Znaleziono 0 artykułów
19.07.2019

Marcin Meller: Liczy się skuteczność

19.07.2019
(Fot. Marcin Klaban)

„Nietoperz i suszone cytryny” to zbiór felietonów publicysty, dawnego redaktora naczelnego „Playboya”, byłego prowadzącego „Dzień dobry TVN” oraz dyrektora wydawniczego Grupy Wydawniczej Foksal. Marcin Meller pisze w nim o żonie, również felietonistce, Annie Dziewit-Meller, dwójce dzieci i książkowych fascynacjach. A także o tym, że pragmatyczne podejście do polityki może być skuteczną alternatywą dla idealistycznego załamywania rąk.

Znajdujesz się w epicentrum polskiego show-biznesu, a jednocześnie jesteś komentatorem życia społecznego. Jak godzisz te role?

Czytając książkę o U2, natrafiłem na fragment, w którym The Edge, zapytany o Bono, powiedział: „Bono? To całkiem fajna paczka facetów”. Bardzo mi się to spodobało. Ja właściwie od zawsze godziłem różne role. Jeszcze w czasie studiów działałem w nielegalnym wówczas Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, a potem chodziłem na happeningi Pomarańczowej Alternatywy. Znajomi z NZS uważali, że one odwracały uwagę od poważnych tematów, a dla Pomarańczowej NZS było bandą smutasów. A ja czułem się dobrze i tu, i tu. Potrzebowałem obu tych środowisk – powagi NZS i zabawy Pomarańczowej. Te dwa porządki przeplatają się u mnie przez całe życie. Przez długi czas pracowałem w poważnym tygodniku „Polityka”, do którego pisałem reportaże, a jednocześnie prowadziłem „Agenta”, wygłupiałem się programie rozrywkowym. Dzięki umiejętności łączenia światów, mieszania powagi z zabawą, zaproponowano mi stanowisko redaktora naczelnego „Playboya”. Magazyn ten bowiem potrzebował kogoś, kto z jednej strony zna media, a z drugiej – potrafi zapewnić ludziom rozrywkę.

(Fot. Marcin Klaban)

Ten swoisty eklektyzm zainteresowań został ci do dzisiaj?

Tak, mam wiele zainteresowań – od seriali science fiction po światową politykę. Zdaję sobie sprawę z tego, że ten eklektyzm nie wszystkim odpowiada, ale wiem też, że jest także grupa, której się to podoba.

Twoje felietony są przesycone informacjami ze świata popkultury, podręczników do historii, bieżącej publicystyki. Z czego wynika ta wielokontekstowość – ze świetnej pamięci czy z głodu wiedzy?

Po części to kwestia pamięci. Choć pamiętam fragmenty książki przeczytanej 20 lat temu, mam słabą pamięć do twarzy. Dla mnie rzeczy, wydarzenia i książki układają się linearnie. Pamięć bywa jednak zawodna, więc potrafię też szukać. W erze Google’a jestem w stanie dotrzeć do niemal każdej potrzebnej mi informacji w kilka sekund. Forma felietonu i warsztat sprawiają, że ten proces researchu staje się niemal niewidoczny.

Warsztat to słowo, które powoli odchodzi w zapomnienie.

Kilka dni temu podczas spotkania autorskiego zostałem zapytany o wskazówki, jak dobrze napisać felieton. A ja nie mam żadnych wskazówek. Jeżeli chcesz napisać dobry felieton, musisz po prostu usiąść i go napisać, bo nie ma jednego sprawdzonego przepisu. Pierwszy felieton napisałem w wieku 43 lat. Był beznadziejny (śmiech). Wydaje mi się, że to gatunek, który wymaga pewnego doświadczenia i kompetencji kulturowych. Felietony czytałem już jako nastolatek, kiedy sięgałem po gazety rodziców. Potem zacząłem wczytywać się w zbiory felietonów i książki. Przeczytałem ich tysiące i to na pewno miało wpływ na mój warsztat. Równie ważne co felietony były dla mnie „Mikołajki” Sempégo i Goscinnego – ich poczucie humoru, sposób myślenia, przewrotność. Kiedy zaczynałem pisać, chciałem poznać strukturę felietonów. Dziś felietonów z prawdziwego zdarzenia jest niewiele. Mój styl jest postrzegany jako dość kolokwialny. To też jest stylizowane. Staram się pisać tak, jakby to było jak najbliższe formie kuchennych rozmów odbywanych z przyjaciółmi późnym wieczorem. Cały czas się uczę, obserwując reakcje czytelników.

