Znaleziono 0 artykułów
23.10.2021

Demontaż atrakcji. „Diuna”

23.10.2021
Fot. materiały prasowe

„Gwiezdne wojny” dla wrażliwców – wysmakowane, wydizajnowane, transowe przedstawienie najważniejszych spraw, jakimi żyjemy. Tematyka ekologiczna, feministyczna, postkolonialna i równościowa aktualna jak nigdy dotąd, choć książka, na podstawie której powstał film, ukazała się w 1965 r. Timothée Chalamet w głównej roli ucieleśnia delikatność, powściągliwość i nieustępliwość młodego pokolenia. Niech przejmą władzę nad Ziemią – jednorożce, elfy, snowflaki – będą się nią opiekować lepiej niż ich poprzednicy.

Pewnego razu na wielkiej wydmie stanęło pół tysiąca osób z łopatami w rękach. Wszyscy mieli jednocześnie nabierać odrobinę piasku na czubek łopaty i – idąc w jednej linii – przesuwać pagórek. Udało się, choć następnego dnia pustynny pejzaż otaczający Limę wyglądał tak samo. 500 osób machało szpadlami w niebywałym skwarze, by poczynić tak nieznaczną zmianę. O dziwo, nie była to katorga. Wręcz przeciwnie – uczestnicy akcji na wydmie opowiadali o tym doświadczeniu entuzjastycznie, mówili o wspólnocie i radości z uczestnictwa w czymś zupełnie absurdalnym, pięknym w swojej bezcelowości. Może w ten sposób nadawali sens swoim działaniom, uzasadniali własne zaangażowanie, nie wiadomo. Grunt, że maksymalny wysiłek dał minimum efektu. To, w czym brali udział, było sztuką – happening zatytułowany „Gdy wiara przenosi góry” (Cuando la fe mueve montañas) zainicjował artysta Francis Alÿs w 2002 r. Kontekstem było zakończenie dyktatury chilijskiego prezydenta Alberta Fujimoriego. Przenoszenie wydmy stanowiło alegorię społecznego reżimu.

 

Czasem takim przenoszeniem wydmy, którego nikt nie zauważy, zdaje się być kino – sztuka wymagająca pracy zespołowej. Gdy kończy się film, przez ekran przelatują jeszcze kilometry nazwisk. My już wtedy wychodzimy z sali, nie myśląc o tym, że obejrzeliśmy efekt wysiłku ogromnego zespołu, wielu osób dbających o to, by blik na ekranie pojawił się we właściwym miejscu, futro falowało w określony sposób, oddech był słyszalny, a zmarszczka niewidoczna. Po prostu kciuk w górę lub w dół – tak często podsumowujemy filmy, o których rozmawiamy jeszcze chwilę, jakiś czas później długo szukamy w głowie tego tytułu, by w końcu w ogóle zapomnieć, że go widzieliśmy. Można stanąć na wydmie, oprzeć się o łopatę i spytać, po co to wszystko.

Nieraz w pracy krytyczki filmowej czuję się właśnie tak – jakbym przerzucała tony nic nieznaczących filmów, które nic nie zmienią, nikogo nie obchodzą, a które okupiono potem i nerwami wielu osób oraz pieniędzmi, które mogłyby być wydane na coś lepszego. A jednak tamci z wydmy mówili, że ta praca była dla nich cennym współdziałaniem. Spróbowali stworzyć między sobą sieć zależności innych od tych, które na co dzień dominują w społeczeństwie. Film bywa dla twórców azylem – tym lepszym, im bardziej bezinteresowną ideą się kieruje. Najbliżej dyktatury, w której ludzkie pionki mają przesuwać ziarnka piasku bez celu innego niż zysk, są te produkcje, które tylko klonują produkty – identyczne i pozbawione smaku jak zestaw w McDonald’s – zapychając brzuchy multipleksów pustą paszą nadmuchaną jak popcorn. Takich filmów jest mnóstwo. Nie chcę tu robić wyliczanki. Wystarczy spojrzeć w repertuar, by każdego dnia znaleźć parę takich filmowych wydm, które zaraz rozwieje wiatr. Minie miesiąc, kwartał i nikt oprócz tych, co machali przy nich łopatami, nie będzie o nich pamiętał.

Fot. materiały prasowe

Nie wszystkie wydmy są bez znaczenia. Zdarza się i tak, że przesuwająca się ogromna diuna może zasypać całą wioskę – jak miało to miejsce choćby na Mierzei Kurońskiej nad Bałtykiem. Powstały o tym całe poematy. Spacerując po rezerwacie na Wielkiej Wydmie, wyobrażałam sobie ludzi, sprzęty, domy i zwierzęta przykryte piaskowym całunem. Znam też takie produkcje i takich reżyserów, których pogrzebał film. Przy jednym z nich nawet pracowałam, nazywał się „Hiszpanka”. Wciąż wierzę, że kiedyś odkryje go wicher historii, bo jest tego wart.

„Diuna” według Franka Herberta: otwarta na nowe pokolenia

Natomiast „Diuny” nie mogę zapomnieć. Odkąd zobaczyłam ją na festiwalu w Wenecji, jakby ziarnka piasku weszły mi do oczu, we włosy, w skórę. Już myślę, że otrzepałam się zupełnie, a wciąż wysypuje się ze mnie ten film. Wchodzi pod paznokcie, gdy wkładam rękę do kieszeni, pokrywa brzegi książek, nagle ostra drobinka pojawia się na krawędzi snu. Próbuję zrozumieć, dlaczego przeniknął we mnie tak głęboko. Ale za każdym razem, gdy biorę go do ręki, przelatuje między palcami. W dłoni zostają błyszczące punkty albo szary piach. Tak bywa z filmami, które trzeba oglądać raz za razem, bo umykają, podczas seansu wprowadzając w trans. Trudno powiedzieć, co jest w nich wspaniałego: obrazy, dźwięki, fabuła, myśli, wzruszenia, a raczej ich szczególny splot. Gdy ktoś opowiada o takim filmie, widać to w rozmarzonym uśmiechu, zamyśleniu, bezradności wobec tego, jak znaleźć właściwe słowa, by uzasadnić swój zachwyt. Jeśli po tej nieporadnej zachęcie idziemy obejrzeć film, to po to, aby zbliżyć się do kogoś, kto nam go polecił. Sprawdzić, czy poczujemy się podobnie jak ona/on, zanurzeni w czymś przyjemnym, czego do końca nie da się nazwać.

Fot. materiały prasowe

Jeśli pójdziecie za moją namową, wyobraźcie sobie niesymetryczny uśmiech, melancholijny wzrok i gestykulację wzywaną, żeby sobie pomóc. Na „Diunę” czekałam sama nie wiem, od kiedy. Książką Franka Herberta zaczytywali się starsi koledzy z liceum, więc sięgałam po nią i ja, aspirując do świata wyobraźni dorosłych. Wtedy kojarzyła mi się z „Władcą pierścieni”, bo na wyklejce umieszczono tajemniczą mapę, słowniczek wyrazów obcych – wymyślonych przez autora lub zaczerpniętych z innych języków. Nie do końca rozróżniałam które są które, bo nie wiedziałam wtedy, co to baklawa, dżihad czy hadżdż. Rozszyfrowywanie książki Franka Herberta było ekscytujące jak łamigłówka, runy czy łacina. Jednocześnie to nie fabuła była najważniejsza, lecz kontekst, jaki zarysowywał ten fantastyczny świat. Modny wtedy Umberto Eco był tylko o krok dalej. Ale kontekst generacyjny nie jest w tym przypadku najważniejszy. Pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków oglądało ekranizację Davida Lyncha z 1984 r. ze Stingiem i Kyle’em MacLachlanem, mimo iż była nieudana. Czekało na wersję Alejandro Jodorowskiego z H. R. Gigerem, Salvadorem Dali i Mickiem Jaggerem – przedsięwzięcie zbyt ambitne, by miało szansę powstać. Dla nich nowa „Diuna” może być generacyjnym spełnieniem, ale przecież ten film nie ma wzbudzać nostalgii ani jednoczyć osób w średnim wieku wokół dawnych mitów. Raczej otwierać na nowe, które przychodzi pod postacią młodzieżowych strajków klimatycznych: jednorożców, elfów, snoflaków (z ang. płatek śniegu, czyli tak delikatny, że od razu topnieje), którzy biorą w opiekę Ziemię.

O czym opowiada „Diuna” w reżyserii Denisa Villeneuve

„Diuna” kierowana jest do najmłodszego pokolenia jako nowe „Gwiezdne wojny” dla wrażliwców – wysmakowane, wydizajnowane, sugestywne przedstawienie najważniejszych spraw, jakimi żyjemy. Wizja, stworzona w 1965 r. przez Franka Herberta, okazała się prorocza. Tematyka ekologiczna, feministyczna, postkolonialna i równościowa jest aktualna, jak nigdy dotąd. Nie trzeba, a wręcz nie należy czytać powieści przed obejrzeniem filmu, żeby nie psuć sobie doświadczenia seansu. „Diuna” na papierze i na ekranie to dwa różne oblicza tej samej idei. Wierna adaptacja połowy książki, z elementami zaczerpniętymi z kolejnych tomów. Długi (2 godziny 35 minut) wstęp do głównego korpusu opowieści, którą zobaczymy w drugiej części. Potwierdzono już, że zostanie nakręcona, mimo iż film wszedł równocześnie do kin i na platformę HBO Max – w Polsce jeszcze niedostępną. W przypadku „Diuny” dochód z biletów nie jest wyłącznym celem nakręcenia filmu i to różni ją od produkcji – wydm przerzucanych szpadlem.

Fot. materiały prasowe

Za tą wydmą, z której nie mogę i nie chcę się wydobyć, stoi ekipa Denisa Villeneuve. Choć nie byłam fanką „Blade Runnera 2049”, to tym razem chylę czoła – „Diuna” okazała się dla niego idealnym materiałem. Opowiada historię daru, który okazał się przekleństwem, podboju, który okazał się klęską. Ród Atrydów wysłany przez Imperatora na planetę Arrakis odkrywa, jakie były prawdziwe intencje stojące za tym awansem. W dzikim ludzie Fremenów, zamieszkujących pustynię, odkrywa tych, którzy najlepiej zestroili się z otoczeniem. W sobie samych odkrywa zdobywców, którzy niszczą środowisko. W złożu przyprawy, którą wydobywają, bo niegdyś uczyniono z niej podstawę gospodarki, odkrywa złowrogi potencjał, cenniejszy nie jako paliwo do lotów kosmicznych, ale do wprowadzania w stan narkotycznych wizji. I jak to w dobrym dramacie: w słabym odnajdziemy silnego, w zaufanym zdrajcę, w drobiazgu wielkość. Taka parabola, jakby Mały Książę, Mesjasz, Jeszua i Hamlet żyli w świecie „Odysei kosmicznej”.

Gdyby szukać elementu, który jak część zamiast całości (pars pro toto) odzwierciedla, jaki jest świat tego filmu, powiedziałabym, że to owad. Robaczek, który wlatuje do pomieszczenia i odtąd mamy tylko chwilę, aby zidentyfikować go jako mieszkańca ekosystemu na wymarciu lub drona zabójcę sterowanego przez wroga. Czasem bohater przygląda się żukowi jako kolejnemu lokatorowi tej planety, by przez niego lepiej ją zrozumieć. A innym razem rozbija pięścią mikroczipa, który roztopił ścianę, żeby dostać się do wnętrza. Nad pustynią lata się helikopterem, który przypomina ważkę z drgającymi skrzydełkami. A śmiertelna broń to zatruta igła wbita w plecy lub szyję. Albo ząb z rozgryzaną trucizną, którą można zabić kogoś oddechem. Tylko i aż tyle.

„Diuna”: W głównych rolach Timothée Chalamet i Zendaya

W przeciwieństwie do większości blockbusterów, ten film zakłada, że nie zawsze musi być wszystko widać. Podążamy w półmroku, oślepia nas słońce, oczy zawiewa nam piaskowa burza, a czasem cały kadr zasłania łopocząca tkanina. Jeśli widzimy brutalistyczne budowle czy cyberpunkowe osiągnięcia techniki, to nie po to, żeby się nimi zachwycać. Beton ma się sprawdzać w praktyce, a nie kazać nad sobą rozpływać. Dizajn tego filmu jest elegancki, a więc pozwala sobie na nonszalancję. Efektów specjalnych używa w nienachalny sposób, na przykład nakładając drżącą poświatę na ciało jako tarczę. Narracja płynie nieśpiesznie, bo celem jest wykreowanie atmosfery, jakby pod wpływem psychodelików czy raczej inhibitorów, czyli spowalniaczy akcji.

Fot. materiały prasowe

Jak ukazać w filmie myśli bohaterów? Denis Villeneuve znajduje ciekawe sposoby. Zaczyna film snem, strzępami wizji, której znaczenia nie znamy. W pustynnej scenerii twarz dziewczyny o świecącym spojrzeniu, głowie zakrytej chustą. Przychodzi na myśl „Afgańska dziewczyna” Steve’a McCurry’ego, czyli fotografia z okładki „National Geographic” z 1985 r., będąca symbolem wojny w Afganistanie. To nie przypadek, że bohaterka „Diuny” ją przypomina – Zendaya na razie jest tylko snem, obietnicą tego, co dalej się wydarzy.

Śniący ją Paul Atryda – stworzony do tej roli Timothée Chalamet – niewiele mówi. Jak to nastolatek rzuca tylko cierpiące spojrzenia, zakrywa twarz włosami, by nagle rzucić jakiś kąśliwy tekst, a potem się przytulić. Aktor świetnie oddaje wstydliwość uczuć i skrępowanie 15-letniego chłopca, wychowanego na księcia, ale zwłaszcza na kontynuatora linii matki. Przez nią jest mianowany mimowolnym uczniem Bene Gesserit, szkoły kształcenia ducha i ciała, po jakiej odziedziczył niechcianą moc i odpowiedzialność.

Pewnej nocy matka go budzi i stawia przed obliczem wielebnej matki zakonu (pod szydełkową siatką kryje się Charlotte Rampling), która wystawia go na próbę bólu. Nie trzeba słów, aby opisać, jak ją przechodzi. Wystarczy wyobraźnia, mimika, gesty. Młodzieniec uczy się fechtunku, stacza widowiskową walkę – dawno tak nie podobały mi się choreografie walk w żadnym filmie. Toczy rozmowy z królem (Oscar Isaacs), podczas których ojcu wymsknie się jakieś wyznanie, ale czułość, stanowczość, delikatność wydobyta jest w tym, jak mężczyźni odnoszą się wzajemnie do siebie. Bez manifestacji.

Ostrzej jest z matką (Rebecca Ferguson), która toczy z synem walki, pokłada w nim wielkie nadzieje, a zarazem boi się, że on nie podoła. Tych dwoje – matka i syn – stanowią tu najważniejszy duet, trochę jak rodzeństwo. Bo trochę dziwna między nimi różnica wieku – aktorka ma 38 lat, aktor 25, więc wizja przyszłości, w której 12-latki miałyby zachodzić w ciążę, wydaje się osobliwa. Niemniej pasują do siebie, napięci, kostyczni, gotowi do skoku w każdej chwili. Porozumiewają się językiem migowym – zresztą, wydaje się to teraz trochę moda, obecna ostatnio w co drugim filmie, choćby w „Eternals”, gdzie pojawia się także wątek śliny, symbolu największego daru w świecie „Diuny”.

Fot. materiały prasowe

„Diuna”: Na czym polega specyfika tego uniwersum

Jak ma być inaczej, skoro akcja toczy się na planecie pustyni, gdzie ludzie polują na siebie jako złoża wody – przecież organizm człowieka składa się z niej w 60 proc. Jest tak sucho, że pozyskuje się ją z potu i łez, w skafandrach i namiotach mając system rurek służących do odzyskiwania tlenku wodoru. Dlatego dar śliny, akt plucia, odgrywa tak istotną rytualną rolę. Matka i syn z czasem wyglądają na coraz bardziej odwodnionych. W ogrodzie pałacowym uprawiane są pojedyncze palmy – każda z nich potrzebuje dziennie tyle wody, co 50 osób. Co nie znaczy, że przyrodzie należy się jej mniej. H2O jest cenniejszą walutą niż używana w tym świecie solaris, ale wyzysk złóż napotyka na opór eksploatacji środowiska. Dba o to naczelna ekolożka Imperium (Sharon Duncan-Brewster) – swoją drogą każde państwo powinno mieć na posterunku kogoś takiego, kto strzeże istnienia złożonych ekosystemów. To sceny z jej udziałem oraz przewodnika po nowym terytorium (Stephen McKinley Henderson), przypominającego nieco naszego Doktora Paj-Chi-Wo, wyjaśniają specyfikę uniwersum Diuny oraz jej mieszkańców. Coś, co w książce zajmuje kilkadziesiąt stron szczegółowego opisu.

„Diuna”: Stellan Skarsgard, Javier Bardem, Jason Momoa w rolach charakterystycznych

Zadbano o postacie charakterystyczne: baron Harkonen, czyli główny złoczyńca, dostaje wnętrze Stellana Skarsgårda. Gdy obłe, blade, łyse monstrum kąpie się w tłustej smole, przypomina łaźnię Yubaby ze studia Ghibli „Spirited Away: w krainie bogów” Hayao Miyazakiego. Baron Harkonen jest tak śmieszny, groźny, monstrualny i nieporadny, jakby był animowaną postacią. Dowódcę Fremanów Stilgara (Javier Bardem) trudno rozgryźć, bo wciąż balansuje na granicy nieokrzesania i opanowania. W każdej chwili może wybuchnąć, a zarazem ma jakąś mądrość adaptacji, do której nie mamy dostępu. Brat głównego bohatera Duncan (Jason Momoa) zdaje się jedynym żywiołowym i rubasznym człowiekiem w zestawie, ale tym, jaki jest na powierzchni, wojownik próbuje nadrabiać gorycz i lęk. W „Diunie” nikt i nic nie jest jednoznaczne.

Utopić się na pustyni można w powodzi błyskawicznej (flush-flood), gdy woda deszczowa, padająca dziesiątki kilometrów dalej, wytryska z piasku z wielką mocą i zabiera człowieka ze sobą. To zjawisko było chyba podstawą dla Franka Herberta do stworzenia potworów pustynnych – czerwi zwanych Szej-Hulud – w kształcie słoniowej trąby kolosalnych rozmiarów, która reaguje na rytmiczny ruch i wsysa w szczeciniasty otwór istoty lub przedmioty, które go emitują. Dlatego Fremeni – mieszkańcy Arrakis – wędrują przez pustynię specjalnym krokiem, jakby tańcząc w nieregularnym rytmie. Już widzę modę na ten taniec, na stroje, na spluwanie, na język świata „Diuny”. Jeśli producenci będą chcieli, zrobią z nich elementy marketingowe. Sprzedadzą je bez problemu, bo dizajn jest nadzwyczajną siłą tego filmu.

Każdy szept tworzy wspaniałą futurystyczną, folkową, minimalistyczną kompozycję. Moja córka, która ma ucho do takich spraw, bo jest muzykiem, zauważyła zaskoczona, że dawno nie słyszała w ścieżce dźwiękowej instrumentu takiego jak dudy. Tymczasem u Hansa Zimmera odgrywa kluczową rolę. Jak w dobrym s.f. wiele elementów brzmi znajomo, ale całość ma zaskakujący kształt – muzyki elektronicznej, chóralnej, ludowej, ambientowej. Krzyku przenikającego się z głosem szeptanym w niezrozumiałym języku jak w poprzednim filmie reżysera „Nowy początek”. Ciągle blisko stanu, w którym dotknięty duchem mówi językami. Słuchając, ma się wrażenie niepokoju, ale i zwiedzania nieznanej przestrzeni – jakby wejść do meczetu na modlitwę, która urzeka brzmieniem, choć nic się z niej nie rozumie.

Fot. materiały prasowe

„Diuna”: Przyjemność oglądania

Można zarzucić „Diunie” monumentalność właściwą operze kosmicznej czy tragediom Szekspira. Jednak Denis Villeneuve umiejętnie posługuje się wzniosłością, dozuje patos cennymi kropelkami na panoramicznym ekranie. Film ma nas otoczyć, przeniknąć, obezwładnić, toteż nie oglądajcie tego w domu – konieczne są dobre warunki projekcji. Villeneuve wykorzystuje wielką skalę jako przestrzeń poetycką. Pozwala sobie na swobodną cyrkulację skojarzeń i wątków, nie popadając w chaos. Wierny filozofii „Diuny” surfuje na fali filmu dla samej przyjemności oglądania, skoro już taki język jak kino w ogóle istnieje.

Uczestnictwo w czymś pięknym w swojej bezcelowości może przypominać przesuwanie wydmy łopatą. Ale można też zapytać, po co jest surfer. To znaczy, po co surfuje: dla siebie? Dla oglądających jego wyczyny z plaży? A może dla samej fali?

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij