Znaleziono 0 artykułów
21.01.2019

Paszport do wolności

21.01.2019
(Zdjęcie pochodzi z cyklu fotograficznego „Fotodziennik czyli piosenka o końcu świata, który Anna Beata Bohdziewicz prowadzi od 1982 roku”)

W naszym nowym cyklu opowiemy o tym, czym żyli ludzie w przedwyborczej Polsce AD 1989. Warto uzmysłowić sobie skalę zmiany, która dokonała się przez 30 lat. Pierwszy przykład: paszporty. Pierwszy raz od wojny można je było mieć w domu.

Anna Beata Bohdziewicz prowadzi „Fotodziennik” od 1982 roku. Zawsze w styczniu szuka ujęcia, które byłoby pocztówką na nowy rok. W 1989 roku na warszawskim placu Defilad zobaczyła tira z napisem „Europa”. – Pozując na tym tle, sądziliśmy z mężem, że robimy zdjęcie raczej ironiczne. Żyliśmy przecież w poczuciu, że nie jesteśmy w Europie – mówi fotografka. – A w jakimś sensie okazało się prorocze.

Kadr z filmu „Dekalog IV”, (Fot. INPLUS/East News)

Bo 1989 rok przyniósł zmiany, które pozwalają nam w 2019 obchodzić rok wielkich rocznic: piętnastą wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, dwudziestą – do NATO, i wreszcie – trzydziestą, przypadającą 4 czerwca, częściowo wolnych wyborów do parlamentu, w wyniku których rządząca PZPR straciła władzę, przestał istnieć PRL, a równolegle blok wschodni.

Rok 2019 zaczął się tragicznie. Być może tym bardziej warto przypomnieć 1989. Abyśmy uzmysłowili sobie skalę zmiany, która dokonała się (niestety, nie bez społecznych kosztów) w kraju. W naszym nowym cyklu opowiemy o tym, czym żyli ludzie w przedwyborczej Polsce AD 1989. Politykę zostawimy w tle, ale nie pominiemy jej całkiem, bo wtedy – podobnie jak dziś – wszystko było polityczne.

Marzenie o paszporcie

Podobno takich kolejek PRL nie widział, a jeśli chodzi o kolejki widział akurat sporo. Tam, gdzie na wejście do urzędu paszportowego trzeba było czekać dłużej niż dwa dni, ustanawiano listy społeczne. Oto 1 stycznia 1989 roku zliberalizowano politykę paszportową tak bardzo, że każdy mógł trzymać paszport w domu.

Wcześniej wszystko zależało od lokalnych komórek MSW. Przed planowanym wyjazdem składało się podanie o paszport – i dostawało się go albo nie. Po powrocie trzeba było oddać. Miało to utrzymać obywateli w granicach, nie tyle Polski, ile przyzwoitości. Bo oczywiście demonstrowanie nieufności wobec systemu nie ułatwiało zgody na wyjazd.

W połowie lat 80. zaczęto politykę paszportową nieco liberalizować – nie trzeba było już w zamian za paszport oddawać w depozyt dowodu osobistego, można było trzymać w domu paszport na kraje socjalistyczne, coraz mniej wniosków odrzucano, w 1987 roku – 2,4 proc., w 1988 – niespełna 1 proc.

Ale jeszcze wtedy, jeśli ktoś miał na przykład rodzinę za granicą, mógł dostać odmowę z uzasadnieniem: Ważne względy społeczne przemawiające przeciwko udzieleniu obywatelce zgody na wyjazd za granicę, bowiem ujawnione okoliczności wskazują, że faktycznym celem wyjazdu jest opuszczenie Polski na stałe.

PRL z definicji traktował swoich obywateli jako potencjalnych zdrajców. A oni bardzo chcieli wyjeżdżać.
 

Kadr z filmu „Dekalog IV”, (Fot. INPLUS/East News)

Spędziłam ostatnie mniej więcej dwa lata, pracując nad książką o 4 czerwca poza głównym nurtem politycznych rozgrywek. Pytałam moich rozmówców również o to, czego najbardziej nie znosili w PRL-u. Nie zliczę, ile razy usłyszałam, że braku paszportu, ale z pewnością była to najczęściej powtarzająca się odpowiedź.

– Nadzoru, braku wielogłosu, braku swobody. Ten brak swobody wyrażał się w braku swobody podróżowania, braku paszportu – powie filozofka.

Kandydat na posła: – Chciałem żyć swobodnie. Chciałem mieć paszport u siebie w domu.

Właściciel pierwszej prywatnej drukarni w Katowicach, artysta: – W połowie lat 70. byłem na winobraniu we Francji. Zazdrościłem Anglikom, że mieli wymięte paszporty, które trzymali w tylnej kieszeni spodni. My przechowywaliśmy w woreczku foliowym. Moim marzeniem było, żeby mieć paszport w szufladzie i świadomość, że mogę stąd wyjechać.

Dziennikarz z Zielonej Góry: – Dla mojego pokolenia było normalne, że paszportu nie ma się w domu. Że po paszport się idzie i albo dostanie się, albo nie. I jest wielkie szczęście, jak się ten paszport dostanie. Dla mnie było niewyobrażalne, że można jeździć po świecie. Szczęście, jeśli udało się dostać paszport na wczasy do demoludów.

Urzędnik z Dębicy: – W 1986 roku udało mi się wykupić w biurze turystycznym wczasy w Jugosławii. Złożyłem wnioski o paszport i żona z dziećmi dostała, a ja nie, bo kolega doniósł, że mam zamiar uciec z rodziną do Stanów.

Malarz z Lubaczowa: – Z pierwszą wystawą po studiach chciałem pojechać do Niemiec, odmówiono mi paszportu. Koledzy pojechali w moim imieniu. A kiedy już jeździłem, obrzydliwe były te granice, celnicy, którzy byli panami życia i śmierci.

Ogólnie zadowolony z życia w PRL-u działacz Zrzeszenia Studentów Polskich ze Śląska: – Jedynej wolności, której nie było, to paszportu.

Anna Beata Bohdziewicz: – Nie znosiłam tego, że aby wyjechać, trzeba było się starać o paszport. Początkowo dostawałam, ale odkąd pod koniec lat 70. zaangażowałam się w opozycję, było już dużo trudniej.

Okrągły Stół

U progu 1989 roku zanosiło się na zmiany. 10-milionowy ruch Solidarności został zdławiony przez stan wojenny ogłoszony 13 grudnia 1981 roku, ale w 1988 roku przebudzili się młodzi. Znów wybuchały strajki, no i strasznie było w gospodarce. Kolejne etapy reformy wymyślane przez PZPR nie przynosiły rezultatów, działy się przeobrażenia w bratnim wówczas dla Polski Związku Radzieckim. Ówczesny przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow u siebie wprowadzał pieriestrojkę, a krajami satelickimi nie chciał się już zajmować. Partia nie miała wyjścia – zaczęła rozmawiać z opozycją i robić zmiany u siebie.

Jesienią 1988 roku premierem został Mieczysław Rakowski. Wkrótce potem odbyła się telewizyjna debata Alfred Miodowicz – Lech Wałęsa. Miodowicz kierował prorządowymi związkami zawodowymi, Wałęsa był – sekowanym przez władze od czasów stanu wojennego – przywódcą Solidarności. I retorycznie zmiażdżył Miodowicza na oczach milionów telewidzów.

Kadr z filmu „Dekalog IV”, (Fot. INPLUS/East News)

Zapisali to w dziennikach, opowiadają dziś: 30 listopada wieczorem poczuli, że idzie wolność.

PZPR sądziła, że wystarczy wolność gospodarcza, i od 1 stycznia 1989 roku weszły w życie nowe przepisy. Przede wszystkim tzw. ustawa Wilczka, czyli opracowany przez nowego ministra przemysłu zbiór zasad, który zamykał się w słynnym: „Co nie jest zabronione, jest dozwolone”. Prędko okazało się, że to nie wystarczy, i po wielopiętrowych negocjacjach 6 lutego 1989 roku zaczęły się obrady Okrągłego Stołu – władza zasiadła do negocjacji z opozycją. Uradzili szereg kompromisów – najważniejszy, a w przyszłości unieważniający wszystkie inne, okazał się ten o częściowo wolnych wyborach. PZPR zarezerwowała sobie 65 proc. miejsc w parlamencie, ale 35 proc. pozostało do wyboru: można było głosować na kandydatów niepartyjnych, w tym z Solidarności. 4 czerwca Solidarność zgarnęła całą pulę, partia sromotnie przegrała – znakomitą większość swoich kandydatów przepchnęła dopiero w drugiej turze. W wyborach do nowo powołanego wówczas Senatu nie wszedł z partii nikt.

Nie pomogło towarzyszące ustawom Wilczka oddanie paszportów.

Kilkaset nazwisk dziennie

Choć wzbudziło poruszenie.

2 stycznia wypadał w poniedziałek i wygląda na to, że już wtedy ludzie stanęli w kolejkach do biur paszportowych.

Dziennikarka „Polityki” wiosną opisywała: W podwarszawskim Pruszkowie listy kolejkowe zawierały kilkaset nazwisk dziennie, z obowiązkiem sprawdzenia swojego numeru przed otwarciem urzędu i po jego zamknięciu. Obowiązywały także dyżury nocne. Ludzie klęli, ale przyjeżdżali nawet z odległych miejscowości. Autobusy nocami nie kursują. Pożyczali samochody. Ktoś zajechał furmanką.

Kadr z filmu „Dekalog IV”, (Fot. INPLUS/East News)

Jednej nocy uformowała się całkiem nowa kolejka, niezależna od listy, i doszło do awantury. Pełniący służbowy dyżur funkcjonariusz MO oświadczył, że w takich warunkach on pracować nie będzie i żeby ludzie się uspokoili.

Ministerialny urzędnik z Warszawy notował w dzienniku: Próbowałem załatwiać paszporty w Biurze Paszportowym MO. Tłok ogromny, kolejka ustawiła się długo przed otwarciem biura, nie ma gdzie usiąść i poczekać. Trudno nawet czytać, stojąc, bo wszyscy ludzie kłębią się i ciągle przepychają. Złość człowieka ogarnia, tym bardziej że załatwianie posuwa się wolno i otwierając biuro, poinformowano, że tak dużej ilości nie załatwią pewno do końca urzędowania. Na każdym podaniu o paszport trzeba nakleić znaczki opłaty paszportowej za 1000 zł. Ale znaczków tych w biurze paszportowym nie sprzedaje się. Można je kupować na ul. Puławskiej w sklepie muzycznym. Poszedłem tam o godz. 10.15 i musiałem czekać 45 minut, bo sklep otwierają o 11. W sklepie tym sprzedaje się też telewizory kolorowe. Stały na ladzie dwa. Jeden z nich z niedużym ekranem produkcji koreańskiej kosztuje 1 460 000 zł (ma gwarancję), a drugi, pewno używany, bez gwarancji – 900 tys. zł. Wróciłem do domu zniechęcony do kontynuowania starań o wyjazdy zagraniczne.

W Zielonej Górze na początku czerwca podwojono liczbę pracowników zajmujących się paszportami i wprowadzono pracę na dwie zmiany.

Zastępca Biura Paszportów MSW Romuald Popowski apelował: Kto nie musi mieć paszportu – niech poczeka. (…) Paszporty są dziś w Polsce artykułem niepodlegającym żadnej reglamentacji. Chciejmy tylko korzystać z nich we właściwy sposób, zgodny z przeznaczeniem dokumentów otwierających „drogę w świat”. Dbając przy tym o dobre imię naszego kraju za granicą.

Kadr z filmu „Dekalog VI”, (Fot. INPLUS/East News)

Żeby nie przewróciło się w głowie od nadmiaru wolności

Ludzie stali w tych kolejkach z dwóch powodów. Pierwszy, tysiąckroć opisany, to handel. W końcówce lat 80. Polacy na potęgę handlowali. W 1989 roku najchętniej w Berlinie Zachodnim, bo tam nie trzeba było mieć wiz. W pociągu z Warszawy do Berlina na jedno miejsce przypadało czterech pasażerów. Na przejście graniczne w Słubicach przed ostatnim weekendem stycznia przyjechało kilkadziesiąt samochodów (wcześniej mniej więcej 15), w marcu czekało już 1500 aut i kilkadziesiąt autobusów – interes zwietrzyły państwowe biura podróży i organizowały jednodniowe wycieczki do Berlina. Polacy wieźli tyle, ile mogli: sześć kilo żywności i pościel albo naczynia. Kostka masła sprzedana za 1,5 marki w Polsce miała kolosalne przebicie. Celnicy szacowali, że na jednym wyjeździe można było zarobić 60-80 marek, co po czarnorynkowym kursie oznaczało nawet 150 tys. zł. A jeśli ktoś w drodze powrotnej kupił niedrogi radiomagnetofon, mógł go sprzedać za 300-350 tys. zł.

W 1988 roku do RFN i Berlina Zachodniego wyjechało 790 tys. ludzi, o 62 proc. więcej niż rok wcześniej. W 1989 roku te liczby się potęgowały.

Drugi powód, społecznie ciekawszy, to nieufność. Ludzie stali w kolejkach, bo nie wiedzieli, jak długo ta odwilż potrwa, i woleli się zaopatrzyć w paszport na zaś.

Reporterka „Polityki” notowała: Ludzie nie wierzą i zanim zajmą kolejkę, pytają, czy naprawdę nie trzeba pokazywać zaświadczeń o urlopach, stanie konta, zaproszeń itp. Obywatel od dziesięcioleci przyzwyczajony do targania opasłych tek z dokumentami, do traktowania go jak potencjalnego zdrajcę interesów PRL-u, pyta dziś: „Czy naprawdę wystarczy tylko moje oświadczenie?”.

Płk Edmund Liziniewicz z Biura Paszportów MSW powiada, że zniknęła już kategoria zdrajcy, i zapewnia, iż żadnych trudności w uzyskaniu paszportu ze strony urzędów nie ma, a przynajmniej nie powinno.

W kolejkach słychać, że im dalej od wielkich miast, tym problemów więcej.

Człowiek spod Koszalina skarży się, że nie wydawano mu paszportu aż trzy miesiące, bo jego rodzina wyemigrowała. W odwołaniu pytał, czy to taka kara. I dlaczego w telewizji mówi się, że emigrant to nie wróg, a w urzędzie co innego?

Kadr z filmu „Dekalog IV”, (Fot. INPLUS/East News)

Czytelniczka „Kobiety i Życia” w opublikowanym w lipcu 1989 roku liście pisała, w litanii narzekań na kolejki, biurokrację i opłaty: Minęło już ponad pół roku od liberalizacji przepisów paszportowych – żyjemy w wolnym i demokratycznym kraju i każdy obywatel może mieć paszport w szufladzie. (…) A w ogóle – dlaczego tylko dziesięć lat? Czy to eksperyment? Czy za 10 lat coś się zmieni? Przecież jeśli zajdzie konieczność zamknięcia granic, nikt nie będzie czekał, aż paszporty przeterminują się. 

Powodu nie ma ani jednego

Poeta Tomasz Jastrun wiosną 1989 poszedł do fotografa, by odebrać zdjęcie paszportowe. Wrażenia zapisał na łamach paryskiej „Kultury”:

– Dlaczego ma pan taką smutną minę? – pyta niemłody właściciel zakładu.

– Czy jest się z czego cieszyć? – odpowiadam pytaniem, a widząc, że na fotografii jestem rzeczywiście przygnębiony, próbuję swoją prawdziwą twarz zmusić do uśmiechu.

– Powodu nie ma ani jednego – mówi fotograf.

Tu się nagle zbuntowałem, sam nie wiem, czy szczerze, czy tylko w celach poznawczych:

– Przecież odradza się Solidarność, szykują się częściowo wolne wybory.

Popatrzył uważnie, jakby robił zdjęcie mojej naiwności:

– I co z tego, drogi panie, że system szlag trafia, kiedy wszystko w ruinie. Za mojego, za pańskiego, a nawet za życia pańskich dzieci nic dobrego w tym kraju nie będzie.

Tak oto właściciel fotograficznego zakładu wywołał odpowiedź na pytanie, czemu fascynujące nas nie fascynuje.

Anna Beata Bohdziewicz na scenerię noworocznej pocztówki z 1990 roku wybrała ruiny. Lubimy dziś myśleć, że w 1989 rok wkraczaliśmy w euforii wywołanej nadchodzącą wolnością. Też. Ale mocno przygarbieni zmęczeniem. O tym, co je wywołało – w następnych odcinkach.

Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, współpracuje m.in. z „Vogue Polska”. Autorka książek o codzienności PRL-u: „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” i „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”. W maju ukaże się jej książka o 4 czerwca 1989 roku.

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij