Znaleziono 0 artykułów
24.07.2022

Demontaż atrakcji. „Na chwilę, na zawsze”

24.07.2022
Fot. Robert Pałka 

Poproszę, abyście wyobrazili sobie taki obraz: dziewczyna wypuszcza ptaka z klatki na polu, chłopak z podłączoną kroplówką w ulewie śmieje się w niebo. Jak do tego doszło? Co ich tu doprowadziło? Odpowiedź znajdziecie w „Na chwilę, na zawsze”. Reżyserowi Piotrowi Trzaskalskiemu starczyło fantazji, by zgotować widzom historię nie tylko nieprawdopodobną, ale i niesłychaną. Czas zacząć się o niego martwić.

Czasem filmy nie mieszczą się w głowie. Są larger than life – większe niż życie. Co wcale nie znaczy, że w centrum mają wielkich ludzi, bohaterów przez wielkie B. Osoby mogą być skromne, ale ich dzieje… trzeba by ocenić na 10 w skali Beauforta, gdy morze jest białą kipielą, fale sięgają nieba, widoczność zerowa. Takie filmy chcą opowiadać o uniwersalnym ludzkim dramacie – potężniejszym, niż komukolwiek się śniło. Dobrze brzmią w fazie pomysłu, gdy twórca opowiada je z rozpalonym wzrokiem, zanim padnie pierwszy klaps, pierwsza kartka scenariusza wypadnie z drukarki i zanim dla aktora zostaną uszyte pierwsze spodnie. Nim wejdzie się na plan, taki film brzmi jak wizja genialnego dzieła. Zróbmy je, zatrzęśmy kinematografią! Gorzej tylko, gdy zdjęcia się kończą, a już najgorzej, gdy skończy się montaż. Wtedy morskie bałwany okazują się zlepione z waty cukrowej. Szkoda niemała, bo tylko ludzie pracujący w branży wiedzą, ile przygotowań trzeba, aby ruszyć z produkcją kolubryny zwanej filmem. Ile hartu ducha konieczne jest, aby ją utrzymać. A co dopiero dowieźć do stacji końcowej?

Fot. Robert Pałka 

Tyle wspaniałych wizji nie dotarło do premiery, porzuconych gdzieś na trasie. Należy więc doceniać każdy przypadek, gdy końcowa wersja wjedzie na światło dzienne. Ukończyć film to jak pokonać prawa fizyki, unosząc lokomotywę. „Już ledwo sapie, już ledwo zipie, A jeszcze palacz węgiel w nią sypie” – pocąc się i sapiąc, film dociera do momentu, gdy dostają go widzowie. Każda premiera powinna być więc nagrodzona za sam fakt, że się odbywa, mimo przeciwności losu i złośliwości materii. Niestety, ze względu na to, że wysiłek twórców jest tak wielki, czasem nie widzą, że larger than life staje się karykaturą.

„Na chwilę, na zawsze”: Reżyser myli tropy, zmienia konwencje, na nic nie umie się zdecydować

„Na chwilę, na zawsze” opowiada o duecie: młoda dziewczyna – starszy mężczyzna, wokalistka pop – rockman, pacjentka – terapeuta. Nie będę oceniać, co myślę o romansie w tej konfiguracji, chyba jest jasne, na ile to etyczne, zwłaszcza w tej ostatniej zależności związanej z leczeniem. Napięcie między tymi dwojgiem puentuje scena miłosna – w myjni samochodowej, czyli w deszczownicy, gdy para w aucie się całuje, a potem dalej, gdy oboje stoją nadzy w strugach ulewy, oświetleni reflektorami auta. Ona wskakuje mu na biodra, liże jego kark. Oto scena miłosna w polskim kinie. Oczywiście w zwolnionym tempie.

Są i inne wyróżniki typowe dla polskiego kina. Kiedyś, gdy bohaterce było smutno, zwykle płakała przy lodówce. Od mniej więcej dekady w takiej sytuacji zakłada bluzę z kapturem i chowa głowę w cieniu. W polskim kinie są też silne mody na aktorów – nie wiadomo, czy za sprawą agentów, czy reżyserów castingu. Grunt, że łatwo się zorientować, że obecnie na topie są Tomasz Włosok i Ireneusz Czop. Dlatego pierwszy pojawia się w jakimś mgnieniu, a drugi w nieco dłuższym – obaj jako źli, źli mężczyźni, którzy wykorzystują tę niewinną kobietę, uzależnioną, gdyż nie daje sobie rady z toksyczną męskością. Jako przeciwwaga służy tu dobry mężczyzna, który niegdyś pił, a teraz tylko kupuje butelki wódki i na nie patrzy. Na dowód zwycięstwa swojej siły woli ma ich całą szufladę. Paweł Domagała w tej roli wydaje się w kropce. Wreszcie dostał znaczącą partię, a tu klops, aktor wydaje się zdawać z tego sprawę. Długo terminował w telenowelach, dlatego umie, milcząc, robić wielce zatroskaną minę. Bezgłośnie ciamka, jakby coś międlił w ustach – widać zostało mu to przez lata orki w „O mnie się nie martw”. Martyna Byczkowska jest w lepszej sytuacji. Urodzona dekadę później, zadebiutowała w czasach, gdy można już grać w krótszej serii, upchniętej na którejś platformie, jak „W głębi lasu” albo „Skazana”. Jednak oboje aktorzy dostają szansę, aby pokazać się w pełnym świetle. Wykorzystują to dzielnie, na ile się da. A niestety, nie jest tego wiele.

Fot. Robert Pałka 

Reżyser myli tropy, zmienia konwencje, na nic nie umie się zdecydować. A to przyczepia kamerę do bohaterki, pokazuje, jak dziewczyna odrywa się od swego ciała na scenie, wrzuca ją do pięknego wraku rodem z Hawany, który stoi na środku pola, poi trunkiem, czaruje zachodem słońca i każe się masturbować. To jedzie w kraj z nieporadną kapelą nadzwyczaj zadbanych pijaków i każe im grać dla więźniów i przedszkolaków. Nieobce są mu rozwiązania deus ex machina, gdy nagle ktoś wkracza z bukietem róż, bo zakochani prawie mają się pocałować. 

Trzaskalski jednocześnie ma pociąg i do kiczowatych teledysków, i do diagnozy społecznej. Chce, żeby było boleśnie prawdziwie, a zarazem przepięknie. Jednak „Edi”, „Mistrz” czy „Mój rower” były, jeśli dobrze pamiętam, bardziej spójne od nowego filmu. A na pewno mniej ekscentryczne. Scenariusz „Na chwilę, na zawsze” kupy się nie trzyma, podawane są szczegóły, które nie mają znaczenia, wydarzenia – bez żadnej kontynuacji. Repertuar strasznych rzeczy nie ma końca: od kopania w brzuch ciężarnej, przez atak padaczki, po dziwaczne poparzenie, krwotok z ust, wypadek na torach. Kobieta jest tu nagrodą dla mężczyzny za dobre sprawowanie. Borys mówi do Poli: – Gdy cię zobaczyłem, pomyślałem, że to znak, że odpokutowałem.

– To brzmi jak jakaś brazylijska telenowela – pada w pewnym momencie. Owszem, jedyne wyjście dla tego filmu to sprzedać się jako format, przepisując uprzednio role: Poli na Isaurę, Borysa na Leoncia. Dlaczego sądzę, że się sprzeda? Bo życie, życie jest nowelą. A serio, widzę tu materiał na kilkaset odcinków. Jest romans, jest cierpienie, są dziwne finansowe uwikłania. Jedni w tym świecie są etyczni, inni wcale, ktoś się upodla, ktoś umiera. Lokacji jest mało: pole z wrakiem auta, pole z przyczepą, piwnica do prób, gabinet dyrektora, przebitki na sceniczne występy można nakręcić choćby podczas kolejnych sylwestrów w Zakopanem. Tanio wyjdzie, jeśli wszystko wygra się w dialogu, albo lepiej: w minach, gdy bohaterowie nie wiedzą, co odpowiedzieć na dictum partnera. Wszystko zilustrują piosenki, najlepiej napisane i zaśpiewane przez aktorów, bo przecież wiadomo, że każdy aktor i aktorka z zasady muszą umieć śpiewać. Niech napiszą jakiś utwór, pobrzdąkają na gitarze i jeszcze dostaną zaiksy, gdy puści się to w radiu. Będzie czym promować film, świetna sprawa! Można oporządzić taką produkcję w try miga i jeszcze puścić na świat, niech śmiga. Przecież wszędzie ludzie płaczą i kochają, zawsze piją i trzeźwieją, zyskują, tracąc, i pragną wolności, żyjąc w niewoli. Czyż to więc niedobry temat na film?

Fot. Robert Pałka 

W kategorii filmowych obrazów chlania konkurencja jest bezlitosna

Cóż, że powstało wiele filmów o uzależnieniu, w dodatku dużo lepszych niż „Na chwilę, na zawsze” – by wymienić niedawny „Powrót do tamtych dni” z życiową rolą Macieja Stuhra, niezapomniane „Pod Mocnym Aniołem” Wojciecha Smarzowskiego albo „Vox Lux”, stanowiący tu punkt odniesienia, bo z kreacją Natalie Portman jako gwiazdy pop, stojącej na krawędzi alkoholizmu, mierzy się Martyna Byczkowska. Niestety, w kategorii filmowych obrazów chlania konkurencja jest bezlitosna. Niektórzy wręcz uważają, że bez picia nie byłoby połowy tytułów, które tylko dzięki nałogom i autorefleksji twórców wspinają się na wyżyny geniuszu. Stawka jest wysoka, bo historię kina alkoholowego budują kamienie milowe: „Zostawić Las Vegas” Mike’a Figgisa, „Kiedy mężczyzna kocha kobietę” Luisa Mandokiego, „Lot” Roberta Zemeckisa albo klasyczny „Stracony weekend” Billy’ego Wildera czy „Pętla” Wojciecha Hasa. Jednak to nie pijaństwo autorów czyni te filmy ważne, lecz szczerość ze sobą samym i uważne spojrzenie w paszczę nałogu. Oddanie tego, co w nim straszne i śmieszne, z całą świadomością uroku straceńczej jazdy. Bo cóż jest bardziej fotogenicznego od upadku? Co bardziej dojmujące od kaca? Picie i kino tak mocno zawsze były połączone, że nie zmienią tego „Kawa i papierosy” Jima Jarmuscha.

Świadomość nałogu alkoholowego wydaje się dziś tak powszechna, że należałoby włożyć między bajki bujdy o ośrodku uzależnień, w którym leczy się chorych grą w zespole oraz chlaniem na polu, ewentualnie w swoim pokoju. Żaden, nawet oszukańczy ośrodek, jakich podobno jest wiele, w których wmawia się pacjentom, że rozwiązaniem jest „picie kontrolowane” albo podróż w głąb jaźni na wehikule psychodelików, nie zaproponuje rockowej hałastry zamiast terapii grupowej oraz indywidualnej. W świecie „Na chwilę, na zawsze” bohaterowie nie rozmawiają o swoim piciu, nie dochodzą do odkryć, dlaczego piją, co stoi u źródła ich kondycji. A to dlatego, że nikt ich nie prowadzi, nie wykształca się tu jakakolwiek wspólnota doświadczeń. Kto ile, jak i co pije, jest jego sprawą. Wszyscy są tu jakby na koloniach, zostawieni sami sobie, wydani na pastwę nałogu. Tej klapy organizacyjnej, braku jakiejkolwiek struktury, planu dnia, zasad funkcjonowania nie wyjaśni nawet logo NFZ-etu. To wręcz szkodliwe, żeby pokazywać terapię uzależnień w ten sposób, bo traci się potencjalnych pacjentów, którzy mogliby uwierzyć, że coś im da wizyta w ośrodku. Kto obdarzyłby kogoś zaufaniem, opowiadając o swoich problemach, gdy wokół panuje taka bardacha. Większy spokój można zachować, zostając alkoholikiem.

Fot. Robert Pałka 

Nie mówię, że filmy o nałogu mają być instruktażem, pouczać i leczyć kogokolwiek. Jednak zwiększają świadomość niejako mimowolnie, choćby „Mój piękny syn” Felixa van Groeningena wzbudził dyskusję o narkomanii młodzieży, o tym, co realnie mogą zrobić rodzice. Tu temat alkoholizmu został roztrzaskany o miazmat miłości, bycie wykorzystywaną przez rodzinę, piętno raka – sedno ginie pośród innych rewelacji. W rezultacie nie wiadomo, po co w ogóle sięgnięto po uzależnienie, skoro było tyle ważniejszych spraw: romans, fatum, poczucie winy, instrumentalne traktowanie. Po co zatem pod tym wszystkim umieszczono logo NFZ – nie mogę zrozumieć. Żeby skrytykować, że tak to wygląda? Za łapówkę dostaje się pseudoterapię, która nikomu nie pomoże? Czy żeby ośmielić pijaków, żeby nie bali się ośrodka, bo można tam i popić, i pograć, a nikt z nałogu nie będzie ich rozliczał? Obie wersje wydają się odrażające i nie posuwają rozmowy o alkoholizmie. Może to nie czas, nie miejsce, bo robią to inni, choćby mój chłopak i jego przyjaciel w podcaście „Co ćpać po odwyku?”. A jednak szkoda, że ten film wprowadza widzów w błąd, pokazując terapię uzależnień jako bajeczkę o niewydarzonych rockmenach i ptaszarni rodem z literatury iberoamerykańskiej. Trzeźwieć jest trudno. Jeszcze trudniej wytrwać w trzeźwieniu, kiedy przychodzą suche kace i sytuacje, w których najłatwiej byłoby po prostu się napić. Ale temu służy cały długi proces dochodzenia do siebie i umowy z samym sobą, przy wsparciu innych w podobnej sytuacji. Najlepiej opisał to Wiktor Osiatyński: „wstać rano, zrobić przedziałek i się odpieprzyć od siebie. Czyli nie mówić sobie: muszę to, tamto, owo, nie ustawiać sobie za wysoko poprzeczki i narzucać planów, którym nie można sprostać. Bez egoizmu, ale bardzo starannie, dbać o siebie i własne uczucia. Poświęcać się temu, co sprawia przyjemność. Zapisać rano, co ma się zrobić, i skreślić połowę”. Niestety, Trzaskalski, zamiast skreślić, dopisał drugie tyle. Ugrzązł w nadmiarze zamierzeń. Trzeba więc chyba zacząć martwić się o niego.

 

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij