Znaleziono 0 artykułów
21.09.2018

Marysia Starosta: Nie owijam w bawełnę

21.09.2018
Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

Długo byłam pewna, że już nikomu nie zaufam, że wolę być sama. Cieszę się, że ten etap mam już za sobą – mówi Marysia Starosta. 21 września do sprzedaży trafi jej płyta „Ślubu nie będzie", niezwykle osobista, odnosząca się między innymi do rozpadu jej związku z raperem Wojtkiem "Sokołem" Sosnowskim.  

Najlepsze piosenki o miłości pisze się po rozstaniu?

Ta płyta powstała jako pamiętnik, musiałam z siebie to wywalić. Kiedyś napisałam utwór, gdy byłam bardzo zakochana, ale to nie jest emocja, która napędza artystyczną twórczość. Ostatnia rzecz, o której myślisz w stanie zakochania, to praca. Chcesz tylko być blisko drugiej osoby, jeść razem pizzę, spacerować, leżeć w łóżku. Natomiast gdy coś się kończy, pisanie pomaga.

Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

Dobra sztuka to zawsze elegia. Twoje typy muzyki rozstaniowej?

Uwielbiam Sinead Harnett, zwłaszcza akustycznie, Charlotte Day Wilson z płytą Stone Woman, a w szczególności utwór „Funeral”, w którym zaprasza swojego byłego faceta na pogrzeb ich związku. Genialnie napisana i zaśpiewana, nowa Sade.

A gdy jesteś zakochana, czego słuchasz?

Każda muzyka rezonuje wtedy z tym, co masz w sobie. Ostatnio słuchałam Childish Gambino. Kiedyś Joni Mitchell, „A Case of You” z płyty „Blue”. To zależy, każdy z nas ma różnie.

Tytuł twojej płyty „Ślubu nie będzie” brzmi jak tekst Osieckiej z najlepszych piosenek Rodowicz.

Rzeczywiście, kiedyś miał być ślub, ale nie z ostatnim, lecz z poprzednim partnerem. Ślubu nie było i nie będzie. Ten tytuł jest szczery, podszyty ironią, odnosi się do tego, co zawarłam na krążku. Wskazuje też na to, że pogodziłam się ze wszystkim, co się wydarzyło i mam to za sobą.

To płyta o twoim rozstaniu z Wojtkiem Sokołem. Partnerem życiowym i muzycznym.

Jest inspirowana moimi uczuciami do niego, tym, co czułam wtedy i jak się czułam. A czułam się nie najlepiej, jak to kobieta, która traci miłość swojego życia. Dziś widzę, że bez dwóch zdań był mężczyzną mojego życia, ale na prawdziwą miłość cierpliwie czekam. Nagrywałam pamiętnik z rozstania, żeby jakoś sobie pomóc.

Jesteś osobą, która przepuszcza emocje przez muzykę.

Tak, to dla mnie ujście emocji. Muzyka jest ze mną, gdy mi źle. Trafia w moje czułe punkty. Pomaga mi się wyrazić.

Czego słuchałaś pisząc tę płytę?

Dużo klasyki, zwłaszcza symfonicznej, czego zresztą nijak tu nie słychać. Katowałam Bacha. Nie ma dla mnie nic piękniejszego niż klasyka. Czytałam dużo poezji: Anny Świrszczyńskiej, Haliny Poświatowskiej, Bolesława Leśmiana i Konstantego Gałczyńskiego, którego mama kiedyś czytała mi na dobranoc. W ogóle jestem wychowana na słuchaniu. Zwłaszcza bajek z winylowych płyt. Nie mieliśmy telewizora.

Znalazłaś ludzi, którzy czują podobnie, choć twoi producenci są ze świata hip-hopu.

Sampler Orchestra to bardzo zdolni goście: Paweł [Moszyński – przyp.red.] i Staszek [Koźlik – przyp.red.] są muzykami, których poznałam przez Wojtka, gdy nagrywał z nimi i Hadesem płytę do tekstów Różewicza. Podczas kręcenia teledysku zapytali mnie, czy nie chciałabym z nimi nagrywać. Wysłali mi jakiś podkład, zaczęliśmy się spotykać i nagle weszliśmy w fazę nagrywania mojego pamiętnika, który Staszek pomagał mi odczytać. Nie planowaliśmy tego wydawać, pracowaliśmy razem z sympatii. Natępnie Universal usłyszał moje demo i po trzech dniach dostałam propozycję spotkania. Podpisałam kontrakt. Obawiałam się, co będzie dalej, bo na tej płycie wywalam z siebie dużo intymnych rzeczy, ale chyba to był klucz.

Prosto ma wyłączność na sprzedaż twojej płyty w pre-orderze. 

Joanna z Universalu zadzwoniła do Wojtka z tą propozycją. Zgodził się, bo tak „bezczelnej” propozycji nie mógł odmówić. Jest to, trzeba przyznać, oryginalne przedsięwzięcie. W wersji Empik deluxe będzie wydanie z dwoma dodatkowymi utworami, w tym z moim najukochańszym utworem – „Atom". Napisałam go u schyłku naszego związku, gdy widziałam, że nie ma już co zbierać z naszej romantycznej relacji. Utwór mówi o tym, że ciężko patrzy mi się na to, jak rozchodzą się nasze drogi. Miał nie wejść na płytę, ale był dla mnie tak ważny, że się uparłam. To on zamyka cały okres rozstania. Zatem „Atom” i „Przezimowanie”, które napisał Staszek, znajdą się jako dodatek do płyty.

Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

„Przezimowanie" też najbardziej różni się od reszty piosenek.

Gdy Staszek zaśpiewał mi ten utwór, zachwyciłam się. Widziałam, że coś tam sobie notuje, ale nie spodziewałam się, że to będzie tak w punkt. Podkład kojarzy mi się z Niemenem. Cała płyta jest pełna odniesień do poezji, które być może słuchacze wychwycą. Ale na nic się nie nastawiam. Premierę planowaliśmy pierwotnie na lato, ale byłaby wtedy zbyt smutna i nostalgiczna na tę porę roku. Jest esencją jesieni.

Najbardziej dobitnym wyrazem tego końca jest utwór „Nie”.

Jest to mocny utwór, w którym głośno krzyczę. Byłam zła i nie godziłam się z tym, co się dzieje.

Wszystko w nim negujesz. To, czy kiedykolwiek byliście z Sokołem dla siebie ważni.

„Nie” jest zapisem stanu, gdy ma się złamane serce. Dopóki się ono nie naprawi, nie zasklepi, to będzie negowało wszystko i wszystkich. Rozstanie było dla mnie jak zawał. W utworze „Nie” jest taka fraza, że: „nigdy nie było nas/ nigdy nie powiedziałeś mi, że jestem tą jedyną/ i jeśli mam być szczera, ja tobie szczerze też nie”. Uświadomić to sobie, to jedno z bardziej bolesnych uczuć, jakich doświadczyłam.

Ale najsmutniejsza piosenka na tej płycie to „Sama”.

Mój ukochany utwór. Oszukały mnie moje uczucia i wyobrażenia. Długo byłam pewna, że już nikomu nie zaufam, że wolę być sama. Gdy słucham teraz tych kawałków, cieszę się, że ten etap mam już za sobą.

W utworze „Hiatus” śpiewasz: „stoję na rozstań moście”, cytując „Sambę na dwa serca" Hanny Banaszak.

To bardzo oryginalny i prawdziwy kawałek. Na tyle prawdziwy, że jest dokładnym opisem sytuacji, która miała miejsce… 

Twoja płyta jest zapisem kolejnych etapów żałoby. Bo rozstanie jest przecież jak śmierć – nie tylko związku, ale całego świata z kimś: osób, miejsc.

Gdy żyjesz z kimś bardzo blisko: jesz, śpisz, pracujesz, imprezujesz, koncertujesz, to najpierw brakuje ci zapachu, dotyku tej osoby. Jesteś w żałobie nie tylko emocjonalnej, ale i fizycznej. Ale to nie jest chronologiczny zapis żałoby. Pierwsze napisałam „Dlatego”, który wyszedł jako singiel. 

Singlem będzie też „Hibiskus”, który napisałam chcąc wszystko zmienić – obcięłam wtedy włosy na krótko, zmieniłam tryb życia. Paradoksem tej sytuacji jest to, że właśnie wtedy najbardziej wierzyłam, że wszystko się ułoży, a co się wydarzyło, dziś już wszyscy wiemy. I dzisiaj czuję się z tym OK. 

„Hibiskus” brzmi jak wyraz rozczarowania: „nie o taką ci chodziło mnie”, śpiewasz.

Oboje mieliśmy się zmienić: jestem bałaganiarą, ale zaczęłam sprzątać, przestałam pić alkohol, choć lubię, starałam się myśleć pozytywnie, będąc osobą wiecznie w jakichś dołach i nerwach. Chciałam, żeby było dobrze, ale jeśli dwie strony nie pracują, to są małe szanse na powodzenie. 

Bo „żaden piękny gest nie robi na mnie już wrażenia”.

No, nie. Już nie. Ale dobrze się stało. Z Sampler Orchestra nagrywam następną płytę. Podpisałam kontrakt na trzy albumy. Więcej? Kto wie, czy dożyję. Nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnę pod samochód. Jestem realistką.

Zawsze jesteś taka fatalistyczna?

Biorę pod uwagę wszystkie możliwości. Nie jestem kimś, kto wierzy, że wszystko będzie super, będę miała 100 lat i gromadkę wnucząt. Na razie mam 37 i osiem zwierząt. Przy kolejnej płycie zadaję sobie pytanie, czy podążać za swoimi uczuciami, czy też nagrać coś w stylu: „hej, jak pięknie świeci słońce, patrzcie, to ja!”. Ale chyba skończy się jak zwykle. Nie umiem udawać.

Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

Twoja poprzednia płyta „Maryland” brzmi zupełnie inaczej niż nowa. Pamiętasz, o co ci wtedy chodziło?

Byłam niedoświadczona, wmawiano mi, że skoro jestem ładna, młoda i wysoka, to mogę zawojować świat i płyta ma być komercyjna. Nie wiedziałam zupełnie, o czym pisać. To było na siłę. Podpisałam kontrakt z EMI mając 23 lata i przez kolejne pięć mozolnie próbowałam tworzyć przeboje. Tak przechodzona ciąża nie mogła być udana. Nie byłam na to gotowa. Za bardzo skupiałam się na warstwie zewnętrznej, tym jak się prezentuję, a nie co chcę przekazać. Choć jeden utwór pt. „ Taka miłość” jest bardzo w punkt, bo mówi o mojej wielkiej miłości do jednego z moich wielu psów.

Na zdjęciach do „Ślubu nie będzie” wyglądasz jak zepsuta panna młoda.

Suknia wygląda jak ślubna, ale to haleczka z sex-shopu. Ociera się o wulgarność.

Portrety, które zrobiła Ci Zuza Krajewska sprawiają wrażenie pastiszu zdjęć ślubnych, z całym ich smutkiem i patosem.

Tak, stoję z papierowym kubkiem, palę papierosa. Na asfalcie przejechany bukiet.

Estetyka lat 90. jest ci bliska?

Jasne, jestem osobą, która zbliża się do 40-stki. Udawanie nastolatki jest nie w moim stylu.

Uważasz, że artystce, która zajmuje się autorską twórczością, śpiewa i pisze piosenki, uroda pomaga czy przeszkadza w karierze?

Ludzie lubią patrzeć na ładne twarze, wszyscy jesteśmy wzrokowcami. Jeśli napiszę piosenkę, która chwyta za serce, to na pewno pomoże. Ale jeśli piosenka nie jest najlepsza, to wygląd nic tu nie da. Często słyszę, że mam coś w oczach, taki smutek. Dużo potrafię spojrzeniem wyrazić i dobry fotograf potrafi to uchwycić. Natomiast mam przyjaciółkę, która jest tak ładna, że wygląd jej przeszkadza, zawistni ludzie niszczą ją na każdym kroku i ona niesie brzemię urody. Ja, na szczęście, nie jestem aż tak ładna. Na co dzień nie zwracam na siebie uwagi, ale jak trzeba, umiem się wystroić. Chyba jak każda kobieta. Mam w sobie jakiś pierwiastek próżności.

Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

Nie potrafisz ukryć, jak bardzo jesteś krucha, wrażliwa. Jak dawałaś sobie z tym radę jako młoda dziewczyna?

Owszem, było bardzo trudno. Dopiero, gdy weszłam w świat hip-hopu stałam się mocniejsza, twarda, wreszcie przestałam bać się komuś wygarnąć. Zrozumiałam wtedy, że mogę. Stałam się na tyle odważna, że już nie pozwalam traktować się jak wcześniej. Gdy byłam młodziutka, to była masakra. Nie było wielu dziewczyn takich jak teraz, silnych, świadomych.

Teraz też młodym dziewczynom jest trudno. Łatwo sprowadza się je do obiektów seksualnych.

Dziś chyba dziewczyny lepiej tym manipulują. Sama nigdy nie chciałam być traktowana jak obiekt. Śpiewałam chórki w wielu zespołach. Nieraz siedziałam w hotelu płacząc i zastanawiałam się, co takiego zrobiłam innym kobietom, które śpiewały ze mną. A to nuty mi zginęły, a to ktoś podmienił mi mikrofon. Odczuwałam to boleśnie.

Przypomina się Miss Polski z lat 90., której przed wyjściem na scenę rywalki pocięły sukienkę na kawałki.

Niestety, tak wtedy bywało. Ulgą dla mnie było, gdy spotkałam Wojtka. On mnie chronił i przestały się zdarzać takie sytuacje.

Ale teraz znów jesteś sama i takie przykrości cię nie dotyczą.

Bo bardzo się zmieniłam, dojrzałam. Absolutnie na coś takiego bym nie pozwoliła. Nie boję się starzeć, czując kobieco, świadomie, mądrze. Z biegiem lat i związków kobieta – i pewnie mężczyzna też – zyskuje na głębi, jeśli tylko nie brnie przed siebie, ale zastanawia się, jakich dokonać wyborów, analizuje różne sytuacje i wyciąga wnioski. Dojrzewamy w okresach, gdy jesteśmy sami ze sobą. Gdybym nagle wygrała w totka, to bym kupiła farmę, dwie krowy, świnki i żyła prostym życiem. Zapłaciłabym współpracownikom za fatygę i śpiewałabym tylko dla siebie.

Marzysz o życiu, w którym będziesz mieć święty spokój?

O życiu spokojnym, pełnym zwierząt, bo one mi dają energię. Czasem też zabierają: teraz mój pies choruje i bardzo jestem tym zestresowana. Całe moje życie teraz, gdy on się kończy, polega na tym, że wstaję w nocy, daję mu leki, rano leki, czekam, żeby go wyprowadzić, popołudniu leki, wieczorem to samo. To moje zwierzę i czuję się za nie odpowiedzialna. W tej chwili bardzo reguluje mój tryb funkcjonowania. Ale przez większość czasu zwierzęta dają mi swoją energię. Wolę je od ludzi. Na ludziach po prostu łatwiej się zawieść.

Marysia Starosta (Fot. materiały prasowe Universal Music Polska)

Ile masz teraz zwierząt?

Cztery psy i cztery koty. Szczeniak – przeszedł wszystkie moje związki i on właśnie się kończy, ma piętnaście i pół roku. Moya – znaleziony z Wojtkiem na stacji benzynowej o tej właśnie nazwie. Duduś – też znajda. Henio – pies mojego brata, którego wzięłam do siebie. Z kotów są Zuzanna, Aleksandra, Julia i Krystyn, kocur mój i Wojtka.

Angażujesz się w akcje na rzecz walki o prawa zwierząt.

Na tyle, na ile jestem w stanie. Gdy ma się tyle zwierząt, co ja, bardzo często dostaje się prośby, żeby wystąpić gdzieś w imię idei. Staram się w to włączać, ale na co dzień oprócz swoich zwierząt, opiekuję się też tymi bezpańskimi, tam, gdzie akurat mieszkam. Mam więc swoje tałatajstwo na głowie: nakarmić, pójść do weterynarza itd. Taka ze mnie Villasowa druga. Wychowałam się ze zwierzętami. Raczkując wyjadałam psu z miski. Świętej pamięci babcia Sabinka robiła codziennie mojemu psu kanapki z pasztetową. Cała moja rodzina żyła tak samo. I taka to też była epoka. Jak już coś miałeś, to dbałeś. Teraz jak coś źle działa, to się to wymienia.

I to się przenosi na relacje z ludźmi.

Kiedyś pracowało się nad związkiem, a teraz po prostu się go zrywa. I wchodzi w następny. 

Sama byłaś w długich związkach.

Tak, z Grześkiem Piotrowskim byłam osiem lat i też tworzyliśmy razem muzykę. Saksofonista, jazzman nauczył mnie harmonii, czucia muzyki, słuchaliśmy dużo improwizacji, co mi dziś ogromnie pomaga w pracy w studio, gdy wymyślam melodie.

Wojtek z kolei dał mi kontakt z dużą publicznością, z nim po raz pierwszy występowałam przed tysiącami ludzi, którzy wiedzieli, że ja to ja. Poznałam energię, która płynie od tłumu. 

Chciałabyś jeszcze występować z raperami?

Jeśli Wojtek zaproponuje mi nagranie trzeciej wspólnej płyty, to zrobię to z dużą przyjemnością, bo bardzo fajnie mi się z nim pracowało. Jest bardzo apodyktyczny i surowy, więc musisz mieć mocne kopnięcie albo mu zaufać. Zresztą to ja namówiłam go na pierwszą wspólną płytę. Pamiętam, że jeździłam na rolkach po mieszkaniu, a on narzekał, że nie może nic z siebie wykrzesać. Zaproponowałam, żeby zrobić coś razem. Nigdy nie kłóciliśmy się o muzykę. Wojtek to tatuaż w moim życiu, którego nie da się usunąć. Dałam mu popalić, ale nie żałuję. Wiele mu zawdzięczam i on mnie też.  

Pracujesz nad spokojem w sobie?

Szukam go. Czytałam artykuł o pacjencie z chorobą dwubiegunową, który zaczął od tego, żeby równo ścielić sobie łóżko. Małe gesty uporządkowują przestrzeń wokół ciebie. Zaczynasz w drobnej skali, a stopniowo przychodzi harmonia. Aktualnie mieszkam z mamą i ona uczy mnie, że drobiazgi są ważne: zawiesić płaszcz na wieszaku, torebkę, włożyć filiżanki do szafki. Ma to wiele zalet i pozwala działać w szerszym planie.

A co daje ci radość?

Ostatnio bzy i kwiaty kasztanowca – kocham ten moment, gdy budzi się przyroda. Uwielbiam burze. Radość daje mi dzień, gdy mój pies lepiej się czuje i nie trzeba podawać mu tlenu.

Czyli przyroda. A muzyka?

Niektórzy uwielbiają wynajdywać coraz to nową muzykę, katować jakiś utwór cały dzień. Mnie muzyka doprowadziła prawie do garba. Szybko urosłam i grając osiem godzin dziennie na pianinie zaczęłam jako nastolatka wyglądać jak quasimodo. Uniknęłam cudem operacji kręgosłupa. Muzyka przysporzyła mi wielu stresów i cierpień, dlatego nie jest radością, tylko integralną częścią życia, częścią mnie.

Dlatego, że chodziłaś do szkoły muzycznej?

No, jasne. Wyobraź sobie, że w mojej szkole imienia Lutosławskiego na Miodowej, prestiżowej, najlepszej podobno w Europie, ośmiolatki dostawały pół relanium przed egzaminem z fortepianu. Wszystkie. Przed każdym tydzień biegunki. Relanium, neospasmina, na korytarzach odór waleriany. Siedziały te wszystkie panie: koncertmistrz filharmonii, gwiazdy pianistyki, skrzypiec. A dzieci przed nimi zielone ze strachu. Mamy piekły torty, żeby udobruchać pedagogów. Koszmar, wyścig szczurów. Przed egzaminem trzeba było też wymodzić laurkę z repertuarem: wypisać wszystkie gamy, pasaże chromatycznie i achromatycznie, pięć Bachów, sześć Chopinów, wykuć to wszystko i wytrzymać. Nie daj bóg pomylisz palec w jednym dźwięku i już leżysz. Moja pani od pianina zauważyła ten palec, dała piątkę minus i rzuciła mi w twarz dyplomem, mówiąc, że jest mną załamana. Rozumiesz: załamana! To była taka tresura, dręczenie psychiczne, że do tej pory ze znajomymi ze szkoły muzycznej to wspominamy.

Czyli nie wysłałabyś dziecka do szkoły muzycznej?

Nie ma takiej możliwości. Niech gra, jeśli lubi. Ale szkoła? W orkiestrze zarabia się grosze, genialni muzycy grają potem chałtury i wesela. Jak można 6-letniemu dziecku kazać decydować, czy wiąże przyszłość z fortepianem czy wiolonczelą? Ze szkoły pamiętam głównie to, że inni bawili się na podwórku, skakali w gumę, grali w piłkę, a ja siedziałam przy pianinie. Szkoła zabrała mi dzieciństwo. Nie wiem, jak w szkołach muzycznych jest teraz, ale wtedy było bardzo ciężko. Zdawało tysiąc dzieci, dostawało się trzydzieści. Egzaminy wstępne trwały tydzień, sprawdzali nas na wszystkie sposoby.

Marysia Starosta (Fot. Zuza Krajewska, materiały prasowe Universal Music Polska)

Po skończeniu szkoły nie miałaś wstrętu do muzycznej profesji?

Szybko zaczęłam śpiewać, bo pozwoliło mi to uciec od instrumentu. Mam dobry słuch, a gdy śpiewasz w chórkach, musisz tylko pamiętać swój głos i dobrze dostroić się do reszty. To łatwe. Gdyby nie dręczono mnie, że jestem za wysoka, za szczupła i za dobrze wyglądam w sukience, to pewnie robiłabym to długo, bo daje frajdę. 

Śpiewasz naturalnie i dlatego tak chwytasz za serce.

Nie próbuję naśladować Celine Dion, Whitney Houston czy Beyonce, bo po co? Wspaniale śpiewają, ale to nie dla mnie. Dzisiaj, jak patrzę na rynek w Polsce, to trochę opadają mi ręce, ponieważ 90 procent wokalistek na siłę zdziera gardło, zamiast skupić na przekazie i po prostu go ładnie i przyjemnie wyśpiewać.

Marzyłaś o tym, żeby być wokalistką?

Nie. Dostałam się na Bednarską na wydział wokalny, tylko po to, żeby jednego chłopaka, który akurat wpadł mi w oko, mijać na korytarzu. Miał tam salę prób, wzięłam udział w jakimś festiwalu, aby nagrał mi perkusję do jakiegoś utworu. Oczywiście, nic z tego nie wyszło, ale śpiewać zaczęłam.

Moja kuzynka chciała wtedy dostać się do programu „Droga do gwiazd” i poszłam ją wesprzeć podczas castingu na Targówku. Siedziałam w poczekalni, aż ktoś wyszedł do mnie i powiedział: „A teraz pani kolej”. To była pomyłka, ale uznałam, że nie szkodzi spróbować. I nagle się dostałam, a kuzynka nie. Z „Drogi do gwiazd” poszłam do musicalu „Kwiaty we włosach”, potem śpiewałam w Kombi. O Skawińskim i Tkaczyku nie sposób mówić inaczej niż w samych superlatywach. Bardzo dużo się nauczyłam. Wszystko udawało mi się przypadkiem. Nie chodziłam po ludziach ze swoimi piosenkami. Robert M napisał do mnie na MySpace, z propozycją zaśpiewania refrenu do remiksu Wojtka. Kiedy robiliśmy ten kawałek, zaczęliśmy być z Wojtkiem razem.

Poznałaś różne osobowości polskiej muzyki.

Kayah kazała mi podciągać kieckę, wspominając, że też miała kiedyś takie nogi. „Kamień” to płyta mojego życia. To, co w niej powiedziała, pozwala mi się teraz nie bać, wydając swoje nagranie. Po „Kamieniu” wiem, że trzeba iść na całość. Uczucia, o których śpiewam, nie kłamią. Pisałam tę płytę dla siebie, ale gdy zdecydowałam się ją wydać, nie zastanawiałam się, co ludzie powiedzą. Mówię na niej bardzo wprost. Mydłowate piosenki o rozstaniu, jakieś fikołki artystyczne nie miałyby sensu. Chciałam, aby to były surowe nagrania.  

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij