Znaleziono 0 artykułów
17.12.2022

Demontaż atrakcji. „Avatar: Istota wody”

17.12.2022
Fot. East News

Przepływ poczujesz tylko finansowy – wynosi tyle, ile koszt biletu i trzy i pół godziny wyjęte z życia. Siedząc w sali kinowej, jesteś zakładnikiem produkcji, która ma się opłacić – inaczej kariera Jamesa Camerona legnie w gruzach. Z seansu „Avatara: Istoty wody” zostaje idea, że najważniejsza jest umiejętność adaptacji do zmieniających się warunków życia. Parę złotych myśli godnych zapisania na ścianach toalety i wrażenie estetyczne, jakby ktoś przeżuł tabletki do prania i zwymiotował na mnie w błękicie.

Ile kosztuje woda? A ile film zrobiony z cyfrowej wody? Ogromny baniak (seans trwa 3 godziny i 12 minut) trzeba sprzedać po cenie złota, aby otworzyć kolejne. Znaczy to, że jeśli film Jamesa Camerona nie zarobi 2 miliardów dolarów, będzie stratą. Według szacunków reżysera „bycie trzecim lub czwartym najbardziej dochodowym filmem w historii wyznacza próg rentowności”. Dlatego wszystkich trzeba zapędzić do kina. Wprawdzie obejrzymy kolejną część bez względu na wynik, ale już czwarta i piąta wiszą na włosku. Na kilkuczęściową kontynuację „Avatara” Disney wydał już ponad miliard dolarów, co czyni serię jedną z najdroższych w historii Hollywood.

Czy to warte takich pieniędzy? Jeśli chcesz utonąć we wspomnieniach, bo nie napoi cię ten seans. To przelewanie z pustego w próżne. Bardziej niż o głęboki przekaz czy nowatorstwo wizji chodzi o uruchomienie potężnej operacji finansowej ujętej w formę filmu. Tak jak z wodą, która nie ma kształtu, wypełnia tylko naczynie. Budżet mógłby przybrać dowolną postać: krypto, NFT, nieruchomości, spółki, a że wybrano akurat produkcję filmu, do tego wyłącznie kinowego – widać prognozy określiły to jako najbardziej opłacalne. Proszę wybaczyć, że drążę tu kwestię ekonomii, zamiast przejść od razu do recenzji. Wydaje mi się ważne, by mieć świadomość tego, że film poza sztuką, wzruszeniem, refleksją i wspólnym przeżyciem stanowi czasem niewiele więcej niż produkt inwestycyjny.

Fot. East News

Pomysłem na sprzedaż tego produktu inwestycyjnego zwanego filmem jest zaproponować widzom doświadczenie głębi obrazu, inne niż seans generycznych treści na platformie. Przypomnieć, czym było 3D – kilkanaście lat temu zapowiadane na największą rewolucję audiowizualną. Czy ta nadzieja się sprawdziła, to inna sprawa – na pewno po sukcesie pierwszego „Avatara” wiele studiów przekonwertowało swoje produkcje do formatu 3D z rezultatem o wiele gorszym niż w przypadku filmu nakręconego od razu w 3D. Dziś techniki immersyjne są w innym miejscu niż w roku 2009. Stało się to wielką gałęzią rozwoju filmu. Równie dobrze Cameron mógłby zaryzykować doświadczenie VR, 360 stopni, metawers zamiast kina. Może ta inwestycja miałaby większe szanse zwrotu?

Fot. East News

Na pewno drugiego „Avatara” przygotowano, by ożywić IMAX-y, potrząsnąć multipleksami, do których publiczność przestała chodzić. Czy wróci teraz? Od czasu pandemii największy zysk zanotowały: „Spider-Man: Bez drogi do domu” (1,9 miliarda dolarów) i „Top Gun: Maverick” (1,4 miliarda dolarów). Wątpię, czy można z tego wróżyć dobrze dla „Istoty wody”. James Cameron przesadza, nazywając swój nowy film „najgorszym planem biznesowym w historii kina”, ale czuć w tym stwierdzeniu grozę, z jaką zasypia i się budzi. Czy ryzyko twórcy się opłaci, czy też ostatni raz dostał megabudżet, po którym nikt nie da mu już nakręcić filmu? Przypomnę tylko przypadek tytułu „Matrix Zmartwychwstania”, którego rewelacje nikogo nie obeszły.

Twórca postawił się w niełatwej sytuacji, przez kilkanaście lat szlifując efekty specjalne, miast zająć się poprawą scenariusza. Zagrał va banque, wskrzeszając zamiast „Terminatora”, „Otchłani”, „Titanica” film, który i tak zarobił krocie. Nowy „Avatar” kosztował 250 milionów dolarów bez marketingu; podczas gdy stary 13 lat temu kosztował 237 milionów plus 150 milionów dolarów na promocję. Ile tu będzie wpompowane w reklamę – jeszcze nie wiadomo. Nie zdziwię się jednak, jeśli cyfrowe błękitne twarze o żółtych białkach oczu i elfich uszach będą wyskakiwać nawet z lodówki. Ryzyko klapy jest zbyt duże, by dać nam możliwość wyboru.

Wiadomo, że studiom opłaca się też czasem ze względów podatkowych zbankrutować na danej produkcji. Dlatego na przykład nie obejrzymy „Batgirl” (2022), która gotowa poszła na półkę, bo taniej było ją wpisać w straty studia Warner Bros., niż odsprzedać. Ten przypadek uczy, że fakt, jaki ostatecznie jest film – udany, dobry, nośny – w gruncie rzeczy nie ma znaczenia. Filmów nie warto poprawiać, czy to na etapie preprodukcji, czy po zdjęciach. Liczy się tabelka, w której na poziom artystyczny brak rubryczki. Jak będzie z „Avatarem” 3, 4 i 5, których daty premier znamy do 2028? Nie chciałabym wylewać dziecka z kąpielą, ale sequel nie zapowiada nic dobrego. Zużywać wodę można tak długo, póki nie kosztuje krocie.

Fot. East News

Na czym więc stoimy (chciałoby się powiedzieć, że Cameron chodzi po wodzie)? Wśród najbardziej dochodowych filmów (dane nieskorygowane o inflację) pierwszy „Avatar” zajmuje szczyt stawki z 2,9 miliarda dolarów. Odzyskał koszulkę lidera tylko dlatego, że niedawno zaserwował widzom powtórkę w kinach. Inaczej przodowałby „Avengers: Koniec gry” z 2,7 miliarda dolarów, a tak uzyskał drugą lokatę. „Titanic” Camerona pozostaje na trzecim miejscu z 2,1 miliarda dolarów. Czyli żeby drugi „Avatar” wyszedł na zero, musi wyprzedzić „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” (2,07 miliarda dolarów) i „Avengers: Wojna bez granic” (2,05 miliarda dolarów). Dołączyć kolejny sukces kasowy do dwóch dotychczas na podium. Czy to ma szansę zdarzyć się w życiu jednego człowieka? Okaże się, co zwycięży: los czy statystyka. W każdym razie warto pamiętać, w jakim Excelu uczestniczymy, kupując bilet do kina. Może należałoby to raczej nazwać zbiórką na szczytny cel – przetrwania i rozrostu wytwórni Disneya? A nuż więcej ludzi chciałoby dołożyć cegiełkę przez wzgląd na sentyment. A jak w tym rozliczeniu wypada sam seans?

Czy „Avatar: Istoty wody” to dobry film?

Historyjka jest podobna do poprzedniej – znów świat Pandory ratować trzeba przed unicestwieniem. Minęło 14 lat od pierwszej części, więc ówcześni zakochani są już rodziną i żyją w fantazji o wspólnocie plemiennej, rodzinie czy wręcz klanie, jednoczonym przez wspólnego wroga – wojnę „ludzi z nieba”. Ich zasadą jest, że „szczęście jest za darmo”, więc w przeciwieństwie do nas, siedzących na widowni, dla rozrywki nie kupują biletów do kina, tylko bawią się, skacząc po drzewach, strzelając z łuku, wywijając koziołki i się śmiejąc. Trudno nie widzieć w tym ironii. Inne maksymy ludu Na’vi brzmią, jakby też ktoś spisał je z drzwi toalety: „Coś się kończy, a coś zaczyna”, „Morze daje i zabiera: życie i śmierć, mrok i blask”. Lepiej nie słuchać słów recytowanych z offu spowolnionym kobiecym głosem, że „nasze serca biją w toń tego świata”, jakby próbowano nas siłą wprowadzić w stan relaksacji. Choć przed oczyma migają bezsensowne wybuchy, zderzenia, bójki, akty destrukcji, to mamy się odprężyć i zanurzyć w zmysłowej przyjemności. Wstrzymywać oddech wraz z bohaterami, po czym powoli go wypuszczać. Bez emocji oglądać chaos zdarzeń, w których na nikim tak naprawdę nam nie zależy.

Fot. East News

Teoretycznie powinno, bo „Avatar: Istoty wody” mówi o modnych dziś pojęciach: rezyliencji, adaptacji i komunikacji. AI słusznie tłumaczona jest jako sztuczna świadomość, zamiast inteligencja, bo chodzi o to, by jak najlepiej przystosować się do zmian, życia w nowych warunkach, niezależnie od tego, czym się oddycha i ile ma się palców. W tym celu istoty wzajemnie się słuchają, obserwują, łączą między gatunkami. Żyją jak w bajce, co trzeba poczytywać „Avatarowi” za zaraźliwy optymizm. Bo u podstaw Cameronowej opowieści stoi wiara w to, że to właśnie najbardziej empatyczni, życzliwi, bezinteresowni przetrwają. A źli, zachłanni, grający tylko na siebie zostaną pokonani. Naiwne, acz malownicze wierzenia ku pokrzepieniu serc nie pasują do stylu tej narracji. Jak produkcja, która lansuje ekologię, sama mogłaby zmniejszyć swój ślad węglowy, nie jest powiedziane.

Niebieskoskórzy Na’vi uczą się przykładać koniec warkocza do czułków innych stworzeń, by odebrać to, co one czują, ujrzeć ich wspomnienia, zrozumieć, jak pomóc. Mimo tej otwartości trzymają się razem w nierozerwalnych więziach, hołdują życiu w klanach, które wciąż są zagrożone działaniami okrutnego pułkownika Milesa Quaritcha (Stephen Lang). W skrócie chodzi o to, by klan mógł przeżyć, dlatego Jake Sully (Sam Worthington) błaga o pomoc Lud Rafy – klan Metkayina, by nauczył przetrwania jego rodzinę. Ubrani w kolorowe plecionki ludzie-syreny pokazują mieszkańcom lądu, jak zwalniać bicie serca, oddychać pod wodą i radzić sobie w innym środowisku. A że to piękny i przyjemny żywot, przekonują odziani w barwne ażury Ronal (Kate Winslet) i Tonowari (Cliff Curtis) całą rodzinę leśnych ludzi, na których składa się spora trzódka: Neytiri (Zoe Saldana), Kiri (Sigourney Weaver), Neteyam (Jamie Flatters), Lo’ak (Britain Dalton) i Tuk (Trinity Jo-Li Bliss).

Fot. East News

Twarze koloru zaśniedziałej miedzi wyglądają, jakby ożyły gargulce ze średniowiecznej katedry – choć zachwycały w części pierwszej, to przy morskich istotach wypadają blado. Dekoracje typu „łapacz snów” rozciągają się na całą architekturę tego świata, co w efekcie wygląda bardzo monotonnie. Sekwencje na rafie koralowej roztaczają uroki wnętrza tropikalnego akwarium. Przyroda jest przecież tak piękna, że nie trzeba jej wyolbrzymiać i multiplikować. Fantazja wydaje się użyta niepotrzebnie. Miała zachwycać, skoro w pierwszej części „Avatara” bohaterowie głównie latali, a tu pływają, dają nura, ciągnąc za sobą dredy i warkocze. Choreografia ich ruchów jakoś szczególnie nie zachwyca. Może wypada lepiej niż ruch w „Kotach”, ale brak jej poczucia humoru oraz autentyzmu – wyobrażam sobie na przykład nakręcony w 3D sequel „Apocalypto” Mela Gibsona. Albo lalkowy „Ciemny kryształ” Jima Hensona, mroczny i siejący grozę. Najgorszą cechą „Avatara” jest bycie gładkim, grzecznym i bezpiecznym. Brutalność jest tu wyrwana z kontekstu – urwane ramię leci nad płomieniami, ale nie daje wrażenia innego niż absurdu.

Mieszając egzotyczne kultury w budowie ekranowego świata, Cameron dokonuje ich zawłaszczenia – w końcu zbawicielem ludu znów okazuje się biały blondynek narodzony „w niebie”, którego jako małe dziecko nie dało się odesłać do domu. Wyrósł więc wśród Na’vi jako Pająk, „zdziczały człowiek”. Normalny obok fantastycznych istot – aktor we własnej skórze – prezentuje się, o dziwo, całkiem naturalnie. Wzrok lgnie do niego i na nim odpoczywa. Wtedy właśnie czuć, jak dużo uwagi kosztuje oglądanie filmu, tak jak obmyślił go i wyrzezał do niemożliwości przez 13 lat zespół Camerona.

Wolałabym, żeby zamiast mockupu była to jednak animacja, wtedy połączenie żywego planu z CGI byłoby płynniejsze i przyjemniejsze w oglądaniu. Żeby „zdjąć szybę z okna”, Cameron zwiększa liczbę klatek na sekundę. Jakby nie wierzył w iluzję optyczną w mózgu widza. Zamiast 24 klatek na sekundę jest więc chwilami dwa, trzy lub cztery razy więcej. Pamiętam z trylogii „Hobbita” Petera Jacksona, że od technologii HFR narasta mi ból głowy. Po co w jednym kadrze zostawiać ziarno na pierwszym planie, a w tle wyostrzać rozdzielczość, aż pieką oczy? I tak ma się wrażenie, że to nic więcej niż tylko przerywniki wideo z gry komputerowej. Usiane cytatami z „Titanica”, „Obcego”, „Króla Lwa” i całej masy innych filmów – fajnie, tylko po co? Ostatecznie czuję się, jakby ktoś przeżuł kapsułki do prania i zwymiotował na mnie w błękicie. Oby nie otwarła się szerzej ta puszka Pandory.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij