Znaleziono 0 artykułów
23.07.2019

Marta Sapała: Jedzenie to najcenniejsze, co mamy

23.07.2019
Marta Sapała "Na Marne" (Fot. Materiały prasowe)

W obliczu zmian klimatu, których efekty zaczynamy odczuwać na własnej skórze, zastanawiamy się, jak w codziennym życiu wdrożyć zmiany korzystne dla środowiska. Jedną ze sfer jest domowa kuchnia, gdzie marnują się ogromne ilości jedzenia. W swojej książce „Na marne” opowiada o tym dziennikarka i reporterka Marta Sapała.

Nie boisz się łatki pani od umoralniania?

Starałam się nie moralizować.

Marta Sapała (Fot. Materiały prasowe)

Ale prowokujesz do autorefleksji.

Na pewno jest tendencja, żeby autorów stawiać w takiej roli. I zapotrzebowanie, żeby robić z dziennikarek i reporterów wyrocznie. Dotąd od tego uciekałam. Ale w sumie teraz, gdy mnie zapytałaś, pomyślałam, że już bym się nie bała. Jeżeli ktoś pod wpływem mojej książki zmieniłby swoje myślenie o jedzeniu czy konsumpcji, to tylko lepiej.

Czy twoje myślenie uległo zmianie pod wpływem pracy nad książką?

Przeszłam chrzest bojowy przy „Mniej” – mojej pierwszej książce, która ukazała się pięć lat temu. Jej częścią było doświadczenie grupowe: dwanaście gospodarstw domowych, w tym moje. To otworzyło mi oczy na wiele rzeczy, chociaż od dawna miałam tendencję do kwestionowania obowiązujących narracji na temat codzienności, naszej roli jako konsumentów. Jeżeli miałabym wskazać punkt zwrotny – choć to była raczej transformacja rozpisana na wiele miesięcy – to miałby on miejsce wtedy. W „Na marne” weszłam już jako dziennikarka, która chciała coś opisać, nie poddawać się przemianie. Chyba nie doszło do jakiejś transformacji. Na pewno za to poszerzyłam własne granice akceptacji np. dla jedzenia nadgryzionego przez kogoś, wyjętego z kontenerów czy takiego po upływie daty minimalnej trwałości lub terminu przydatności do spożycia. Przy okazji pracy nad tą książką wreszcie zaczęłam je rozróżniać.

Bo też te terminy po polsku nie są zbyt czytelne. Po angielsku – „best before” oraz „use by” – są dużo prostsze i bardziej zrozumiałe.

A i tak ludzie mylą angielskie określenia. Po polsku trzeba sobie te frazy każdorazowo odtwarzać w głowie ze zrozumieniem, żeby używać ich poprawnie: „najlepiej spożyć przed” miesza się z „należy spożyć do”. Dlatego wolę logiczniejsze terminy: „data minimalnej trwałości” (best before) oraz „termin przydatności do spożycia” (use-by). Pamiętam, że już wcześniej zdarzało mi się kwestionować datę i nie wywalałam przeterminowanego o kilka miesięcy majeranku, ale nie odróżniałam tego, co jest na jogurcie, od tego, co na makaronie. Patrzyłam głównie na datę, bez analizowania zapisu. I tak samo robi ogromny procent Polaków.

Mnie oczy otworzył artykuł w nieistniejącym już magazynie „Lucky Peach” o smakoszach, którzy poszukiwali zapomnianych przez czas i ludzi konserw. Z tego artykułu dowiedziałam się, że data minimalnej trwałości jest de facto datą, do której producent gwarantuje określone – i przez niego pożądane – smak produktu, jakość. Po upływie tego czasu smak ma prawo się zmienić, ale nie zawsze na gorsze!

Producenci mówią o tym bardzo prosto: że pierwsza z tych dat jest datą jakości, a druga bezpieczeństwa. Co oczywiście nie oznacza, że każdy makaron po upływie roku od daty minimalnej trwałości będzie zdatny do spożycia. Bo jest mnóstwo dodatkowych czynników. Organizacje na Zachodzie, które zajmują się odzyskiwaniem jedzenia, takie jak banki żywności w Belgii czy Kanadzie, ustalają dodatkowe terminy na zużycie różnych produktów po upływie tych dat. To będzie miesiąc, trzy lub rok prolongaty, w zależności od rodzaju jedzenia, ale za każdym razem uczulają: nie ufajcie na ślepo, sprawdzajcie! Teksturę, zapach, wygląd, czy nie ma śladu pleśni, czy nie jest zjełczałe, czy do środka nie dostał się jakiś szkodnik. Co ciekawe, poszczególne kraje unijne mają różne strategie dotyczące oznaczania produktów. Jogurt oznaczony datą minimalnej trwałości w Niemczech w Polsce najpewniej będzie miał nabity termin przydatności do spożycia.

Jesteś orędowniczką zmiany tego systemu?

Daty ważności, choć są na dłuższą metę pożyteczne, sprawiły, że przestaliśmy ufać własnym zmysłom. Mało kto dokonuje na co dzień oceny organoleptycznej jedzenia, które ma w lodówce. Wywalamy przeterminowane produkty do kosza jak leci, nie sprawdzając ich stanu, a przecież jogurt po upływie dnia czy dwóch, jeśli był właściwie przechowywany, nie ma prawa się zepsuć. Sposób przechowywania wrażliwych produktów jest kluczowy – coś w terminie, jeśli było źle przechowywane, może bardziej zaszkodzić. Na szczycie żywnościowym Food Summit w Kopenhadze prezentowano ciekawy wynalazek: chipy, które naklejało się na produkty wrażliwe. W Norwegii do obiegu wprowadziła je duża sieć supermarketów. Chipy, rejestrując, jak zmieniała się temperatura danego produktu, określały, jak długo będzie się jeszcze nadawał do spożycia. Jeśli coś było przechowywane prawidłowo, na żadnym etapie nie został naruszony ciąg chłodniczy, to wówczas wskaźnik przewidywał więcej czasu niż data wydrukowana na opakowaniu. Jeśli natomiast ciąg został przerwany, to czas skracał się drastycznie. Pokazano nam to na przykładzie. Prezentujący zrobił taki eksperyment: kupił w sklepie filety z łososia, zapakował do siatki, potem chodził z nimi parę godzin po Kopenhadze, następnie włożył do hotelowej lodówki, a jeszcze kolejnego dnia przyszedł z nimi na konferencję. Był sierpień, skandynawskie lato. Oczywiście wskazany na chipie czas zmalał do kilku godzin.

(Fot. Getty Images)

Taki chip rejestruje zmiany temperatury?

Tak, i na tej podstawie wylicza czas. Ten mechanizm jest oparty na jakichś szacunkach, bo przecież urządzenie nie bada na bieżąco struktury jedzenia umieszczonego w opakowaniu. Ale przynajmniej bierze pod uwagę czynnik związany z przechowywaniem. Zarówno producenci, jak i przedstawiciele służb sanitarnych, z którymi rozmawiałam, mówili mi: daty ważności ustala się z pewnym zapasem, nikt nie chce otruć swoich konsumentów. Z wybiciem północy w dniu, w którym produkt traci przydatność do spożycia, nie staje się nagle trucizną.

(Fot. Getty Images)

Czy oprócz pracy nad poprzednią książką była jakaś lektura, która pchnęła cię w kierunku tego tematu? Czytając „Na marne”, nieraz wspominałam reportaż rzekę Martina Caparrósa o głodzie.

Ta lektura była dla mnie bardzo ważna, choć nie pod jej wpływem podjęłam decyzję, żeby napisać książkę o marnowaniu żywności. „Głód” trafił w moje ręce później. Pokazywanie wielowymiarowości zjawisk, tych powiązań, które zbiegają się w jednym punkcie, jest mi bardzo bliskie. Z sześć albo siedem lat temu obejrzałam też film „Taste the Waste”. Filmów o marnowaniu jedzenia powstało już trochę, ale ten był jednym z pierwszych. Co ciekawe, reżyser Valentin Thun przyczynił się również do powstania sieci Foodsharingu w Niemczech. Film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Byłam ciekawa, czy...

…coś się poprawiło?

Nie, czy zjawiska i mechanizmy opisane w tym filmie odnajdę również w naszym kraju. Ale nie wiem, czy w temacie marnowania jedzenia na tym etapie w ogóle da się mówić o poprawie czy pogorszeniu.

Dlaczego?

Bo dotyczy wszystkich etapów drogi jedzenia – zaczyna się na polu, a kończy nawet nie na naszym talerzu, ale w koszu na śmieci. Niektóre z tych etapów są łatwiejsze do prześwietlenia, inne trudniejsze, na niektórych rozwiązania same się nasuwają, na innych nie: specjaliści rozkładają ręce. Natomiast liczby, których używamy w Polsce do jego opisywania, są bardzo szacunkowe.

To było najbardziej szokujące odkrycie, które zawdzięczam twojej książce.

Dla mnie też było to jedno z większych zdziwień. Bo kiedy zabierałam się do pracy, byłam bardzo przywiązana do narracji o 9 milionach ton jedzenia marnowanego rocznie w Polsce, 88 milionach ton w Unii Europejskiej i 1,3 miliarda ton na całym świecie. Okazało się, że to nie są twarde dane, ale szacunki. W dodatku często tworzone na podstawie informacji z innych krajów, które problem dość szybko zdiagnozowały, prymusów takich jak Wielka Brytania. Tymczasem Polska nigdy nie dostarczyła żadnej z instytucji, które pokusiły się o zrobienie wielkich europejskich podsumowań, nawet ułamka informacji na temat tego, ile się u nas marnuje. Nie było u nas ilościowych badań w skali kraju. Były drobne badania jakościowe, ostatnio pojawiły się próby szacowania tego w gastronomii przy użyciu wag połączonych z tabletami, na których zainstalowano specjalnie napisane do tego aplikacje, jak brytyjski Winnow czy polski KuMin.Sys. Pioniersko badano wąskie sektory – np. banki żywności w porozumieniu z SGGW badały sektor mleczarski. Teraz szczęśliwie się to zmienia, wystartował pierwszy badawczy program realizowany przez konsorcjum Federacji Polskich Banków Żywności, Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i Instytutu Ochrony Środowiska. Rozmawiałam o tym z jedną z europejskich ekspertek, dr Ericą van Herpen z holenderskiego Uniwersytetu Wageningen. Podkreślała, że bez dobrej metodologii i rzetelnego oszacowania skali tego zjawiska nie sposób jest dobrać odpowiednich narzędzi, by zacząć ograniczać marnotrawstwo.

To w zasadzie oczywiste.

Tak. Dlatego więc rozumiesz, że nie chciałabym spekulować, czy marnotrawimy dziś mniej czy więcej, choć mogłoby się okazać, że problemy metodologiczne skłaniają nas raczej do niedoszacowania skali zjawiska. Bo w tym badaniu wszystko ma znaczenie, nawet styl, w jakim zadamy pytanie. Na pytanie: „Czy marnuje Pan żywność?”, większość z nas odpowiada przecząco – wypieramy, racjonalizujemy, spychamy odpowiedzialność. Mamy też różne definicje marnowania. Bo czy jak kupisz w sklepie siatkę mandarynek i na drugi dzień się okaże, że jedna już spleśniała, to powiesz: „O, zmarnowałam mandarynkę”? Nie, raczej uznasz, że przyniosłaś takie ze sklepu. Jak kupisz mąkę z molami, to czy też powiesz, że ją zmarnowałaś? Pewnie też nie. Ludzie wyrzucający wygotowane części jedzenia, nie patrzą na to jak na marnotrawstwo. Więc deklarują, że niczego nie marnują. Gdy namówiłam 40 gospodarstw domowych, żeby przez miesiąc zapisywały wszystko, co wywalają, to nie było ani jednego, w którym nie zmarnowałoby się nic. Nawet u osób, które można by postawić za wzór gospodarności.

Marta Sapała (Fot. Materiały prasowe)

Ja nie myślałam o marnowaniu chociażby w kontekście wyrzucania niejadalnych części roślin, takich jak łodyżki czy gniazda nasienne.

A przecież, jak liczy brytyjska organizacja WRAP, wyrzucając jabłko, wyrzucasz jadalną i niejadalną część. WRAP liczy nawet obgryzione kości, łupiny po ziemniakach i torebki po herbacie.

To może chociaż wrażliwość społeczna wobec tego tematu wzrosła w trakcie twojej pracy nad książką?

O tak! Bardzo. Zaczynałam w 2016 roku i czułam się wtedy dość samotnie. W Polsce dopiero rozkręcał się Foodsharing, tematem aktywnie zajmowali się praktycznie tylko Federacja Polskich Banków Żywności i pojedynczy naukowcy pracujący w rozproszeniu. Wszyscy podkreślali trudności wynikające z braku skonsolidowanego środowiska. A potem, gdzieś na przełomie 2017 i 2018 roku, nagle wybuchło. Kiedy finiszowałam z książką, miałam poczucie, że w ciągu tych dwóch lat wydarzyła się cała epoka. Dużo się zmieniło, chociaż ta nasza świadomość wciąż jest dosyć powierzchowna. Wiem, bo sama potrzebowałam dwóch lat intensywnego procesu, żeby jak najwięcej zrozumieć, a do tej pory mam poczucie, że wiele mi umyka. To trudne do zdefiniowania, bardzo wielopłaszczyznowe zjawisko. Można na nie patrzeć moralnie, społecznie, politycznie, ekonomicznie i środowiskowo. Są w nim tematy związane z pamięcią, transferami doświadczeń, godnością, samotnością, strachem przed powtórką ze złych czasów.

Mnie się w tym kontekście zawsze przypominają słowa Grzegorza Łapanowskiego, że gdybyśmy przywiązywali taką wagę do jedzenia – zwłaszcza jeśli chodzi o skłonność do płacenia za pewną jakość – jaką przywiązujemy do naszych samochodów, to rozwiązalibyśmy wiele problemów.

Ale tak właśnie jest. Wielu z nas, w Polsce i sytej części świata, przestało się uważać żywność za cenny zasób. Bardzo mi się spodobało to, co powiedziała architektka Caroline Steel, badaczka miast podczas szczytu w Kopenhadze: „Dziwne, że oczekujemy, że żywność będzie tania, skoro to najcenniejsze, co mamy”.

To nas żywi, buduje, powinniśmy to szanować!

Jest jeszcze powietrze i woda, miłość i dotyk, potrzebujemy schronienia i relacji społecznych, ale jedzenie jest jednym z filarów naszej egzystencji. Być może właśnie w tym tkwi problem, że utraciliśmy widzenie jedzenia jako cennego zasobu. Wciąż patrzymy tak na pieniądze, ale nie na owoc czy garstkę ziarna. A nasze dzieci na nas patrzą i myślą podobnie. Nawet w słowach „żywność”, „żywić”, „pożywny” słychać to, co mówisz, że to życie, coś, dzięki czemu pozostajemy żywi. To nie jest produkt taki jak każdy inny.

Myślę, że nasz stosunek będzie się zmieniał wraz z degeneracją klimatu i kurczeniem zasobów.

Już się zmienia; rosną ceny warzyw i owoców. Rolnikom jest coraz trudniej. Mówi się o tym, że z pewnymi produktami będziemy musieli się pożegnać, inne znacznie ograniczyć. Najlepiej by było, gdybyśmy zaczęli się zaprzyjaźniać z myślą, że jedzenie nie jest niewyczerpywalnym zasobem.

Z ciekawych badań, na jakie natrafiłam, wynika, że osoby, które gotują w domu od podstaw, czyli nie podgrzewają zupy przyniesionej w pudełku ze sklepu, tylko przyrządzają ją same, od wywaru z włoszczyzny począwszy, marnują mniej. Podobnie jak te, które samodzielnie uprawiają jedzenie i wiedzą, ile wysiłku trzeba włożyć w jego uzyskanie. Tak jakby świadomość tego, jak powstaje jedzenie, przekładała się na dbałość. Wielu z nas zachłysnęło się obfitością, wyborem, tym, że w tej chwili możemy tu, na miejscu, w dużym mieście mieć i zjeść wszystko. Było też takie zaskakujące badanie w Wielkiej Brytanii, z którego wynikało, że Instagram, Facebook, szeroko pojęte zjawisko food porn, dzielenie się ze światem fotografiami tego, co się ugotuje, również może prowadzić do zwiększonego marnotrawstwa.

Jaka była ta zależność?

Ano taka, że kiedy gotujemy dania po to, żeby je sfotografować i pokazać, to często kupujemy produkty, które wykorzystujemy tylko raz. Jedzenie staje się płaszczyzną, na której możemy do woli realizować się konsumpcyjnie – my, czyli osoby, które mają do dyspozycji dość pieniędzy. Często w ten sposób zaspokajamy potrzebę kontaktu z luksusem. A ja mam poczucie, że w czasach kryzysu klimatycznego – i tu będę moralizować z pełną świadomością – powinniśmy zacząć pielęgnować w sobie zgodę na ograniczony wybór. Rozmawiałam też ze stylistkami jedzenia, m.in. z osobą, która pracuje na planach reklam, gdzie wykorzystuje się żywność jako scenografię. Buduje z jedzenia całe krajobrazy. I choć zdarza jej się wyrzucać co nieco z planu, bo jedzenie niszczy się lub więdnie w trakcie zdjęć, to jednak bardzo się stara, by to, co jadalne, ocalić. Powiedziała mi również, że z całej gamy produktów dostępnych w sklepach tylko trzy pozostały dzisiaj produktami rzeczywiście sezonowymi. Brukselka, czarna porzeczka i śliwki węgierki.

To tak absurdalne, że aż straszne.

Zobacz, co myśmy zrobili! A pamiętasz, jak się kiedyś czekało na truskawki, na pomidory, na arbuza? Rzadko myślimy, ile wysiłku i energii wymaga sprowadzenie w zimie pęczka szparagów z drugiego końca świata. A kiedy takie szparagi z Peru lądują w koszu, to myślę, że coś jest jednak nie tak z tym światem.

Czy przełomowa legislacja, którą właśnie uchwalił parlament, ma szansę jakoś pomóc?

Ustawa będzie dotyczyć wąskiego wycinka drogi, którą pokonuje żywność. Z punktu widzenia organizacji zajmujących się odbiorem żywności i ich beneficjentów, czyli osób dotkniętych ubóstwem, jest to na pewno ważne rozwiązanie. Nie jestem natomiast przekonana, że wszystkie z nich są przygotowane technicznie na jej start, czy wszędzie znajdą się partnerzy dla sklepów. W kontekście tej ustawy dużo też się mówi o modelu francuskim, stawiając go za przykład, ale z tego, co czytałam, realizacja tej ustawy we Francji wcale nie wygląda tak różowo. Sklepy nie muszą bowiem oddawać całej niesprzedanej żywności czy nawet dużej jej części. Wystarczy, jak zauważył Europejski Trybunał Obrachunkowy, nawet jeden procent. Polski projekt idzie dużo dalej. Zobowiązuje sklepy do oddawania 80 procent niesprzedanej żywności.

(Fot. Getty Images)

A co z jadłodzielniami?

Większość jadłodzielni w Polsce jest zakładana przez prywatne osoby, aktywistów, którym leży na sercu niemarnowanie jedzenia. Nie stoją za nimi fundacje czy stowarzyszenia. Żywność z wielkopowierzchniowych sklepów i tak tam raczej nie trafia, jeśli już, to raczej z małych spożywczaków, franczyzowych i niezależnych. Jeśli objęty ustawą sklep zdecydowałby się na takie rozwiązanie, nie mógłby wykazać w papierach, że przekazał coś organizacji pozarządowej, a więc ująć tego w rozliczeniu, ale też wykorzystać wizerunkowo. Zastanawiałam się też nad ekologicznymi kosztami. Trzeba będzie zainwestować w transport i dystrybucję: kupić samochody-chłodnie, postawić magazyny, mroźnie. To energochłonne. Myślę jednak, że z pragmatycznego punktu widzenia – choćby po to, żeby wymusić na sieciach, które do tej pory nie uznawały przekazywania żywności za dość istotne – ta ustawa jest ważna, ale ja bym szukała też takich rozwiązań, które sprawiłyby, że tej żywności nie będzie aż tyle zostawać.

Opowiesz o nich?

Po pierwsze, zluzowanie zasad dotyczących wprowadzania do obrotu jedzenia po upływie daty minimalnej trwałości. W Europie tak się robi. W Polsce panuje panika sanitarna, wprowadzanie do obrotu żywności po terminie karane jest grzywną, a przy dużych ilościach, po terminie przydatności do spożycia – nawet ograniczeniem wolności. Ta żywność jednak na rynek trafia, tak czy inaczej, w kontrowersyjnych sanitarnie warunkach. Po drugie: znikają tradycyjne bazarki, ich miejsce zajmują – w miejskiej przestrzeni – targi śniadaniowe. To nie jest oferta dla przeciętnych ludzi. Wspieranie miejsc, które nie sprzedają wyłącznie drogiej ekologicznej żywności, wysmakowanych produktów handmade, tylko normalne, bazowe artykuły, jest kluczowe – z badań przeprowadzonych przez Karlsruher Institut für Technologie wynika, że ludzie wyrzucają mniej jedzenia, gdy kupują je w małych sklepach i na bazarkach. Po trzecie, systemowe wspieranie sklepów kooperatywnych i grup zakupowych, które często funkcjonują dzięki uprzejmości lokalnych instytucji, takich jak szkoły czy centra aktywności lokalnej. Po czwarte, to, co dzieje się z żywnością już na ostatnim etapie, jak już trafi do kosza. Chciałabym, żeby w Warszawie i innych miastach pojawiły się, tak jak w Paryżu, społeczne kompostowniki. Choć mamy reformę śmieciową, u mnie na osiedlu wciąż nie ma pojemników na odpady bio. Kuchenne odpadki możemy wrzucać jedynie do zmieszanych.

Jak należałoby się zabrać do wprowadzania tych zmian? Możemy sami coś zdziałać?

Zmianę można wprowadzać na różnych poziomach. Na legislacyjnym – jak choćby przez ustawę, która nałoży na sklepy obowiązek oddawania niesprzedawanej żywności. W drodze uchwał samorządowych, regulujących lokalne kwestie – o ile oczywiście nie jest to niezgodne z odgórnymi przepisami państwowymi. Rozmawiałam o tym z pracownikami warszawskiego ratusza w 2017 roku. Powiedziano mi wtedy, że Warszawa dotuje banki żywności i robi uświadamiające pikniki. A tymczasem w innych metropoliach działa się na wielu poziomach. Robi się pomiary marnotrawstwa w instytucjach podlegających miejskim władzom, próbuje redukować straty. Zaglądałam do kontenerów w szkole mojego dziecka – wiem, ile codziennie ląduje tam niezjedzonych obiadów. Przerwy obiadowe są za krótkie, żeby dzieci zdążyły w spokoju zjeść, każde dostaje taką samą porcję. Dla porównania: byłam w Krakowie w państwowym przedszkolu i szkole, gdzie postanowiono się tym problemem zająć. Zrobiono wśród dzieci ankietę, żeby sprawdzić, co najbardziej lubią jeść. I osoby, które gotują, biorą to teraz pod uwagę. Da się więc gotować w zgodzie z normami, a jednocześnie uwzględniając dziecięce preferencje. W placówce działa też lodówka foodsharingowa. Z powodów sanitarnych nie można tam wkładać kanapek, ale już np. niezjedzone desery ze stołówki albo to, czego dzieci nie lubią, a dostają w ramach programów unijnych – tak.

Co to za pomoc? Co się na nią składa?

Na przykład rzodkiewki w folii, jabłka, jogurty albo mleko w kartoniku. Program obejmuje tylko szkolne dzieci z klas I–V. Jeśli na coś nie mają ochoty, mogą włożyć to do lodówki. Inne dzieci – też starsze, którym jabłka nie przysługują – mogą po nie sięgać w dowolnym momencie. Taka lodówka jest też fajna ze względu na to, że nie stygmatyzuje. Każdy może coś z niej wyjąć. Wracając do miejskich historii, w Paryżu, Kopenhadze, Toronto rozumie się, że do działań, które mają ograniczyć marnowanie, trzeba podejść wielopłaszczyznowo: badać problem, wprowadzać korekty na wszystkich poziomach, edukować. Że pikniki nie wystarczą.

To w ogóle jest zgodne z nowoczesnym myśleniem o miastach jako o najbardziej efektywnych jednostkach administracyjnych pod kątem samoregulacji.

Tak. A kolejna ważna rzecz to skrócenie łańcucha dostaw. Jak najczęściej powinniśmy mieć możliwość kupienia u producenta i jak najbardziej lokalnie, żeby towary nie musiały pokonywać ogromnych odległości. Sposób, w jaki jest zorganizowana dystrybucja w dużych sieciach handlowych, sprawia, że jedzenie pokonuje olbrzymie dystanse, często po drodze zawraca, cofa się do punktu wyjścia – z lubelskiego jedzie do pośrednika w mazowieckim, od niego do centrum dystrybucyjnego na Górnym Śląsku, stamtąd do sklepu w Warszawie. Albo Lublinie. W Kopenhadze udało się np. wprowadzić Danish Organic Action Plan 2020, który zakłada, że do 2020 roku w zarządzanych przez miasto stołówkach przejdzie się na niemal całkowicie ekologiczne składniki. Placówek objętych tym planem w szkołach, na uczelniach, w urzędach jest około 900. Gotuje się tam od podstaw, ze świeżych produktów, kupowanych często od lokalnych dostawców. I już sama ta zmiana doprowadziła do tego, że wyrzuca się znacznie mniej jedzenia. W paryskich żłobkach i przedszkolach dba się z kolei o to, żeby w menu serwowanym dzieciom pojawiały się regionalne produkty. Niekoniecznie musimy więc organizować dzieciakom pogadanki na temat tego, jak nie marnować jedzenia. To dzieje się przy okazji, jeśli sami dbamy o to, żeby jak najmniej się marnowało.

Agata Michalak
Proszę czekać..
Zamknij