Znaleziono 0 artykułów
23.08.2022

Zamurowany świat: 1800 kilometrów europejskich murów

23.08.2022
Fot. Maciej Luczniewski/NurPhoto, Getty Images

Trzydzieści trzy lata temu upadł mur, który oddzielał nas od Zachodu. Przez 28 lat, 2 miesiące i 26 dni był symbolem, który trzeba było przekroczyć, żeby dostać się do lepszego życia. Czemu dziś sami budujemy mur, który dzieli na lepiej i gorzej urodzonych? Na tych, którzy mieli trochę więcej szczęścia, i tych, którym szczęścia zabrakło.

W państwie, w którym nie jesteśmy w stanie zaopatrzyć szpitali w respiratory, zbudować wygodnych ścieżek rowerowych pomagających rzadziej używać samochodów i zmniejszać emisję CO2, gdzie nie potrafimy godziwie wynagradzać ratowników i pielęgniarki, ani zadbać o dostępność psychoterapeutów dla coraz większej liczby pogrążających się w samobójczych myślach dzieci, mur udało się postawić w pięć miesięcy. Kosztował 1,6 mld zł. Został zbudowany za moje i twoje pieniądze. To metalowe słupy wysokie na pięć metrów, ustawione co 12 cm. Przemknie pomiędzy nimi łasica, człowiek już nie. Na górze słupy ozdobiono concertiną – zwojem drutu z żyletkami. Do tego kamery i czujniki ruchu. Mur ciągnie się przez 186 km. Dla mnie to 186 km wstydu.

Fot. Maciej Luczniewski/NurPhoto, Getty Images

Widziałam go dwa tygodnie temu, z daleka. Bliżej niż na 200 m nie można podejść: „Obszar objęty zakazem przebywania – wejście zabronione” – głosi tabliczka przy drodze, która jeszcze rok temu była zwykłą drogą przez puszczę. Dzisiaj zmieniła się w rozjechaną, pełną kolein i błota szosę do muru chroniącego nas przed ludźmi, a ich jedyną winą jest to, że urodzili się pod niewłaściwą szerokością geograficzną. Z raportów sporządzanych przez aktywistów wiemy, kto próbuje przekroczyć polsko-białoruską granicę: oprócz młodych mężczyzn, przez polityków utożsamianych z wcielonym złem (jakby młody mężczyzna nie miał prawa do życia), są tam rodziny z dziećmi, ciężarne matki i nastolatkowie. Czuję się niezręcznie, kiedy opisuję ich tak, żeby nie byli dla was straszni. Kiedy przypominam, że uciekają przed torturami, głodem, suszą, bombami, gwałtami, wojną. Jakby nie wystarczało, że to ludzie zwracający się do nas o pomoc. A my – bezprawnie, wbrew wszelkim podpisanym przez nas konwencjom – wypychamy ich poza nasze granice i obwarowujemy się rzędem srebrzystych słupków. Prześwitywały pomiędzy białowieskimi drzewami. To bardziej płot niż mur.

Obronny płotek wstydu.

*

W 1989 r. na świecie było sześć murów. Dzisiaj jest ich prawie 80. Między Izraelem a Palestyną, między Stanami a Meksykiem, między Indiami a Pakistanem, między Maroko a Saharą Zachodnią, między Koreą Północną a Południową, między Turcją a Iranem. Według raportu „A Walled World, Towards A Global Apartheid” opublikowanego w 2020 r. najwięcej jest ich w Azji, ale Europa nie pozostaje daleko w tyle. Tym bardziej, że w 2021 r. budowę „barier ochronnych” zaczęły Estonia, Łotwa i Litwa, a w 2022 r. – Polska. Dzisiaj w Europie mury – zasieki, płoty, bariery, zapory, wały – stoją jeszcze w Słowenii, Macedonii Północnej, Serbii, Grecji, Hiszpanii, Bułgarii, Norwegii, we Francji, na Cyprze i Węgrzech. W 2022 r. w Europie mamy 1800 km murów. To prawie 12 berlińskich, ustawionych jeden obok drugiego.

Do tego trzeba doliczyć mury, jakich nie zobaczymy gołym okiem, ale funkcjonujących znacznie lepiej od tych stawianych na lądzie. Europa, przy pomocy Libii, całe Morze Śródziemne zamieniła w wielki mur. W 2017 r. Włochy podpisały z Libią porozumienie i przekazały jej 46 mln euro, otrzymanych od Komisji Europejskiej, na wyposażenie i przeszkolenie libijskiej straży przybrzeżnej. To zwiększyło zasięg wód terytorialnych Libii, jakie państwo może patrolować. Wcześniej znalezionych na wodach międzynarodowych uchodźców odholowywano do Włoch – najbliższego bezpiecznego portu. Dzisiaj – nawet jeśli są już w połowie drogi do Europy – zawraca się ich do Libii.

Zatrzymani na Morzu Śródziemnym uchodźcy trafiają do libijskich ośrodków strzeżonych

Nie pomagają raporty Amnesty International, Human Rights Watch i Médecins Sans Frontières ani teksty w najpoważniejszych światowych dziennikach o tym, że przybrzeżna straż Libii jest paramilitarną organizacją powiązaną z bojówkami. Ani informacje o tym, że zatrzymani na morzu uchodźcy trafiają do libijskich ośrodków strzeżonych, gdzie są przetrzymywani w nieludzkich warunkach, torturowani (rozgrzanym plastikiem, metalowymi rurami, prądem), gwałceni (kobiety zmuszano do seksu za szklankę wody), przymuszani do niewolniczej pracy i skąd rodziny muszą wykupywać ich za kilkaset dolarów. Włochy nadal wspierają Libię – byleby tylko pozbyć się problemu u własnych granic. Pod koniec 2019 r. przedłużyły umowę migracyjną o kolejne trzy lata. Frontex, który patroluje Morze Śródziemne helikopterami i dronami – choć oficjalnie tego nie potwierdza – wiadomości o łodziach migrantów przekazuje libijskiej straży przybrzeżnej. Mimo że musi widzieć to samo, co nagrywają kamery statków organizacji Sea Watch, również patrolujących śródziemnomorskie wody: libijska straż przybrzeżna strzela do uchodźców na morzu, a potem torpeduje ich pontony.

Co z oczu, to z serca. Twierdza Europa może być z siebie dumna.

*

Abdul uciekł z Egiptu. Wygoniły go kolejne susze i brak perspektyw. Do białowieskiej puszczy trafił w grudniu. Mężczyzna, który za kilkaset euro zorganizował dojazd z Mińska, wysadził go pod lasem. Abdul nie miał pojęcia, że dalej musi radzić sobie sam. Granicę przekraczał siedem razy, siedem razy Straż Graniczna chwytała go i wypychała z powrotem. Pomimo tego, że prosił o azyl. Pod koniec grudnia 2021 r. temperatura w puszczy spadła do -10℃. Abdul przez tydzień jadł lód z kałuż.

Fot. Piotr Molecki/East News

Udało mu się za ósmym razem. Po prostu szedł przed siebie: albo to, albo śmierć.

–  Chciałem, żeby moje dzieci żyły w świecie, w którym mogą pracować w swoim zawodzie. Czy to za dużo? – Abdul pyta, jakby przepraszał, że śmie marzyć o godnym życiu.

Uciekają całe rodziny. Matki z niemowlakami, ojcowie z chorymi córkami, bracia i siostry. Ale też ludzie, którzy w tę wędrówkę wybrali się sami – bo uciekają przed swoją rodziną. Z Syrii, Afganistanu, Iraku, Jemenu, Kuby, Egiptu. Ryzykują wszystko – bo tam, gdzie był ich dom, nie mogą już zostać. Uciekają przed wojnami, bombami, karabinami, nierównościami, suszą, głodem, strachem, niechcianymi małżeństwami, brakiem perspektyw. 

My też kiedyś uciekaliśmy. W czasach PRL-u Polskę opuściło ponad milion ludzi. Niektórzy uciekali przed represjami i więzieniem, inni przed antysemicką nagonką, jeszcze inni nie chcieli po prostu żyć w państwie bez możliwości, gdzie jedyną zdobyczą była paczka cukru albo rolka papieru toaletowego. Większość z nas uciekała z paszportem – wydawanym warunkowo, na określony czas. I już nigdy nie wracała. Za zachodnią granicą dostawaliśmy szansę na lepsze życie.

Wtedy nas też od lepszego życia oddzielał mur – długi na 155 km. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował go sforsować – pusty pas ziemi po każdej ze stron zmieniał krajobraz w strzelnicę. Oficjalnie mówi się o 139 zabitych, choć pewnie było ich co najmniej 400.

Fot. Maciej Luczniewski/NurPhoto, Getty Images

Metalowe słupki na polsko-białoruskiej granicy biegną przez teren wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO

Dzisiaj żaden mur nie zatrzyma zdesperowanych ludzi. Wiedzą o tym aktywiści, wiedzą o tym naukowcy, wiedzą i politycy. Stawia się je jako polityczno-psychologiczną grę. Bardziej dla tych, którzy zostają nim ogrodzeni, niż przeciwko tym, których odgradza.

Mur-płot na polsko-białoruskiej granicy stoi od 30 czerwca. „W ciągu dwóch tygodni od odbioru płotu przez polskiego premiera aktywiści Grupy Granica pomogli 376 osobom. Ratowali m.in. kobietę w ciąży, półroczne dziecko czy 10-latka z objawami koronawirusa, wszystkich oczywiście po polskiej stronie”, pisał Szymon Opryszek w tekście dla OKO.press. Ludzie przechodzą nad płotem, ustawiając zwalone drzewa, przechodzą pod nim, robią podkopy, przepływają rzekę, w miejscach, gdzie muru nie ma albo po prostu obchodzą go naokoło.

Ale mur rzeczywiście uniemożliwił komuś wędrówkę. Rysie, wilki, żubry i jeden niedźwiedź (który – jako gatunek – po 150 latach wrócił do puszczy) utknęły po którejś z jego stron. Zwłaszcza dla rysi to katastrofa – są terytorialne, szczególnie kiedy mają małe. Ich obszary zmniejszyły się, nie będą mogły wykarmić młodych. W puszczy białowieskiej po polskiej stronie płotu zostało kilkanaście rysi, tyle samo po białoruskiej – nie będą mogły się krzyżować, ich odporność genetyczna zmaleje jeszcze bardziej.

Znaczenie ma również to, że metalowe słupki biegną przez teren wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Puszcza Białowieska to jedyny w Polsce obiekt przyrodniczy wpisany na tę listę – ale jako całość, czyli również jej część białoruska. UNESCO już kilka razy podjęło decyzję o usunięciu z prestiżowej listy (znajduje się na niej zaledwie 1100 pozycji) obiektów, których charakter zmieniła ingerencja człowieka. Mur zagraża statusowi puszczy.

Polska wydała 1,6 mld zł na „ochronną barierę” zbudowaną przeciwko kilkunastu tysiącom ludzi. Jakby mur miał magiczną moc: czary-mary, hokus-pokus i problem znika, nie ma wyziębionych i wygłodzonych uchodźców przy naszej granicy i nie ma przyszłości, w której jest więcej niż pewne, że ludzi szukających schronienia przed wojnami, pragnieniem i głodem – skutkami katastrofy klimatycznej – za niecałe 30 lat będzie ponad miliard (według EIP, Instytutu Ekonomii i Pokoju). ONZ szacuje, że już za osiem lat z powodu braku dostępu do wody aż 700 mln ludzi może być zmuszonych do szukania schronienia poza granicami swoich krajów.

Żaden mur ich nie zatrzyma, bo nie spowoduje, że te problemy znikną. Ale my możemy usypiać nasze sumienia na kilka następnych lat. Temu służą mury świata – kupują nam kilka lat snu, w którym świat i jego problemy nie istnieją: liczymy się tylko my. Jakby te problemy w przeszłości nie dotykały nas samych. I jakby nie mogły dotknąć nas ponownie.

Fot. Piotr Molecki/East News

*

29 czerwca przy rondzie Kaponiera w Poznaniu stanął jeszcze jeden mur. To wysoki na trzy metry pofałdowany labirynt z wąskimi przejściami – zbyt wąskimi, by się przez nie przecisnąć, a każdy i tak kończy się ślepym zaułkiem. Na jego szczycie postawiono na sztorc szklane odłamki. Trzeba wjechać na któreś z pięter stojącego obok wieżowca, żeby zobaczyć, że ściany muru układają się w napis „Sorry”.

To antypomnik postawiony przez Joannę Rajkowską, która nie ma wątpliwości, że nikt nikogo nie ma zamiaru przepraszać za sytuację na granicy. Po 1 września praca „Sorry” zostanie przeniesiona do Warszawy, w 2023 r. pojawi się we Wrocławiu i w Berlinie. W wywiadzie dla Dwutygodnika artystka powiedziała: „[…] projekt nie przeprasza. W brytyjskim kontekście działa przewrotnie, ponieważ tam na każdym kroku ludzie nadużywają tego zwrotu […] To często próba uniknięcia konfrontacji, a nawet – kontaktu. Odnosząc to do polskiego kontekstu – państwo polskie nigdy nie przeprosi rodzin osób, które umarły w lesie czy na bagnach. Ani dzieci, które tygodniami koczowały na gołej ziemi, ani matek, które poroniły, przerzucane przez druty przez pograniczników”.

Rajkowska stworzyła przestrzeń nieprzyjemną, wcale nie chce się w niej przebywać. Nawiązuje do wrogiej architektury, coraz częściej powstającej w naszych miastach, takiej jak niewygodne ławki i kolce na schodach i chodnikach, które mają uniemożliwić rozłożenie się na nich ludziom dotkniętym bezdomnością. Tym staje się Europa – zaczyna w niej dominować wrogość wobec każdego, kto potrzebuje wsparcia. Zamiast rozwiązać problemy z systemem, uznaje, że to ludzie są problemem i zmusza ich do usunięcia się w cień, licząc na to, że jeśli oni znikną, problem zniknie razem z nimi. Grodzi się na zewnątrz i wewnątrz. A nam, którzy zostajemy w środku, jest coraz ciaśniej. Coraz trudniej oddychać. I coraz trudniej w osobie stojącej obok nas zobaczyć człowieka.

Katarzyna Boni
Proszę czekać..
Zamknij