Znaleziono 0 artykułów
26.05.2020

Mamy w Gorlicach wielki świat

26.05.2020
Monika Sznajderman "Pusty las"  (Fot. materiały prasowe)

Dzisiaj drukuje około setki tytułów rocznie. Pierwsza książka, napisana przez jej męża Andrzeja Stasiuka, powstała w drewnianej chałupie na Czarnem. Tam wtedy mieszkali i od tego wzięła się nazwa wydawnictwa. Potem zmienili dom, ale pozostali w Beskidzie Niskim. Są tam od 30 lat – mówi Monika Sznajderman. Właśnie napisała książkę o swojej małej ojczyźnie.

Żwirową drożynę wiodącą w lewo łatwo przeoczyć, zwłaszcza latem, kiedy nad rowem rozrastają się gęste, zielone, dziko rozkrzewione zarośla. Lecz inne pory roku też nie ułatwiają sprawy, szczególnie zima, kiedy po prostu może zasypać śniegiem i przez kilka dni umarł w butach, świat leży za zaspami, których nie sposób pokonać. Jednak, jeśli przez nieuwagę jechać dalej przed siebie, za chwilę, może dwie, dojedzie się do końca końców; nie ma tam nic, po prostu pustka, choć kiedyś było to centrum ludnej wsi Wołowiec, dawno osadzonej i wystarczająco bogatej, by pozwolić sobie na dwa cmentarze oraz drewnianą cerkiew.

To i zaraz zawracamy, tym pilniej szukając tej dróżki lekko w górę, prowadzącej po łuku pod sam dom. Znika zasięg telefonu komórkowego (można złapać sygnał, jeśli podejdzie się kilkaset metrów łąką pod las albo cofnie autem ku cywilizacji). Za płotem owce, w tym moja ulubiona, szczególna i jakby naznaczona, ale dlaczego – nie powiem.

W domu są nierówne schody pomalowane na czerwono. Ciepła kuchnia, która robi za salon, weranda ze stołem, gdzie w pogodne wieczory wszystko lepiej smakuje, a książki leżą wszędzie. Są też, jak trzeba, koty i psy rasy kundel. Czasami przyjeżdża bardzo dużo ludzi (mówią mi niekiedy, że za dużo, lecz mówią serdecznie, więc myślę sobie, że mnie akurat przełkną): dzieci z przyległościami, wnuki, przyjaciele, znajomi, pisarze, dziennikarze, filmowcy i rockandrollowcy. Tak mieszkają Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk. Przy okazji – palić tu można, jak kto lubi, ale przed domem.

Kiedy zaś wyjdzie się ponad ten wołowiecki dom i popatrzy wokoło, widać garbato, lecz niewysoko, zielono, choć przez sporą część roku biało (zima) lub łyso (późna jesień). Tylko na kilka tygodni wierchy, gdzie rośnie buk, rozpalają się mocną czerwienią więdnących liści. Ale i tak łagodność pagórków, no i to niebo, za często chmurne i zbyt nisko zawieszone, sprawiają, że Beskid Niski wygląda jak najsmutniejsze, najbardziej ponure góry na świecie. Są tacy, którzy powiedzą, że to nie smutek i ponuractwo, tylko melancholia.

To było jeszcze w latach 70., jakiś marzec, czyli zima pomieszana z przedwiośniem – opowiada Monika. – Nie wiem dlaczego, ale zawsze ciągnęły mnie te góry, niewysokie, zarośnięte olchą i buczyną, jakby nieważne, wtedy niemal kompletnie bezludne. Szliśmy szlakiem beskidzkim od Krynicy do Komańczy w Bieszczadach. Było potwornie zimno i nic się po drodze nie zgadzało, choć mieliśmy mapy. Tam, gdzie miało być schronisko, nie było nic. Gdzie miał być PGR, było wywiane z ludzi pustkowie. Byliśmy przekonani, i może słusznie, że te mapy to jakaś ściema, drukują je, bo mapy muszą być, ale nie mogą pokazywać prawdy, bo granica, komuna, Układ Warszawski, podobno ważne tajemnice państwowe. Miałam wrażenie, że znalazłam się na końcu świata. Albo na początku, bo koniec i początek świata przecież wyglądają tak samo. Na ziemi niczyjej, o której nic nie wiedziałam, więc nie wiedziałabym, o co pytać.

A i zapytać w tej pustce nie bardzo było kogo, bo prawie wszystkich, którzy mieszkali tu dekady wcześniej, wywieziono precz, do kołchozów pod Mikołajów na radzieckiej Ukrainie (deportacja do ZSRR w ramach umowy o wymianie ludności; wróciło wówczas ze Wschodu wielu Polaków) albo pod Legnicę, jeszcze dwa lata wcześniej nazywającą się Liegnitz (to akcja Wisła z 1947 roku, wysiedlenie na Zachód prawie wszystkich Łemków i Ukraińców ze wschodu Polski), jeśli – dziwnie to brzmi w przypadku wyrzucanych z domów – mieli więcej szczęścia.

Lecz i tak smutne (melancholijne?) góry wołały, żeby w nich zamieszkać.

Domy

Tamtego marca dowędrowali do Wołowca, o którym Monika nie wiedziała, że kiedyś będzie jej. Miało nawet być tak: pewien Janek z Wołowca, którego spotkali na szlaku, powiedział, że sprzeda kawałek ziemi i stary dom. Można go rozebrać i przenieść (wtedy Monika usłyszała, że domy się czasami przenosi). Pomysł się spodobał, chociaż nigdy nie był zrealizowany; Janka już nie ma, umarł w starej chałupie, ale to było już lata później.

Kupili więc dom w niedalekim Olchowcu, łemkowską chyżę pod strzechą, kilkanaście kilometrów od Dukli. Z ziemią był kłopot, bo wówczas, gdy tak zwani miastowi chcieli mieć na wsi coś swojego, musieli robić kursy rolnicze. Pierwszy mąż Moniki, lekarz, zdał konieczne egzaminy, akurat w Łowiczu; wykształcenie medyczne pomogło w odpowiedziach na pytania o układ oddechowy młodego konia.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Uwaga! Uwaga! Ogłaszamy wyjątkowy konkurs! Macie szansę przedłużyć wakacje! Do wygrania weekend w jednym z trzech klimatycznych ośrodków na południu Polski, w wybranym terminie od października do marca - w każdym z nich czekają dwa noclegi dla dwóch osób! Nagroda nęcąca, więc i zadanie nie byle jakie. Waszym zadaniem jest zilustrowanie jednego, wybranego cytatu z trzech naszych książek w formie krótkiego materiału wideo (do 30 sekund). Tak przygotowany materiał możecie opublikować na Instagramie z hasztagiem „#czarnenaszlaku” lub opublikować na YouTubie i wysłać nam link w wiadomości prywatnej na Facebooku. To nie koniec niespodzianek – Wasze zgłoszenia będzie oceniać jury w składzie: Monika Sznajderman, Agnieszka Pajączkowska, Agnieszka Lisak i przedstawicielka działu promocji wydawnictwa. Laureaci pierwszego miejsca wybiorą się do Gościńca Banica (http://www.banica.com.pl/), laureaci drugiego miejsca do Chyżej Hani (https://chyzahani24.pl/), a trzeciego do Bacówki na Rycerzowej (https://www.facebook.com/rycerzowa/). Regulamin konkursu i cytaty znajdziecie na naszym profilu FB. Pozostaje tylko jedno… Kamera… Akcja! Czasu niewiele, nie zwlekajcie! Na Wasze zgłoszenia czekamy do 16 września, a wyniki opublikujemy 23 września. Powodzenia!

A post shared by Wydawnictwo Czarne (@wydawnictwoczarne) on

I tak w Olchowcu Monika mogła siedzieć wiosną i latem, patrząc jak od wzgórz, zza łąki i sponad zdziczałego sadu, zahaczając o kamienny spichlerz, podchodzi mrok, a babcia Pyrzania – Anastazja, najbliższa sąsiadka, wychodzi z domu i razem z uwiązanym do budy psem pilnują zakopcowanych ziemniaków przed dzikami. Co kilka miesięcy chodzi do dołów w pobliskiej Ropiance (okolice Gorlic były niegdyś polskim zagłębiem ropy, takim Teksasem i Arabią Saudyjską w mikroskali, tu Ignacy Łukasiewicz wynalazł lampę naftową; miasteczko uhonorowało go pomnikiem), gdzie przed wojną stały szyby wiertnicze, i wyciąga wiaderka czarnej, tłustej mazi, którą tu od zawsze nasączano drewniane belki domów, a przerwy wypełniano słomą wymieszaną z gliną i malowano na biało.

Czasami w lesie oddalonym o kilkanaście kilometrów inny sąsiad, Łemko – powrócony w Beskid jak garstka innych wysiedleńców, gdy już po stalinizmie wolno było wracać – przemykał się między drzewami i strasznie krzyczał. Minęła epoka i wyszło w listach – które słał do najwyższych władz z prośbami o odszkodowanie i zapomogę – co przeżył podczas wysiedlenia, w obozie koncentracyjnym zorganizowanym dla wysiedlonych i na wygnaniu, ale też, czego doświadczył, kiedy znów osiadł na swoim. Nic dziwnego, że wrzeszczał, bo od takich doświadczeń może pomieszać się w głowie.

Aż pewnego pierwszego września dom w Olchowcu się spalił.

Następny był na Czarnem. Już z Andrzejem, który pojawił się w Beskidzie Niskim nieco wcześniej niż Monika, tuż po więzieniu (o tym są Mury Hebronu Stasiuka), gdzie siedział za odmowę służby wojskowej. Umiał pisać, ale ludzie jeszcze nie wiedzieli, że umie. Stróżował więc w cerkwi otwieranej dla turystów. To był, póki się nie urwał, jedyny konkretny zarobek.

Na Czarnem, opodal rzeki Wisłoki, w domu przyjaciela, który wyjechał w daleki świat, nie było wody ani prądu. Ale były dzieci, więc w domu pachniało wodą z mydlinami, szczapami drewna palonymi pod kuchnią, sianem i dymem z pieców, gdzie wypalano węgiel drzewny. Jedynymi sąsiadami byli wozacy, drwale i węglarze. Miejscowe cerkwie dawno już obrabowano. Gdy zimą napadało fest, Monika uczyła dzieci w domu, bo Czarne stawało się wysepką odciętą śniegiem od cywilizacji. Już od jesieni nie było tu górali z Podhala wypasających owce. Odjechali pod Legnicę starzy Łemkowie, którzy na Wszystkich Świętych zjeżdżali na zarośnięte cmentarze, a potem zachodzili pod dach i błogosławili: możecie tu mieszkać.

I tak przez osiem lat, póki nie stanął parter domu w Wołowcu, ostatni i na zawsze. To tam trzeba skręcić w lewo od głównej drogi, gdy jedzie się od Gorlic.

Monika Sznajderman (Fot. Krzysztof Dubiel)

Wydawnictwo

Nazywa się Czarne, bo i pierwsza książka – od a do z – powstawała w drewnianej chałupie na Czarnem, przy blasku lamp naftowych, stukocie czcionek maszyn do pisania, naznaczona granatowymi plamami na kartkach maszynopisu, a to przez kalkę, która zawsze brudziła palce. Od a do z, bo Andrzej pisał opowiadania zebrane w tomie Przez rzekę i równolegle razem wymyślali, że wydadzą je na własną rękę. Był początek lat 90., w Polsce – jak powiadano – raczkował kapitalizm. To sformułowanie pasujące może do Warszawy lub Poznania, lecz nie do Beskidu Niskiego, ciągle na końcu (lub, jak kto woli, na początku) świata. Nie mieli pojęcia ani o biznesie, ani o spółkach czy fakturach, w zasadzie nie wiedzieli o niczym, czego żądał od nich powstający wolny rynek. Zresztą – do wolnego rynku trzeba było jechać szmat drogi. Albo inaczej – może nie tak daleko, jak bardzo długo.

Przez rzekę drukowaliśmy w jedynej znanej nam drukarni w klasztorze ojców redemptorystów w Tuchowie – opowiada Monika. – Trzy tysiące nakładu jako tako nadającego się do sprzedaży, bo w co drugim egzemplarzu farba drukarska rozlewała się po stronach. Książka, delikatnie mówiąc, nie pasowała do profilu drukarni, wydającej dotąd gazetki parafialne i pisma papieża Polaka. Dlatego nieżyjący już ojciec Stańczyk poprosił, by nie zamieszczać nazwy drukarni, bo on wprawdzie rozumie, że to jest literatura, ale w Tuchowie raczej nie drukuje się książek z „momentami”. Mam tego zakonnika w życzliwej pamięci, gdyż po prostu pozwolił nam zaistnieć.

Z Czarnego do Tuchowa, jeśli nie trafił się przypadkiem zaprzyjaźniony kierowca z samochodem, jechało się wówczas tak: po południu z leśniczym do Gorlic, który był tak dobry, że użyczał noclegu. Następnego dnia skoro świt autobusem relacji Gorlice – Ciężkowice, z kilkugodzinnym postojem w restauracji Legenda usytuowanej tuż przy rynku i zawsze pełnej chętnych na poranne lub południowe piwo. Potem znów autobus do Tarnowa, który miał przystanek w Tuchowie. Spacer przez całe miasto, aż pod szerokie schody wiekowego klasztoru redemptorystów.

W obie strony droga zajmowała w najgorszym razie niemal trzy dni. – Samochodem – mówi Monika – jechałabym dziś do Tuchowa góra dwie godziny.

Nakład Przez rzekę zapakowali do trzech kartonów po lodówkach. W tarnowskich hurtowniach obstalowali pudełka. Przepakowali książki, rozesłali po księgarniach. Kilkukrotnie zamawiali u redemptorystów dodruk, zawsze tej samej jakości, więc czerwona farba tytułu barwiła na czerwono nos sportretowanego na okładce autora. Za to ojcowie drukowali za grosze.

Dzisiaj wydawnictwo, które jeszcze wcale nie tak dawno zajmowało kawałek kuchni (potem pokoju) w Wołowcu, ma biuro w Gorlicach i w Warszawie oraz własną księgarnię. Czarne publikuje koło setki tytułów rocznie, ma kilka serii wydawniczych (zmieniały się przez lata: literatura krajów naszej części Europy, reportaż, seria amerykańska, biografie, kryminał), sztywne, piękne okładki, a na nich zdjęcia z największych agencji fotograficznych. By nie urazić żadnego z autorów, a są między nimi największe polskie i zagraniczne pióra, zostańmy przy noblistach: Herta Müller, Swietłana Aleksijewicz, Bob Dylan. Bywały (i pewnie jeszcze będą) takie lata, gdy w finałach największych polskich nagród literackich dobrze ponad połowa nominowanych książek wyszła z Czarnego. Ktoś powiedział, że Monika kształtuje gusta literackie Polaków, te z wyższej półki.

Książki

Już wiemy, że w łemkowskiej chyży na Czarnem słychać było stukot maszyny do pisania. Tam Monika napisze doktorat z etnografii, ale też kilka naukowych tekstów badawczych, np. o kulturze wideo w Beskidzie Niskim; tęskniła za warszawskim kinem, więc w barakach sąsiadów – robotników leśnych – oglądała na lichym magnetowidzie płynące do Polski szeroką rzeką kasety z filmami kung-fu, horrorami, opowieściami o katastrofach i o przemocy. Będzie też książka Błazen. Maski i metafory, dla ludzi z branży, speców pochylających się nad kulturą. Etnografowie i etnolodzy wiedzą, że Monika umie pisać.

A potem, już w Wołowcu nadejdzie czas na Fałszerzy pieprzu, rodzinną historię, która sama poprosiła, by ją opisać, gdy w ręce Moniki wpadły stare zdjęcia, wysłane z Polski i przeczekujące gdzieś w Ameryce wojnę oraz dekady PRL-u, kiedy na takie opowieści nie było miejsca. Tytuł wzięty z gazety wychodzącej w warszawskim getcie, najprawdziwszej gadzinówki; trwają wywózki do Treblinki, ale ważniejsze jest opisanie reglamentacji kitu lub dobrze działającej opieki społecznej.

Z drugiej strony – do takiej książki trzeba dorosnąć, gdyż plotą się w niej losy nieporównywalne: polskiej rodziny ziemiańskiej, niekiedy z narodowymi, endeckimi inklinacjami i Żydów, spolonizowanych w pierwszych pokoleniach, co podczas wojny nie było przepustką do życia, a i później niewiele ułatwiało. Ale to losy najbliższych, mamy i taty, więc choćby z tego punktu widzenia wrażliwe i dźwięczące jak membrana bębenka zawadzona nieuważnymi palcami. Nigdy przed Moniką nie ukrywano, że ojciec jest Żydem. W domu, gdy była dziewczynką i zanim wydarzył się haniebny Marzec ’68, pojawiali się żydowscy znajomi.

Ale – opowiada mi – nie bardzo wiedziałam, co znaczy słowo „Żyd”. Nie doświadczyłam nawet szczątkowych form żydowskiego życia. Do domu przychodziły paczki, akurat z Australii. Miałam dzięki temu sukieneczki, pluszowe misie koala i kangury. Myślałam, że Żyd to taki Polak, który mieszka tam, gdzie koala. Nie wyprowadzano mnie z błędu.

"Fałszerze pieprzu" byli nominowani do największych polskich nagród. Recenzje na piątkę z plusem.

Akcje

Lecz może jeszcze bardziej niż "Fałszerze pieprzu" – choć to zupełnie inne kategorie – podoba mi się akcja wspierająca sołectwo Krzywa, opodal Wołowca, gdzie najmłodsza córka Moniki chodziła do podstawówki. Wyobraźmy więc sobie wieś i przysiółki za górami i za lasami, gdzie droga marna, nie ma nawet sklepu, a szkoła uczy do trzeciej klasy. Tymczasem okazało się, że dzieci z sołectwa Krzywa – między innymi dzięki Monice i Andrzejowi – umieją fotografować, bo potrafią patrzeć na świat. I szkoła też uratowana. I droga jakoś lepsza.

Albo – skoro w tym Beskidzie Niskim tak pusto, trzymają się tam dzikie zwierzaki. Upichciła się u nas opinia, że jak zwierzak w lesie – dzik, sarenka, cokolwiek – można do niego strzelać. Ale nie tam, gdzie mieszkają Monika i Andrzej.

Sprawa polowań na prywatnej ziemi trafiła przed sąd. Naprzeciw siebie stanęli myśliwi, a to w Polsce lobby wielce wpływowe, i małżeństwo wydawców-pisarzy. Argumentowali, że nie zgadzają się, by kule z dubeltówek świstały im wokół domu. Zwłaszcza kiedy dookoła są psy, koty, owce, przyjaciele i dzieci. A i dzikie zwierzęta wychodzące na ich łąkę też mają prawo czuć się pewnie, bo w końcu korzystają z ludzkiej gościny, mimo iż są u siebie bezsprzecznie. W tamtym czasie podobnych pozwów było niewiele. Wygrali.

Mała ojczyzna

Kiedy Swietłana Aleksijewicz dostała literackiego Nobla, zapytała Monikę, czy może przyjechałaby na galę do Sztokholmu.

Jedź – mówiłem, a było mi przyjemnie grzmieć w telefon, bo zapytała mnie, co robić. – W życiu nie zobaczysz, dziewczyno, takich salonów. Jedź.

U nas w Gorlicach też jest most Europejski – odpowiedziała. – Mamy u siebie wielki świat.

I choć to żart, wcale żartem nie jest.

No i nie pojechała. I tak noblowska gala nie poznała Moniki Sznajderman. Ja bym pojechał. Ale myślę, że wiem, dlaczego została w Wołowcu.

Kiedy teraz czytam jej zapiski z Beskidu Niskiego, zebrane w najnowszej książce Pusty las, tym bardziej żal mi wyfrakowanych uczestników gali w Sztokholmie, bo mają prawo zazdrościć Wołowcowi, Czarnemu, Gorlicom i tym wszystkim zarośniętym olchą i buczyną pagórkom. Monika pisze w Pustym lesie o czasie sprzed, kiedy Wołowiec liczył ponad 800 dusz, a na Czarnem były dwie cerkwie.

Taki czas nie wróci nigdy, tak samo jak w Beskid Niski nie wróci przemysł naftowy (kiedyś tutejsi kopacze ropy organizowali wydobycie np. w Indonezji, bo znali się na tym niewymownie). Nikt nie postawi tu nowych szybów, nie będzie już ludnych wsi i żydowskich gospód, atakowanych podczas pogromów. Zostaną po wiek wieków zdziczałe sady i wyludniające się wsie (w Wołowcu mieszka dziś niespełna 20 osób). Jacyś zapaleńcy postanowią uporządkować dawne łemkowskie cmentarze i postawią do pionu przewrócone krzyże. Zjadą turyści, a wtedy zrobi się gwarnie. I wyjadą, kiedy nad górami rozciągną się jesienne chmury zapowiadające rychły śnieg.

Mieszkam tu już 30 lat – powie Monika. – Chciałabym mieszkać do końca.

Tak wygląda trybut dla małej ojczyzny.

Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”
Proszę czekać..
Zamknij