Współczesne media sprzyjają dostosowywaniu treści do odbiorcy.

Wydaje mi się, że to dla pisarstwa pozytywne zjawisko. Gdy piszę coś kontrowersyjnego, staram się nie sprawdzać reakcji czytelników. Od lat mam umowę z szanowną małżonką, że jako pierwsza czytelniczka dzieli się ze mną swoją opinią, zwracając uwagę na potencjalnie konfliktogenne elementy. Ale hejtu nie da się w pełni przewidzieć.

Z tego, co piszesz, wynika, że stanowicie z żoną prawdziwą power couple.

Anka przecierpiała fazę bycia żoną Mellera, ale coraz częściej jest tak, że to ja jestem mężem Dziewit (śmiech). W trasie promującej książkę podchodzą do mnie ludzie, by powiedzieć: „Proszę pozdrowić panią Anię”. A na ulicach zaczepiają nas młode dziewczyny, które mówią, że zaczęły kupować „Tygodnik Powszechny” wyłącznie z jej powodu. Piszemy do konkurencyjnych tygodników, ale terminy wypadają nam zawsze w piątki. Gdy nie miałem pomysłu, prosiłem ją czasem o pomoc. Teraz to ona ma więcej pracy, więc ja z kolei podrzucam jej koncepty. Ostatnio po wyborach Ania wyraziła swój pogląd, zastrzegając, żebym tego nie cytował, bo sama wykorzysta to w materiale.

Z żoną, Anną Dziewitt-Meller (Fot. Radek Polak)
(Fot. Radek Polak)

Czyli jest między wami element rywalizacji.

Nie. Mamy do siebie szacunek. Ania potrafi wziąć na warsztat z pozoru drobną sprawę, wokół której zbuduje erudycyjny felieton. Tej umiejętności jej zazdroszczę. Czasami wiem, że ja bym nie potrafił o czymś napisać, ale ona zrobiłaby to świetnie. Najbardziej z moich tekstów podobają się czasem felietony „z dupy”, właściwie o niczym – pisane na ostatnią chwilę z braku pomysłu albo mocno przemyślane. Ania, czytając je, często mówi, że ona by tak nie potrafiła, bo sztuką jest pisać o niczym tak, żeby to się dało czytać.

Narzekamy na statystyki czytelnictwa, a na spotkania autorskie, także pana, przychodzą tłumy.

To nie jest tak, że się w ogóle nie czyta. W Polsce poziom czytelnictwa jest żałosny, niemniej jesteśmy prawie 40-milionowym krajem. W związku z tym nawet ten drobny procent oznacza niemałą grupę ludzi czytających. Są różni autorzy. Dla niektórych spotkania z czytelnikami to strata czasu. Dla mnie to wyraz braku szacunku dla odbiorców, którzy podejmują wysiłek, kupują albo wypożyczają i czytają twoją książkę. W dużych miastach jest mnóstwo atrakcji, w mniejszych – niekoniecznie. Teraz akurat odwiedzam większe ośrodki, ale niedługo planuję trasę po tych mniejszych. Tam na spotkania przychodzi bardzo dużo ludzi, bo często nie dzieje się nic poza tym. Takie wydarzenia mają wartość wspólnotową, o czym często zapominają mieszkańcy większych miast. W mniejszych ośrodkach biblioteki i domy kultury stają się centrami życia społecznego. Podczas jednego z ostatnich spotkań przyszło ponad kilkaset osób. Czułem się jak na koncercie rockowym.

To bardzo optymistyczne, zwłaszcza jak na kogoś, kto prowadzi wydawnictwo.

Ostatnie tygodnie były bardzo udane. W tym miesiącu udało nam się osiągnąć dawno założone cele i zrealizować wiele projektów, ale przez poprzednie dwa i pół roku bywało różnie. Momentami myślałem, że to nie ma sensu. Zawsze staram się być optymistą, ale w kwestiach wydawnictwa bywam zachowawczy. Nadal jednak jestem dobrej myśli.

Dla wielu ludzi spełnieniem marzeń są twoje inne zajęcia, np. pokazywanie się na antenie. Natomiast dla ciebie, dzieciaka, który zawsze czytał książki, to właśnie praca w wydawnictwie wydaje się spełnieniem marzeń.

Najbardziej cieszy mnie to, co ma związek z książkami. Także efekty mojego własnego pisania. Choć samego procesu nie znoszę. Telewizja jest bardziej efekciarska. Rozumiem fascynację nią, ale ona z czasem mija. Mój syn idzie do szkoły, zacząłem więc się zastanawiać, czy nie zrezygnować z „Drugiego śniadania mistrzów”, ale w trasie odkryłem, że w mniejszych miastach publiczność na ten program czeka. Są jeszcze ludzie, którzy potrzebują posłuchać inteligentnych rozmów na różne tematy. Dlatego poczułem ciężar odpowiedzialności.

A jak jest z twoimi dziećmi? Nie masz problemu z wprowadzeniem ich w sferę kultury?

Ania zawsze dba, żeby wieczorem znalazł się czas na 30-40 minut czytania. Ten rytuał jest jednocześnie atrakcją taką jak oglądanie filmu czy serialu. Zdarza im się obrazić za brak wieczornej lektury. Teraz kończymy z Guciem czwarty tom „Harry’ego Pottera”, następny tom czyta już sam. A po każdym skończonym tomie oglądamy razem jego ekranizację. Ania z kolei przeczytała z dziećmi wszystkie powieści Roalda Dahla. Często czytamy skandynawskie powieści, które łączą bajki z historiami wziętymi z życia.

A polska klasyka?

Puściłem dzieciom jeden odcinek „Podróży za jeden uśmiech”. I Gucio oszalał. Obejrzeliśmy potem siedem odcinków w dwa dni. Niziurskiego wprowadzam już za chwilę.

Wtedy uruchomi się twoja dusza historyka i będziesz chciał tłumaczyć mu realia?

Tak, ale bez przesady. Dla Gucia rzeczywistość okresu PRL jest równie odległa co XIX wiek dla nas. Mój ojciec, którego zasługą jest, że sięgnąłem po książki, popełnił jeden błąd. Próbował przekonać mnie do Henryka Sienkiewicza w momencie, kiedy skończyłem czytać Alexandra Dumasa. Przez to „Ogniem i mieczem” i „Potop” wydały mi się tak przegadane, że nie mogłem tego czytać. I do dziś nie jestem w stanie sięgnąć po te książki. Ostatnio obejrzeliśmy rodzinnie na Netfliksie „Naszą planetę”. Staramy się oglądać dokumenty, czytać książki popularnonaukowe, odwiedzać muzea. Basia chodzi na balet, Gucio na ściankę wspinaczkową. Ale nic na siłę, bycie razem jest najważniejsze.

(Fot. Radek Polak)

Jak dbacie o to, żeby dzieciaki doceniały to, co mają?

To niestety problem, bo dzieci wiele rzeczy uważają za oczywiste. Musimy im tłumaczyć, że są dzieci, które nie mają tego wszystkiego, więc trzeba się dzielić. Wysyłamy je do publicznego przedszkola, więc mają kontakt z rzeczywistością. Poza tym dużą część roku spędzają na wsi na pograniczu Warmii i Mazur, gdzie też spotykają przeróżnych ludzi.

Przekładasz modele wychowania z twojego domu na swoją rodzinę?

Modyfikuję je, bo żyjemy w innych czasach. Oczywiście każdy wyciąga coś ze swojego doświadczenia. U nas to działa jak elastyczna mieszanka tego, co wynieśliśmy z domu, wiedzy z książek i współczesnych realiów.

Czy uważasz, że twoje dobre wychowanie bywało przeszkodą w życiu zawodowym?

Raczej nie. Dobrze mi z tym, że wiem, czego nie wypada. Nawet jeśli można to uznać za frajerstwo.

A spełniłeś swoje własne oczekiwania wobec siebie? Do jakich wniosków dochodzisz, robiąc rachunek sumienia?

Wychodzę na plus. Ale tak naprawdę zawsze mam takie poczucie, że ciekawsza jest droga niż cel. Tak jak w przypadku tej książki. Ania śmieje się ze mnie, że po długiej pracy, kiedy książka w końcu trafia do księgarni, ja zawsze mam poczucie niedosytu. Może to dobrze, bo to mnie napędza, żeby iść dalej. Czasem czuję się, jakby życie toczyło się gdzieś indziej. Poza tym zawsze mam w sobie trochę zazdrości, ale niepodszytej żółcią. Że Zygmunt Miłoszewski, nawet pisząc o poważnych sprawach, ma na nie wyjątkowe spojrzenie. Witold Szabłowski pisze takie reportaże, że mnie szlag trafia. A Marcin Prokop to jest prawdziwe zwierzę telewizyjne, a mi się tak nigdy nie uda. Ale mam do tego dystans. Poza tym parę rzeczy mi się w życiu udało, więc nie mam ciśnienia. Ale konkurencja działa mobilizująco.

A uważasz się za autorytet?

Groucho Marx kiedyś powiedział, że nie chciałby wstąpić do klubu, którego byłby członkiem. Ja zaczynam się śmiać, kiedy ktoś nawet w dobrej woli chce mnie potraktować jako autorytet. Piszę i mówię, co myślę. Jedni biorą to sobie do serca, inni nie. Nie jestem autorytetem, co ma też związek z duchem czasów. Wydaje mi się, że ludzie mają dosyć wszystkich, którzy mówią im, jak mają żyć. Ja nie mówię nikomu, że ma być taki, a nie inny. Ludzie nie chcą być bezustannie pouczani. Staram się więc działać poprzez moje małe misje, takie jak zachęcanie do czytania, pisanie tak, żeby sprawić ludziom radość, zachęcanie, zwłaszcza mężczyzn, do badania się. Świata nie zmienię, ale może poprawię nastrój kilku osobom. Niedawno napisała do mnie pani, że leżąc w szpitalu, czytała „Nietoperza” i poprawiał jej humor. Super.

Czy są sprawy, które są dla ciebie tak święte, że zawsze reagujesz, gdy dzieje się coś  złego?

Tak, ale sposób, w jaki się mówi, ma znaczenie. Weźmy przykład Zofii Klepackiej. Moi znajomi uważają, że trzeba jej wypowiedzi piętnować publicznie. Mnie się wydaje, że to niczego nie załatwi. Ona naprawdę mówi to, co myśli wiele osób, i naprawdę wierzy w to, że jej dziadek walczył w powstaniu warszawskim po to, by kilkadziesiąt lat później geje nie mieli praw. Ja reaguję na to inaczej. Zapytany o społeczność LGBT+, mówię, że ostatnio mój syn zapytał, kim są geje. Odpowiedziałem, że tak jak tata kocha mamę, a mama tatę, tak czasem pani kocha panią, a pan pana. Gucio powiedział: „Aha” i poszedł. Nie robię z tego nie wiadomo jakiego tematu, bo to ludzi irytuje. Sam wiem o tym najlepiej, bo przeszedłem długą drogę. Mimo że jestem z liberalnej Warszawy, to jeszcze jakieś 15 lat temu byłem przeciwko związkom partnerskim, o adopcji nie wspominając. Krok po kroku, pod wpływem czasu i żony, dziś jestem za pełnym równouprawnieniem dla par jednopłciowych. Ale zdaję sobie sprawę, w jakim kraju żyję. Tak samo jest z Kościołem. Niespodziewanym efektem filmu Sekielskich była mobilizacja wsi do głosowania na PiS.

Czyli pozostajesz pragmatyczny?

Tak, jestem pragmatyczny do bólu, a Anka jest idealistką. Dla mnie ważna jest skuteczność. Zdaję sobie sprawę z tego, w jakim miejscu żyję. Nasza warszawka to mniejszość w skali całego kraju.

Dlatego „Dzień dobry TVN” ma taką moc. Trafia tam, gdzie nie potrafią trafić tygodniki opinii.

Zgadza się. Dlatego kiedy na naszej kanapie siedzą Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, rozmawiając o swoim ślubie w normalny sposób, to jest ten sposób. Nie było ataków na „drugą stronę”, tylko było o tym, że się kochają, że żyją ze sobą 10 lat, że wzięli ślub w Anglii, bo tutaj nie mogą.

Może to jest właśnie rola mainstreamu? Publicystyka robi swoje, a „Dzień dobry TVN” oswaja i normalizuje w prosty i przystępny sposób.

Dokładnie. Jako redaktor naczelny „Playboya” wydałem polecenie, że nie piszemy negatywnych recenzji. Polecaliśmy tylko dobre książki. Na zajmowanie się słabymi szkoda życia.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij