy przeprowadzają się do większego mieszkania, na świat przychodzi ich syn. Krystyna jeszcze w szpitalu kończy jakieś projekty, Jacqueline kupuje czterdzieści, przez miesiąc mogą nie pracować. A potem, jest pewnie rok 1963, daje jej kolejne adresy. Między nimi Rue de Richelieu 60.

Zyga Pianko. Z Dzielnej na Rue de Richelieu

Rue de Richelieu to ścisłe centrum Paryża. […] Pod numerem 60 jest dziś Atelier Richelieu – miejsce dla wtajemniczonych: tu odbywają się wernisaże, promocje książek i bardzo dużo wydarzeń związanych z modą. […] Dwa poziomy po trzysta metrów kwadratowych, zwieńczone szklanym dachem, wykwintnie.

W latach sześćdziesiątych, gdy spadł deszcz, przez ten szklany dach ciekło i w pracowni robiły się kałuże. Nic nie lśniło tak jak dzisiaj, bo też nikt nie miał głowy do wielkich porządków. Nie było czasu – tu ktoś przynosi rysunki, tam wpadają modelki, brzuchaty modéliste upina na nich tkaniny, zleca zadania krojczemu, a z dołu, tam mieści się dział sprzedaży, już pytają, kiedy będą nowe fasony, bo nadchodzą zamówienia. Nad wszystkim z dużą zręcznością panuje Zyga Pianko – kierownik całego tego zamieszania. […]

Do Paryża przyjeżdża w 1949 roku – po wizę do Wenezueli.

[…] Zostaje, bo – jak mówi – pełno tu było wtedy imigrantów, również z Polski, którzy coś szyli, czymś handlowali. […] Żeni się z poznaną tutaj Polką Tamarą. Szyją płaszcze z gabardyny. Żadna wielka moda, raczej konfekcja, coś, do czego dobrze pasuje nazwa Piantex. No, ale interes idzie dobrze, a w Paryżu kiełkuje prêt-à-porter. Jeszcze zanim wykiełkuje na poważnie, zanim nawet Christiane Bailly i Emmanuelle Khanh zejdą z wybiegów Diora, by odmładzać modę, on wymyśla Pierre’a d’Alby i wynajmuje dwa poziomy przy Rue de Richelieu. […]

Agnes B, 1977 / Fot. Getty Images

Irena Gregori. Zmysł do mody bierze górę

Wystawała spod marynarki może na dziesięć centymetrów, w dodatku była obcisła. Schylić się nie było można, ale nogi wyglądały, jak trzeba. Zresztą cały kostium był wyjątkowy – beatlesowa długa marynarka plus różowa spódnica z materiału zdobytego po znajomości. Uszyta u krawcowej, specjalnie na Paryż.

A potem paryski narzeczony patrzy na ten zestaw i mówi:

– Chodź, kupimy ci spodnie.

Bo w Paryżu nie wypada chodzić w czymś aż tak krótkim. W ogóle ludzie wyglądają, jakby nie przywiązywali wagi do ubrań. To jedno z wielu zdziwień, które spotka tu Irenę Bogusz, dziś Gregori.

Jest rok 1969, Irena kończy trzeci rok architektury na Politechnice Warszawskiej. Długie ciemne włosy, wydatne usta, nieprawdopodobnie zgrabna. Uchodzi za jedną z najpiękniejszych dziewczyn w Warszawie. I najlepiej ubranych. Przerabia, farbuje, wycina, doradza koleżankom. Z paczki, którą chłopak dostaje z Ameryki, przechwytuje piaskowoszare spodnie, świetne, bo się nie gniotą, i brązowy T-shirt. Przerabia to na siebie: koszulkę zwęża, ze spodni robi rurki, efekt jest niesamowity.

Zmysł do mody odziedziczyła po rodzicach. Mama – elegancka pani inżynier, ojciec – architekt, wykształcony przed wojną na uczelniach we Francji i we Włoszech. Mieszkają w samym centrum, przy Koszykowej, w pobliżu placu Na Rozdrożu, więc nie do pomyślenia, by wyjść z domu w byle czym. Ojciec z zagranicy przywozi tkaniny, przychodzi krawcowa. Tego, czym jest tweed i jak rozpoznać piękną flanelę, Irena dowiaduje się w domu.

W domu też słyszy ciągle, że nie można zostać architektem, jeśli się nie było w Paryżu. Jedzie więc na wakacje – i zostaje. Z paru powodów. Bo Paryż ją zafascynował, a atmosfera w Polsce po 1968 roku była niedobra.

– Co będziesz wracać… – mówili koledzy.

Z samego jej roku było w Paryżu dwanaście osób. Po tygodniu miała już pracę w agencji architektonicznej.

– Po Marcu moi rodzice nie chcieli wyemigrować, a ja nie miałam odwagi powiedzieć im, że wobec tego sama wyjadę, bo byliśmy małą i zwartą rodziną. Ale kiedy znalazłam się w Paryżu, zobaczyłam inny świat, który po prostu mnie zatrzymał – wspomina. […]

Na jakimś przyjęciu poznaje Krystynę Buczkowską, która już się nie tuła. Modelki w ubraniach sygnowanych jej nazwiskiem (dla wygody Francuzów skróconym do „Bukowska”) fotografuje Helmut Newton, pokazują je też inne gazety. Projektuje, stylizuje, imprezuje. Nie opuszcza żadnego ważnego wydarzenia, przyjaźni się z artystami, architektami.

Znajomość z czasem zaowocuje. Na razie Irena robi kreślarskie fuchy, ale myślami już skręca w stronę mody. Zatrudnia się jako hostessa na targach odzieżowych. Dwa dni pracy, niezłe pieniądze i świetna moda oglądana z bliska. Kiedy udaje jej się dostać na targi prêt-à-porter, jest w swoim żywiole. Bo tu jest już trochę jak w bajce. Prawdziwe modelki, znani projektanci, handlowcy. Z ciekawością zerka w stronę stoiska Pierre’a d’Alby. Zna to logo jeszcze z polskich odrzutów, ale nie ma śmiałości się przedstawić. Może ma zmysł do mody, ale rysuje niespecjalnie, no i francuski jeszcze niewyszlifowany.

Aż dzięki jakiemuś pośrednictwu poznaje Adama Piankę. Przystojny, uwodzicielski, chyba nią zainteresowany. Chodzą trochę po mieście, aż ten w końcu prowadzi ją do stryja na Rue de Richelieu. Irena wsiąka.

Pierre d’Alby. Lekkość dobrobytu

Czasami mam wrażenie, że przez biuro Zygi Pianko przewinęli się wszyscy z kilkuset tysięcy Polaków, którzy mieszkali wtedy w Paryżu. Musiał mieć w sobie coś, skoro lgnęło do niego aż tylu. Chyba nie tylko to, że w lot wychwytywał trendy.

Najprościej byłoby powiedzieć: miał kasę.

Dziennikarz „Paris Match” w 1973 roku nazywa go cudem prêt-à-porter i wylicza jego roczne przychody: w 1958 roku – piętnaście milionów franków, w 1969 roku – dwadzieścia pięć milionów, w 1971 roku – ponad czterdzieści milionów.

To robi wrażenie. Ale co ciekawe, jak podkreślają jego znajomi, wcale nie miał w sobie nieufności typowej dla tych, którzy szybko przeszli drogę od zera do milionera. Przeciwnie – raczej sam dopytywał, czy może komuś pomóc. „Trzeba mieć pieniądze, ale nie za dużo, bo w życiu tak naprawdę liczą się tylko ludzie, dla których zawsze możesz coś zrobić”, zwykł powtarzać. […]

W opowieściach o atmosferze przy Rue de Richelieu powtarzają się sceny w rodzaju: Agnès B. upina tkaniny, dyskutuje o projekcie, a po podłodze raczkuje jej córka; krojczy, zapalony wędkarz, opowiada, że w weekend ryby świetnie brały; przyjeżdżają przemysłowcy garniturowcy, a Zyga zaprasza ich na karty. I grają, u niego w gabinecie – przechodnim, bo taki ma, by widzieć, co dzieje się w atelier. Kiedy sam musi jechać w interesach, rzuca tylko krawcowi: „Marcel, zrób mi nową marynarkę, bo w tej jest dziura” – akurat o schludność przesadnie nie dba, mokasyny nosi aż do zdarcia.

Decyzje podejmuje błyskawicznie. Kiedy zaprzyjaźniona modelka przyprowadza koleżankę, od razu wie, czy chce z nią pracować. Jeśli jest Polką, ma punkty za pochodzenie, ale potem musi udowodnić, że coś potrafi. Jeśli nie potrafi, zazwyczaj pozostaje w orbicie znajomych, jeśli potrafi – zwykle dostaje angaż. […] Ratuje z najdziwniejszych opresji. […]

La Nacelle. Troje na huśtawce

– Chcesz coś robić, proszę bardzo – mówi Adam Pianko.

Irena nigdy w życiu nie projektowała ubrań, więc zaczyna od logo, w liternictwie jest akurat dobra. Wprawia się powoli. Pierwszy ciuch, który narysuje, odrzucają. Ale zadomawia się w atelier. Zwierza się Zydze, że ma dość tej architektury, chyba źle wybrała.

Jest początek lat siedemdziesiątych, w Paryżu trwa wielka przebudowa Les Halles – w miejscu, gdzie przez wieki było miejskie targowisko, ma stanąć centrum handlowe. Na razie jest dziura w ziemi po starych halach, jakieś dwa bistra i mnóstwo pustych lokali tam, gdzie dawniej były sklepy z rybami, nabiałem i tym wszystkim, co dobrze się sprzedaje w okolicach targu. Zyga Pianko – wiemy już, że do nieruchomości ma intuicję – kupuje jeden z nich. Kiedy widzi, że Irena dobrze dogaduje się z Adamem, ten zaś bez przerwy ma nowe pomysły, mówi:

– Chcecie butik? Proszę bardzo.

Dzwonią do Krystyny Buczkowskiej, bo ona zna się na projektowaniu, i ruszają. Zostawiają białe kafelki, którymi jest wyłożona dawna fromagerie, znajomy Adama tka coś, co przypomina gondolę balonu, zawieszają to na haku pod sufitem i mają już nazwę La Nacelle (po francusku gondola). Jeszcze tylko ciuchy. Trykotowe koszulki, spódnice, sukienki i spodnie. Koszulki na ramiączkach, spódnice z gumką, proste sukienki. Żadnych komplikacji i bardzo dużo kolorów.

Początki nie rokują dobrze – w okolicach dawnych hal przemykają dwie osoby dziennie. Ale jak to często bywa ze złymi miejscami, w końcu przyciąga artystów i modę. W dziurze, zamiast której w przyszłości będzie centrum handlowe, projektanci zaczynają urządzać pokazy. Przychodzą dziennikarki z magazynów o modzie. Zmęczone wpadają potem pohuśtać się w gondoli La Nacelle.

A tutaj uwodzicielski Adam, wiecznie roześmiana Krystyna, zjawiskowo piękna Irena. Ją akurat znają, bo zanim umościła się w La Nacelle, u Pierre’a d’Alby odpowiadała za kontakty z prasą, polubiły jej wówczas zabawnie niepoprawny francuski. Gdy jest ciepło, trójka z La Nacelle wystawia na zewnątrz leżaki i maszynkę do wyciskania soku. Kiedy potem trzeba pokazać w gazecie jakiś ciuch „do noszenia”, a nie nadęte haute couture, dziennikarki wypożyczają rzeczy od tych fajnych ludzi z La Nacelle.

Zwłaszcza że te są coraz ciekawsze. Już nie tylko trykoty, ale na przykład szyte w Indiach kufajki. Albo różne wynalazki, które powstają, bo Irena przypomina sobie swoje warszawskie umiejętności, gdy, jak mówi, z garnka potrafiła zrobić kapelusz. Kupuje w tanim sklepie grube rajstopy, obcina i sprzedaje jako legginsy. Albo tnie skórę na cieniutkie paseczki i na drutach dorabia do nich kamizelkę. Z Polski przywozi kupiony w Cepelii żakardowy sweter i zanim zdąży coś z nim zrobić, sweter pojawia się w prasie.

Kiedy w jego poszukiwaniu przychodzą klientki, słyszą, że niestety był jeden i już się sprzedał. Marketingowo działa to świetnie. A i okolica powoli się zmienia. Budowa centrum handlowego wprawdzie ciągle jest rozgrzebana, ale wokół młode marki otwierają butiki. Choćby Agnès B., do niedawna stylistka u Zygi, ktoś z torbami w sportowym stylu, ktoś z modą etno, ktoś ze sztuczną biżuterią. Po drugiej stronie Boulevard de Sébastopol powstaje awangardowy gmach Centre Pompidou. Ściągają klienci.

Adam Pianko, jak prawdziwy visionnaire, sprzedaje projekty z La Nacelle za granicę, do Stanów i Japonii, ciągle jest o nich głośno we francuskiej prasie. Podczas targów prêt-à-porter Pierre d’Alby użycza La Nacelle kawałek stoiska – zwłaszcza że pracują też przy jego kolekcjach, jeżdżą nawet nadzorować szycie w Indiach i Maroku. Uczestniczą więc w pokazach i wszystkich świetnych bankietach, na których Zyga serwuje przywiezione z Polski kilogramy kawioru i wódkę w konkretnych litrach.

Przychodzą poważne zamówienia. Niestety, by je zrealizować, trzeba mieć pieniądze na produkcję. A oni, trzydziestoparoletni, oczarowani sukcesem, wieczorem wyjmują z kasy utarg, dzielą na troje i idą się bawić. Podtrzymywanie legendy najbardziej zabawowego miejsca w Paryżu idzie im świetnie, gorzej z interesami. A Zyga, jakkolwiek uczynny, przegląda jednak rachunki. I wychodzi mu, że za La Nacelle dobrze byłoby brać przynajmniej komercyjny czynsz. To nie na ich kieszeń.

Przebalowali sukces.

Fot. materiały prasowe

* Aleksandra Boćkowska „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”, wydawnictwo Czarne

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij