Znaleziono 0 artykułów
19.04.2022

Marzena Białowolska: Na ratunek dzikim zwierzętom

19.04.2022
Fot. Marta Machej

Trafiają do niej słabe, z wypadków, porzucone przez rodziców. Do jeży, wiewiórek, i zajęcy wstaje po kilka razy w ciągu nocy, masuje im brzuszki, a na przemarznięte łapki zakłada skarpetki. A kiedy dochodzą do siebie, Marzena Białowolska, założycielka Fundacji Dzikich Zwierząt w Szczecinie, wypuszcza je na łono natury. – To dla mnie największa nagroda – mówi.

Dwie godziny snu, godzina karmienia, potem znowu Marzena Białowolska kładzie się na dwie godziny, po których wstaje na karmienie – i tak do rana, co noc, od trzech tygodni. Choć tak naprawdę przez cały tydzień prawie wcale nie spała. Bolek, Lolek, Tola, Śpioszek, Gapcio, Apsik i Śnieżka, siedem maleńkich wiewiórek, które trafiły do niej w marcu, nie mogą być za długo głodne. – Na początku jedne jadły szybciej, drugie wolniej, dlatego praktycznie kwadrans po tym, jak kończyłam z ostatnią, musiałam zaczynać z pierwszą. Pozaznaczałam je sobie na ogonkach flamastrami, żebym wiedziała, która jest która – opowiada Białowolska. Bez niej zwierzaki by sobie nie poradziły. Trójka straciła matkę po tym, jak ścięto drzewo, czwórka – pod kołami samochodu. Marzena więc trzytygodniowe oseski karmi, masuje i uczy, jak przetrwać, gdy jej przy nich nie będzie, bo wiewiórki, kiedy będą już na to gotowe, wrócą do lasu. Tak samo przywrócone do natury zostaną cztery małe gęgawy, które morze zepchnęło na brzeg, nietoperz mroczak posrebrzany, który lada moment opuści ośrodek Marzeny, i setki innych zwierzaków przed nimi, które Białowolska uratowała.

Fot. Fundacja Dzikich Zwierząt Marzena Białowolska

Marzena Białowolska: Rodzice dokładnie sprawdzali, czy nie wnoszę do domu zwierząt w kieszeniach lub pod czapką

Miłość do natury zaszczepił w Marzenie tata. – Żyliśmy w małej miejscowości, w sumie sześć domów, dosłownie jak dzieci z Bullerbyn. W każdym – duża rodzina, a że nie było przedszkola, rodzice sami zajmowali się dziećmi. Mnie, najmłodszą z trzynaściorga rodzeństwa, tata leśnik zabierał ze sobą do pracy. Zawsze znaleźliśmy sarnę we wnykach, rannego zająca albo lisa. Tata albo opatrywał je na miejscu, tak jak umiał, albo zabierał do nas. Lądowały też w naszym domu małe jeże czy myszarki, kiedyś nazywane myszami leśnymi – opowiada Marzena.

Czasem zwierząt było więcej, niż jej rodzice by sobie tego życzyli. – Raz przyniosłam malutkie myszarki i schowałam je w komodzie ze świątecznymi obrusami. Po jakimś czasie myślałam, że zwierzęta uciekły, ale one wygryzły dziurę w tekturze z tyłu i żyły tam sobie całkiem dobrze, rozmnożyły się mocno. Pewnego dnia, jak wstaliśmy w niedzielę, zobaczyliśmy je wszystkie na stole w jadalni, gdzie urządziły sobie ucztę – opowiada Marzena i dodaje ze śmiechem: – Od tamtej pory rodzice dokładnie sprawdzali, czy nikogo nie wnoszę. Kiedyś zaprosiłam do nas koleżanki, żeby pokazać im jeże. Gdy przyszłyśmy, tata był już w domu. W progu ręka wyciągnięta, „stop!”, jak na przejeździe kolejowym: „Wy, dziewczynki, wchodzicie, Marzenka czeka. Zdejmuj, córuś: buty, kurtka, czapeczka…”. Dopiero po takiej rewizji mogłam wejść do domu, tak na mnie uważali.

Fot. Fundacja Dzikich Zwierząt Marzena Białowolska

Po lesie Marzena chodziła godzinami. Jak przyznaje, swoim dzieciom by na to nie pozwoliła, zbyt dużo niebezpieczeństw. – Ostatnio nawet pytałam mamę, czy się nie martwiła, że ja tak sama wychodziłam z domu do lasu, jak miałam pięć czy sześć lat. A mama na to: „Marzenka, ja tylko patrzyłam, gdzie się brzozy uginają, i wiedziałam, że ty tam jesteś. Nawet nie chciałam cię zatrzymywać, bo potrafiłabyś prosić mnie przez cały dzień, żebym ci pozwoliła pójść”.

Nie jesteśmy właścicielami kuli ziemskiej, tylko gośćmi, tak samo jak zwierzęta

Zwierzaki zeszły na drugi plan, kiedy Białowolska urodziła dzieci, dziś dwie córki są dorosłe. – Wtedy chciałam być tylko z nimi. Nie chciałam nigdy usłyszeć, że zwierzęta były ważniejsze, i też nigdy nie nakłaniałam córek, żeby pomagały mi w wolontariacie: zawsze wszystko robiłam sama: wstawałam, karmiłam, nie kazałam im sprzątać. Dziewczynki jednak widziały, jak ja to wszystko robię, i obie są bardzo empatyczne wobec zwierząt, potrafią przekazać na nie swoje oszczędności, starsza córka adoptuje chore szczurki, ma kotka, więc to też się w nich zakorzeniło. Są przez to delikatniejsze, co niekoniecznie sprawdza się w tym naszym świecie, ale jestem z nich bardzo, bardzo dumna – opowiada Marzena. A dumne z mamy były też one. – Szalenie mnie wzruszało, że w szkolnych wypracowaniach podawały mnie za wzór. Raz też nauczycielka mi powiedziała, że w zadaniu domowym o idolach napisała o mnie koleżanka córki. Inni wybrali królową Elżbietę II, ktoś Michaela Jacksona, a tamta dziewczynka panią, która ratuje chore zwierzątka – mówi Białowolska.

Ta historia uświadomiła jej, że profil fundacji na Facebooku powinna prowadzić tak, by był odpowiedni dla dzieci, bez drastycznych obrazów poranionych zwierzaków, okrutnych wiadomości. – Cała nadzieja w tym, co robię, jest w przekazywaniu wiedzy dzieciakom, rozbudzaniu w nich pozytywnych uczuć do zwierząt, ale ze świadomością, że wchodząc w ich świat, trzeba zachować dystans. Uczę, że nie jesteśmy właścicielami całej kuli ziemskiej, tylko gośćmi, tak samo jak zwierzęta. Z tych dzieciaków wyrosną później dorośli, którzy będą zwracać uwagę na to, co się dzieje w ich otoczeniu – mówi Marzena, która prelekcje na temat świata zwierząt prowadzi w szkołach, a w pandemii ruszyła z takimi spotkaniami online.

Bo kiedy jej córki podrosły, Białowolska znowu w pełni zaangażowała się w ratowanie dzikich zwierząt. – Pierwszy po tej przerwie był łabędź. Ponieważ miał uszkodzony gruczoł łojowy, jego pióra bardzo szybko namakały, przez co się topił. Trafił do mnie taki biedny, cały przemarznięty, miał katar, łapki takie zimne, że trzeba mu było założyć na nie skarpetki frotté – wspomina Marzena, która przez miesiąc zwierzęcego pacjenta karmiła, suszyła suszarką, kiedy pióra namakały, masowała, żeby gruczoł zaczął funkcjonować, i tak w kółko, aż się udało. – Na początku, jak łabędź próbował latać, to ciągle lądował w krzakach. Okazało się, że potrzebuje więcej miejsca do rozbiegu, więc wzięłam go na pole, gdzie już pięknie się wzbił i odleciał – opowiada.

Rehabilitacją i przywracaniem do naturalnego środowiska dzikich zwierząt Białowolska zajmuje się od 2013 r., przez pięć lat działała w Fundacji „Dzika Ostoja”, której nawet była prezeską, w lutym 2020 r. założyła własną – Fundację Dzikich Zwierząt Marzena Białowolska. Wszystko to robi wolontariacko. Nie chciałam nigdy, żeby to było moim zawodem, mimo że zrobiłam specjalnie technika weterynarii i przeróżne kursy, żeby jeszcze lepiej wiedzieć, jak się opiekować zwierzętami. Chcę, żeby to był mój dożywotni wolontariat dla nich – mówi.

Zawodowo pomaga ludziom – jest terapeutką, pracuje metodą biofeedbacku i w nurcie terapii skoncentrowanej na rozwiązaniu, czyli TSR. Do tego zaocznie studiuje na piątym roku psychologii klinicznej. – Zawsze fascynował mnie mózg, chciałam rozszerzyć wiedzę na ten temat. W gabinecie pracuję z osobami z obciążeniami: z dziećmi z ADHD, ze spektrum autyzmu albo z osobami, które są starsze, mają zespoły lekko otępienne, alzheimera. Praca z ludźmi też mnie uskrzydla, ale to pomoc odpłatna, żebym mogła nieodpłatnie pomagać zwierzętom – mówi. Więc po tym, jak Białowolska w nocy wstaje co dwie godziny na godzinne karmienie, rano idzie do pracy. – A z pracy wychodzę w przerwie dać im jeść, na szczęście mam blisko – śmieje się.

Fot. Fundacja Dzikich Zwierząt Marzena Białowolska

Jak można to wszystko pogodzić? – Choć nie mam czasu, jakoś go rozciągam. Zdarza się, że kiedy bierzemy na siebie za dużo, myślimy, że nie będziemy mogli bez tego wszystkiego funkcjonować, ale jednak jak odsuniemy jedną rzecz, to okazuje się, że życie toczy się dalej. Chodzi o to, żeby odsuwać te złe, które wpływają na nas negatywnie, a brać pozytywne – mówi i dodaje: – Fakt, czasami przy zwierzętach pracuję bardzo ciężko fizycznie, ale większość tego czasu jest przyjemnością – karmienie, zawożenie do gabinetu, patrzenie, jak zdrowieją i jak się rozwijają, dywagowanie, jak zrobić, żeby zdziczały. Bo wiedzy na ten temat jest niewiele, wymieniam się informacjami z ośrodkami na całym świecie. Zmęczenie to jest nic wobec widoku, jak zwierzęta wracają do natury, jak robią postępy, bo przybrały na wadze po cztery gramy. To jest dla mnie ogromna nagroda i daje mi takiego powera, że po prostu się chce. Wiem praktycznie od dziecka, że to jest właśnie to.

Zwierzęta – odpowiednio rehabilitowane i bez bliskiego kontaktu z ludźmi – nie zatracają instynktu samozachowawczego 

Do Marzeny najczęściej trafiają zające, gęsi, kaczki, sowy, pustułki, myszarki, wiewiórki i jeże, ale pacjentami bywają też szopy, nietoperze, bieliki, żurawie, łabędzie i bociany. Białowolska mierzy siły na zamiary i możliwości. – Nie przyjmuję dużych zwierząt, choć są u mnie trzy sarenki i łania, bo wiem, że nie mam już do tego warunków, i przyjmuję do momentu, kiedy jestem pewna, że fizycznie sama to ogarnę i nie zrobię im przy tym krzywdy – mówi. Sarny u Białowolskiej będą już mieszkać zawsze, bo jako chore zwierzęta już by sobie nie poradziły w naturze. – Żyją tu sobie między drzewami, w maksymalnej dziczy, jaką mogę zapewnić. Bez obecności ludzi, bez głaskania. Straszne są rozrabiary – cieszy się Marzena. Kiedyś do ośrodka zabierała też chore dziki, dziś, ze względu na zagrożenie ASF, jest to prawnie zakazane. – Ale kiedy zauważam, że został odstrzelony duży osobnik i widzę, że maluchy przychodzą do saren, dokarmiam, a jeżeli dostrzegam, że mają świerzb, idę do lekarza weterynarii i podaję leki. Tego nikt mi nie zabroni – mówi.

Największa radość pojawia się, gdy zwierzęta zaczynają być samodzielne. – Fantastycznie, kiedy same pobierają pokarm i chowają się przede mną, bo to znak, że wszystko prawdopodobnie poszło dobrze, że natura działa. Czasami przed uwolnieniem puszczam im raz dźwięki drapieżnika, który jest ich największym wrogiem, żeby zobaczyć, czy prawidłowo na niego reagują. I to jest niesamowite widzieć, że są gotowe. Ten instynkt samozachowawczy zawsze zostaje, zwierzęta, odpowiednio rehabilitowane i bez bliskiego kontaktu z ludźmi, go nie zatracają – mówi Białowolska. W przypadku ptaków, gdy już na nie czas, po prostu otwiera wolierę. – Zostawiam ją otwartą jeszcze przez kilka dni, gdyby chciały wrócić, ale najczęściej odlatują. Zaglądam do takiej woliery z lękiem, czy ich tam nie ma, czy nie są zranione – przyznaje i dodaje: Staram się panować nad umysłem i nie zastanawiać się, czy są całe, czy nie upolował ich lis czy jastrząb. Wiele osób pyta, jaką mam pewność, że przeżyły. Nie mam. Stanęły na mojej drodze, potrzebowały pomocy i zrobiłam wszystko, co mogłam: dałam im szansę samodzielnego życia. Przecież nie mogłam ich zostawić.

Katarzyna Rycko
Proszę czekać..
Zamknij