Znaleziono 0 artykułów
21.06.2019

Michał Zadara: Romeo na deskorolce

21.06.2019
Spektakl „Romeo i Julia” (Fot. Krzysztof Bieliński)

– Żeby przeżywać miłość, tę dziką, nastoletnią, romantyczną, nie możesz analizować, co się z tobą dzieje, tylko się w nią rzucić – opowiada reżyser teatralny i operowy, mąż artystki Barbary Wysockiej i ojciec trójki dzieci Michał Zadara, który na scenie STUDIO teatrgaleria wystawił właśnie „Romea i Julię” z 14-latkami w rolach tytułowych.

Mickiewicz, Schiller, Słowacki, Szekspir – co takiego jest w kanonie klasyki, że konsekwentnie i z widoczną fascynacją po niego sięgasz?

Klasyka to kod, którym wyraża się kultura świata. Żeby zrozumieć, co się dzieje w eseju napisanym w Japonii, książce napisanej w Argentynie czy nawet we włoskiej telewizji, potrzebna jest znajomość klasyki. Inaczej nie rozpoznamy schematów, które organizują myśli ludzi tworzących te treści. Jednocześnie mam wrażenie, że klasyka jest potwornie zaniedbana. Może to wrażenie powstaje dlatego, że tyle jej jest. Jak w ciągu roku obejrzeć wszystkie tragedie greckie i sztuki Szekspira? A co z Motokiyo Zeamim, Schillerem, Safoną, z Mahabharatą? I są jeszcze autorzy pomniejsi, ale przecież nie mniej ważni, tacy jak Vasari, Marlowe czy Zapolska.

Wrażenie zaniedbania będzie więc zawsze, biorąc pod uwagę ogrom materiału. Lecz w pracy z klasyką inspirujące jest to, że w nieskończoność można się spierać o jej odczytanie. I o to, co te dzieła właściwie wnoszą w nasze rozumienie świata. „Dziady” są fundamentalnie źle odczytywane przez polską szkołę i kulturę. Źle, czyli niezgodnie z tym, co jest w tekście. Ne ma tam takiej postaci jak Gustaw/Konrad. To wymysł czytelników, a może nawet nauczycieli. A skoro nie ma tam takiego bohatera, to cała tak zwana przemiana Gustawa w Konrada też nie ma miejsca. Zresztą byłoby to niezgodne z logiką. Natomiast klasyka, czyli całość literatury klasycznej, to most przerzucany między ludźmi, dający nam szansę na porozumienie. Zresztą podobnie może działać serial. Fascynująca jest dyskusja o tym, w jaki sposób współczesne kody kulturowe i popkulturowe różnią się od kodów klasycznych. Na przykład czym się różni namiętna rozmowa o „Orlando” od namiętnej rozmowy o serialu „Przyjaciele”.

Spektakl „Romeo i Julia” (Fot. Krzysztof Bieliński)

Znany jesteś z wierności oryginalnemu tekstowi. Nie robisz skrótów, czego najbardziej spektakularnym przykładem są 14-godzinne „Dziady” wystawione po raz pierwszy w całości w nieodżałowanym Teatrze Polskim we Wrocławiu. To było wydarzenie bez precedensu w historii polskiego teatru. Eksperymentujesz z formą teatralną, ale literze słowa i jego ekspresji jesteś wierny. Dlaczego?

Jeżeli mamy polskiego autora, załóżmy Jana Kochanowskiego, to jedyne, co po nim zostało, to właśnie tekst. Nie znamy jego intencji, nie wiemy, dlaczego to napisał, nie poznamy jego interpretacji. Nie ustalimy też, jak tekst był odbierany w jego czasie, chyba że z innych tekstów. Aktor na scenie mówi słowa Kochanowskiego, a potem te słowa trafiają do mnie. W tym momencie porozumiewam się z duchem Kochanowskiego. To wywołanie ducha Kochanowskiego naprawdę się dzieje. Da się porozumieć z Mikołajem Rejem czy Gabrielą Zapolską właśnie dzięki temu, że słowo w słowo powtarzamy to, co napisali. Źródłowy tekst jest dosłowną komunikacją z umysłem pisarza czy pisarki. Przy tekstach zagranicznych sprawa się trochę komplikuje, bo musimy je przełożyć na polski. Teraz pracując nad Szekspirem, na scenie korzystamy z oryginalnego angielskiego tekstu, który razem z aktorami przekładam, żeby to, co mówią, było jak najbliższe Szekspirowi. Dzięki temu jesteśmy z nim w kontakcie.

Teraz na warsztat reżyserski wziąłeś chyba najbardziej kanoniczny dramat wszech czasów, czyli „Romea i Julię”. Dlaczego teraz?

Bo klasyka, nawet ta najbardziej znana, jest zaniedbywana. Oczywiście mamy dwa świetne filmy: Franco Zeffirellego i Baza Luhrmanna. Oba to arcydzieła, ale z filmu Luhrmanna zniknęła większość tekstu Szekspira, a do filmu Zefirellego kwestie zostały dopisane. Zobaczenie Szekspira w teatrze jest czymś zupełnie innym od Szekspira na ekranie. Wyobraźnia działa zupełnie inaczej w teatrze. Dramat jest czymś podobnym do książki. Powinniśmy sobie móc dramat wyobrazić.

Spektakl „Romeo i Julia” (Fot. Krzysztof Bieliński)

Natomiast bezpośrednim impulsem, żeby wystawić „Romea i Julię”, była aktorka Julia Leszkiewicz, z którą pracuję od siedmiu lat. Jak zagrała w „Dziadach” postać Rózi, miała lat siedem. Dzisiaj ma 14, czyli dokładnie tyle, co szekspirowska Julia. Zagrała też w „Fantazym” i w „Biblii”. Jest aktorką dziecięcą, z dużym dorobkiem klasycznym. Uznałem, że szkoda by było, gdyby nie miała teraz dużej dramatycznej roli na miarę swojego talentu i rozwoju. Następnie w castingu znaleźliśmy Juliana Zbudniewka, który ma też odpowiedni wiek i doświadczenie sceniczne.

Jakiego Romea szukałeś, mając już swoją Julię?

Najważniejsze było, żeby wiekowo pasował do Julii. Nie mógł to więc być student, tylko nastolatek. Na casting przyszło bardzo wielu chłopców, natomiast najważniejsze było zgranie się z Julią. Ci, którzy przeszli wszystkie etapy, spędzili z nami trzy dni. Nie mogliśmy pozwolić sobie na pochopną decyzję.

Tytułowe role grają aktorzy będący w wieku bohaterów szekspirowskiego dramatu. Co osiągasz tym reżyserskim zamierzeniem?

Najczęściej role Romea i Julii grają studenci szkoły teatralnej albo jej absolwenci. To znaczy, że grając nastolatków, połowa ich wysiłku idzie w wiarygodne przedstawienie nastolatków. To taki nastoletni blackface: oto dorośli udają nastolatków, by pokazać, jacy nastolatkowie są naprawdę. I nastolatkowie mają to oglądać, by lepiej zrozumieć swoje dramaty? To mi się wydaje wręcz nieetyczne. Wolę, żeby nastolatkowie mogli sami opowiedzieć swój dramat.

Jak Szekspir brzmi w ustach nastolatków?

Czuć, że wiedział, o czym pisał. W szczególności w temacie nastoletniej depresji i chęci samobójstwa, która jest podstawowym tematem tej sztuki. To jest sztuka o samobójstwie i cielesności. I to rzeczywiście są dwa tematy, które zajmują ludzi w tym wieku nieustająco.

Akcję z Werony przenosisz we współczesne realia. Jaki to świat? Nie da się uniknąć skojarzenia zwaśnionych rodów z dwoma polskimi plemionami, które nieustannie się spierają.

Te szekspirowskie rody wcale nie są zwaśnione ani nawet specjalnie różne. Dramaturg kilkakrotnie przypomina czytelnikowi, że ten stary spór jest właściwie nieistotny. Te rodziny od lat ze sobą nie walczą, a ich wrogość ma, jak mówi Romeo, „więcej wspólnego z miłością niż z nienawiścią”. Nikt nie pochwala agresji Tybalta wobec Romea i Merkucja. Więc nie, to nie jest spór między polskimi plemionami, ponieważ dramat Szekspira nie pasuje do polskich realiów.

Czego symbolem jest intensywnie eksponowana w spektaklu deskorolka?

Nie traktuję jej wcale jako nastoletniego gadżetu. Sam jeździłem i jeżdżę na deskorolce. To ludzka aktywność, podczas której doświadczamy niemożliwego. Jeżdżąc na rampie, w pewnym momencie już nie jedziesz do góry, ale też nie opadasz w dół. I wtedy nie możesz myśleć, tylko musisz działać, bo gdy się zaczniesz zastanawiać: „jakie to niesamowite, doświadczam nieważkości”, to upadniesz. Twoje ego musi się rozpuścić, musisz być czystym działaniem. Podobnie jest na desce surfingowej: musisz stać się tą falą, nie możesz jej rozważać. Stajesz się tą deskorolką i rampą, wtedy życie przepływa przez ciebie i przez chwilę znikasz. Istniejesz silniej niż kiedykolwiek. I to jest też dokładnie doświadczenie miłości. Seksualności, cielesnej miłości, ale także tej dzikiej, nastoletniej, romantycznej. Żeby ją przeżywać, nie możesz analizować, co się z tobą dzieje, tylko się w nią rzucić. Biec przez śnieg i błoto przez pół miasta do ukochanego czy ukochanej, nie myśląc o konsekwencjach zdrowotnych. Deskorolka daje właśnie ten dziwny moment. Jazda na takiej rampie jest uzależniająca: ten moment zawieszenia, w którym jest wolność. To bardzo podobne do huśtania się, które jest z kolei jedną z najstarszych dionizyjskich ludzkich aktywności, traktowanych jako symbol przyjemności życia.

