Znaleziono 0 artykułów
27.03.2020

Quentin Tarantino: Kinofilskie fiksacje

27.03.2020
Tarantino pozuje z plakatem do "Pulp Fiction", Londyn 1994 ( Fot. Martyn Goodacre/)

Tamtego chłopaka z wypożyczalni kaset już nie ma. Jest żywy klasyk, sztukmistrz żonglujący cytatami z popkultury. Facet przed sześćdziesiątką, Quentin Tarantino. Zapowiadał, że „Pewnego razu... w Hollywood” to jego przedostatni film. W dniu urodzin reżysera badamy fenomen kina Tarantino.

Chyba już dawno stracił aktualność skądinąd atrakcyjny mit, jakim przez lata obrósł Quentin Tarantino. Bo przecież tamtego chłopaka z wypożyczalni kaset, któremu dzięki niebywałemu uporowi (i niemałemu talentowi) udało się nakręcić wymarzony film, dawno już nie ma. Zastąpił go żywy klasyk garściami czerpiący z popkultury, wytrawny sztukmistrz żonglujący patentami podebranymi nierzadko z kina wątpliwej klasy, facet przed sześćdziesiątką i zarazem przed rychłą emeryturą. Tarantino zapowiedział niedawno, że jego ostatni, dziesiąty film będzie swoistym epilogiem, klamrą dopinającą jego ciągnącą się od przeszło ćwierćwiecza karierę. Nie zająknął się ani słowem, co to mogłoby być. Plotki krążą różne, mówi się już o bliżej niezidentyfikowanym horrorze, o domknięciu trylogii „Kill Bill”, o nowym „Star Treku” i o wspólnych przygodach Django i Zorro. A ostatecznie nakręci zapewne coś jeszcze innego.

Z Margot Robbie na planie" Once upon a time in Hollywood" / fot. East News

U szczytu chwały

Coraz częstsze zapewnienia tego cudownego dziecka amerykańskiej kinematografii o odwieszeniu kamery na kołku po dziesiątym filmie częstokroć zbywano jako kokieterię. Ale kiedy odhaczył szósty, a potem siódmy, ósmy i, wreszcie, dziewiąty, perspektywa staje się realna. Kto wie, być może koniec jest bliski. 
Jeśli odejdzie, to jako filmowiec u szczytu chwały, kolos na żelaznych nogach, i zostawi niemal poddańczo oddaną mu publikę. Dość powiedzieć, że, jak wyliczyła zajmująca się analizą danych firma Comscore, prawie połowa ankietowanych kupiła bilet na „Pewnego razu... w Hollywood” wyłącznie ze względu na osobę reżysera. Przeciętny wynik to zaledwie siedem procent. 

Szczyt chwały to czasem odpowiedni moment, żeby zejść z planu. Tarantino przecież nie ma już nic do udowodnienia. A na pewno nie nam. Przypominając sobie jednak jego niemalże dziecięcą radość, kiedy kręcąc „Grindhouse”, razem ze starym przyjacielem Robertem Rodriguezem reaktywował pamięć o obskurnych kinach wyświetlających marne filmy albo gdy nareszcie namówił swojego ulubionego kompozytora Ennia Morricone do skomponowania muzyki, trudno uwierzyć, że kino przestało go cieszyć. 

Quentin Tarantino ( fot. East News)

Chyba można dać sobie uciąć głowę, że nie porzuci go zupełnie. Będzie pisał scenariusze, skrzyknie kumpli i zorganizuje festiwal, zajmie się produkcją lub, nie zapeszajmy, jeszcze coś nakręci. Albo będzie spędzał całe dnie przed ekranem.

Chroniczna kinofilia

Trudno podsumować dorobek Tarantino. Potrzeba by serii publikacji, które zakończylibyśmy długo po premierze jego dziesiątej produkcji. Da się jednak nakreślić pewien wspólny mianownik. Jest nim chroniczna kinofilia, której ten miłośnik wszystkiego, co celuloidowe, nigdy nie próbował z siebie wyplenić. Nigdy też nie bronił się przed cytatami, nawiązaniami, puszczaniem oka do tych, którzy podzielali jego fascynacje, przy jednoczesnym odarciu swoich dzieł z hermetyczności, nierzadko charakterystycznej dla podobnych prób. 

Tarantino świadomie i rozumnie dozuje to, co go kręci, nie pozwalając na to, aby osobiste podniety przysłaniały sam film. Kluczem do zrozumienia jego sukcesu artystycznego jest między innymi to, że zawsze pozycjonował siebie nie jako mentora, ale jako fana, swoistego trybuna ludu, który reprezentował wszystko to, co przez krytykę było latami odrzucane jako bezwartościowe. Sceny podejrzane niegdyś podczas obcowania z zapomnianymi B-klasowymi dziełkami niczym alchemik przekuwa w złoto, twórczo czerpie ze zużytych kalek i hołduje całej tej kulturze oglądania kaset wideo, którą nasiąknął za młodu.

W "Pulp Fiction" /(fot. East News)

Piewca niedocenianych

Dzisiaj jego nazwisko nierzadko ląduje na okładkach nowych, zremasterowanych wydań niskobudżetowych produkcji, które serdecznie poleca, zdając sobie sprawę, że bez nich by go nie było. Dokonał tego, co nie udało się walczącym o to całym zastępom, łącznie z fanami i krytykami o szerszych niż bieżący repertuar horyzontach: uszlachetnił kino uznawane za śmieciowe. 

Tarantino we "Wściekłych psach" ( fot. East News)

Goszczący niedawno na gdańskim Octopus Film Festival reżyser Sergio Martino, znany z wielu gatunkowych produkcji jak „Góra boga kanibali” czy „Torso”, napomknął z zadowoleniem, że jest świadomy swojego wpływu na Tarantino. Po internecie krąży zdjęcie z włoskiej premiery „Pewnego razu... w Hollywood”, na której Martino pojawił się razem z innymi tuzami tamtejszego kina klasy B. Tym samym amerykański enfant terrible z biegiem lat stał się swoistym piewcą niedocenianych i pomijanych, przewodnikiem po świecie, do którego tak zwany szary widz rzadko się zapuszcza, po krainie leżącej z dala od sali pobliskiego multipleksu.

Czyni się niekiedy Tarantino zarzut, że korzysta z filmowej kserokopiarki, jest plagiatorem bez własnego stylu. To opinia krzywdząca, bo Tarantino, choć z lubością manifestuje swoje kinofilskie fiksacje, to układa z nich autonomiczne dzieła filmowe, po brzegi wypełnione jego osobą – od samego obrazu aż do muzyki.

Kochany…

Jego debiutanckie „Wściekłe psy” brytyjski magazyn filmowy „Empire” określił mianem „najlepszego filmu niezależnego wszech czasów”. „Pulp Fiction” w wyścigu o canneńską Złotą Palmę pokonało faworyzowany przez krytyków „Czerwony” Krzysztofa Kieślowskiego. Peter Bogdanovich, hollywoodzki klasyk, autor słynnego „Papierowego księżyca”, nazwał go „najbardziej wpływowym reżyserem swojego pokolenia”. 

Na premierze "Once upon a time in Hollywood "/(fot. East News)

Chyba nikomu innemu, no, może poza Jamesem Cameronem i Christopherem Nolanem, nie uszłoby na sucho wprowadzenie do kin filmu nakręconego na taśmie 70 mm i uatrakcyjnionego antraktem (tak gdzieniegdzie grano w Stanach Zjednoczonych „Nienawistną ósemkę”) czy oferowanie dwóch seansów za cenę jednego (przy okazji „Grindhouse” poprosił przyjaciół o nakręcenie zwiastunów nieistniejących filmów, które wyświetlano pomiędzy pokazami). 
Gdyby Tarantino faktycznie zniknął z kinowych afiszy, to raczej nieprędko na scenie pojawi się ktoś gotowy na podobne eksperymenty, niesformatowany przez zachłanne hollywoodzkie korporacje.

…i oskarżany

Lista zarzutów nie kończy się na kopiowaniu cudzych pomysłów. Regularnie oskarża się Tarantino o zachłyśnięcie scenami sugestywnej przemocy. Niezmiennie reaguje na to irytacją i podkreśla potrzebę ograniczenia dostępu do broni palnej. Wypominane mu bywa epatowanie rasistowskimi odzywkami, on ściera się o to często z Spikiem Lee. Przy okazji skandalu towarzyszącego ujawnieniu relacji kobiet molestowanych przez jego wieloletniego współpracownika, producenta Harveya Weinsteina, reżyser przyznał, że mógł zrobić więcej, niż zrobił, słysząc przed laty podobne plotki. 

Na premierze "Once upon a time in Hollywood" ( fot. East News)

No i bolesne rozstanie z Umą Thurman, którą niegdyś nazywał swoją muzą, a która doznała groźnego wypadku na planie „Kill Billa” – możliwe, że z powodu niefrasobliwości Tarantino nalegającego, aby nie korzystała z dublerki podczas scen akcji. 

Ma przeciwników, ale nie na tyle silnych, żeby mogli odciągnąć ludzi od kinowych kas. „Pewnego razu... w Hollywood” zanotowało najlepsze otwarcie w jego karierze i generowało niezliczone dyskusje.

Tym bardziej szkoda, że za te mniej więcej cztery lata ostatni raz zobaczymy na ekranie słowa „a film by Quentin Tarantino”. Nie porzucajmy jednak nadziei, bo przecież dla B-klasy niezliczone sequele i powroty zza grobu to chleb powszedni. A Quentin Tarantino nie ma nawet sześćdziesiątki. 

Bartosz Czartoryski
Proszę czekać..
Zamknij