Spektakl „Romeo i Julia” (Fot. Krzysztof Bieliński)
Michał Zadara (Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/EastNews)

Materię sceniczną łączysz z językiem filmowym. Dlaczego zdecydowałeś się na taką symbiozę?

Chodziło mi o uaktywnienie wyobraźni. Wszystkie filmy są nagrane telefonem komórkowym lub są zrzutami kamerki na YouTubie. Julia transmituje tam swoją śmierć, proces otrucia się, a następnie widzimy reakcję piastunki i rodziców. Dzisiaj nasze życia są zapośredniczone przez technologię. Nie sposób mówić o współczesnym człowieku, przedstawiając go bez komórki. Swoją drugą duszę, drugi mózg nosimy teraz w ręku. Nie chcę być wobec tego krytyczny, bardzo lubię ten mój nowy podręczny mózg, który załatwia za mnie wiele spraw, nie mówiąc już o obrabianiu zdjęć, montowaniu filmów czy nagrywaniu dźwięku. Ale ma to oczywiście swoje konsekwencje. Wszystko jest nagrywane, cyfrowo przetwarzane, nie ma od tego ucieczki. Ale to, co robimy w tym spektaklu, to nie „Black Mirror”. Nie odnosimy się do technologii krytycznie.

Jesteś reżyserem teatralnym, ale reżyserujesz też opery, przywracasz światu zaniedbaną operetkę, którą wystawiasz w Teatrze Narodowym, pojawiasz się w Teatrze Muzycznym z własną wersją „Krakowiaków i Górali”, występujesz jako aktor, realizujesz instalacje. Czy jest jeszcze jakiś obszar w tych przestrzeniach, którego nie spenetrowałeś? Myślałeś o wyreżyserowaniu własnej fabuły filmowej?

Gdybym kręcił film, to bez dubli i najlepiej z jednego ujęcia, bo montaż mnie nudzi. Tak, mam pomysły na fabułę. Jeden to film historyczny dziejący się w Polsce w latach 60. o synu nazistowskgo reżysera filmowego Veita Harlana – Christopherze Tomasie Harlanie. Antyfaszysta i rewolucjonista Tomas Harlan spędził dużo czasu w Polsce, badając archiwa dotyczące obozów zagłady. Odkrył przy okazji istnienie kilku, o których istnieniu nie wiedziano, jak np. Kulmhof. To niesamowita historia. Ale to wymaga czasu i badań.

Najważniejszą rzeczą, jaką teraz robię, to praca nad obywatelską ustawą antysmogową. We współpracy z Teatrem Powszechnym CENTRALA zebrała grupę naukowców, prawników, studentów i działaczy społecznych w celu opracowania antysmogowej ustawy. Żadna z partii w Polsce tym się nie zajmuje. Nasza praca jest już bardzo daleko posunięta. Ustawa będzie gotowa pod koniec lata. Oddamy ją w domenie publicznej zainteresowanym politykom. Każda partia, jak tylko będzie chciała, będzie miała do dyspozycji gotową ustawę, która spowoduje, że nie będziemy się dalej sami zatruwać. Mamy nadzieję, że opinia publiczna wywrze nacisk na polityków i ta ustawa zostanie w końcu w sejmie przegłosowana. W ramach tego projektu reżyseruję też osiem krótkich filmów. W jednym z nich występuje Danuta Stenka, grająca aktorkę, która odmawia w filmie nakręcenia sceny plenerowej bez maski z racji zanieczyszczenia powietrza. Filmy te będą miały swoją premierę już w lipcu na warszawskiej Pradze.

Jesteś więc pracoholikiem… A co w kalendarzu Michała Zadary w nowym sezonie?

Mój pracoholizm zostanie wystawiony na ciężką próbę. Wyjeżdżam z rodziną do Swarthmore College w USA, gdzie i ja, i moja żona dostaliśmy roczne profesury. Nie będę robił nic innego oprócz spotykania się ze studentami, by studiować tragedie greckie. Będzie to czas spokoju od mojej nadaktywności i ciągłego reżyserowania, od czego jestem rzeczywiście uzależniony.

Twoją żoną jest świetna aktorka, reżyserka teatralna i operowa Barbara Wysocka, która pojawia się w twoich spektaklach. Oceniacie się nawzajem?

Bardzo się wspieramy. Jeszcze nigdy nasze reżyserowanie nie było źródłem poważnych napięć. Pomagamy sobie nawzajem. Gdy ona reżyseruje, ja zajmuję się dziećmi, a gdy ja pracuję, to ona przejmuje więcej odpowiedzialności w domu. Trudno jest robić cokolwiek innego, jeśli przez 12 godzin opiekujesz się trójką dzieci. Wieczorem jesteś totalnie wykończony. Ktoś mnie jakiś czas temu zapytał, jak ja to wszystko ogarniam, że mam 70 aktorów na scenie. Odpowiedziałem, że w porównaniu do trójki dzieci, siedemdziesięciu aktorów to jest nic. To są wakacje.

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij