Znaleziono 0 artykułów
13.08.2021

Książka tygodnia: Kazimierz Bem „Amerykańskie milionerki”

13.08.2021
Jennie Spencer-Churchill (Fot. Getty Images)

Schyłek XIX i początek XX wieku to były dziwne czasy, zwiastujące, że coś niebawem musi się wydarzyć, bowiem coś właśnie się kończy. Europejski świat arystokracji, choć nadal zadzierał nosa, ubożał w szybkim tempie. Prawdziwe fortuny, nieporównywalne do dochodów z latyfundiów, zdobywano w bankowości czy przemyśle, więc lordowie i baronowie wyprzedawali dzieła sztuki i rodzinne klejnoty, mieszkali w popadających w ruinę pałacach, a i tak często gęsto nie mieli pieniędzy. 

Za to po drugiej stronie Atlantyku robiły się ogromne pieniądze, zdobyte nie tak dawno i niekoniecznie w szlachetny sposób. Rosła kasta milionerów (dziś powiedzielibyśmy: miliarderów). Opływali we wszelkie dostatki, ale bardzo brakowało im jednego: rodzinnych tradycji. Budowali więc rezydencje wzorowane na europejskich pałacach, materiały budowlane (marmur z Carrary), meble, obrazy kupowali na starym kontynencie. 

Amerykańskie milionerki wydawane za europejskich arystokratów

Jednak pełne konta, jachty czy wille jak z włoskiego renesansu wystawione nad samym morzem w modnym wówczas kurorcie Newport to betka w porównaniu z nobliwym europejskim nazwiskiem. Transakcja, przeprowadzana z wyrachowania, ze snobizmu i pod przymusem, na dodatek absolutnie cynicznie, była więc prosta: skoro w Europie żyli hrabiowie, markizowie i książęta, a w Stanach Zjednoczonych niewiarygodnie zamożne i piękne panny (uroda była warunkiem pożądanym, ale nie koniecznym), trzeba ich pożenić. I ten prosty sposób – jak pisze Kazimierz Bem, pastor kościoła ewangelickiego, w książce „Amerykańskie milionerki” – kilkaset panien z milionerskich domów zyskało w wyniku zamążpójścia „de” czy „von” przed nazwiskiem, a tylu samo arystokratycznych darmozjadów z Europy pokaźne posagi żon.

Na dodatek wszystko to działo się w niezwykłej scenografii. W Europie kwitła la belle époque, a w USA jej brat bliźniak – Gilded Age. To czas spokoju i rozwoju, nowych wynalazków (samochód i samolot), sztuki (impresjonizm) i zabawy (kankan w kabaretach). Ma być tylko lepiej, aż wszystko zniszczy I wojna światowa.

Losy aranżowanych małżeństw układały się różnie

Małżeństwa aranżowane albo te zawarte dla bardzo konkretnych profitów rzadko można opisać formułą „żyli długo i szczęśliwie”. Panna Alice Heine, nowoorleanka urodzona w rodzinie żydowskich bankierów, poślubiła księcia Armanda de Richelieu (słynny i paskudny kardynał odmalowany w „Trzech muszkieterach” był jego przodkiem). Armand nie ukrywał, że chce podreperować finanse rodziny, ale okazał się dobrym mężem. Co z tego, skoro zmarł, gdy Alice miała 22 lata.

Kolejnym wybrankiem Alice został Albert Grimaldi, władca Monako. Choć pieniądze amerykańskiej milionerki uratowały budżet państwa, małżonków nic nie łączyło. Książę romansował, ale kiedy dowiedział się o zdradzie żony, wydał edykt zakazujący jej pobytu w Monako i odmówił zwrotu posagu. I choć przez kilka lat Alice faktycznie rządziła Monako (Albert nie miał do tego zamiłowania), reformując kraj, pamięć o niej została praktycznie wymazana z dziejów księstwa.

Lord Randolph Churchill zaraził syfilisem swoją żonę Jennie Jerome tuż po ślubie. Zaszokowana i temperamentna Jennie zaczęła przebierać w arystokratycznych kochankach. Po śmierci Randolpha dwa razy wyszła za mąż, gustując w o wiele młodszych partnerach. Roztrwoniła, ze znaczącą pomocą mężczyzn, ogromny posag. Po jej śmierci najstarszy syn napisał: „Moja matka miała dar wiecznej młodości ducha”. Był jej oczkiem w głowie. Nazywał się Winston Churchill i również dzięki temu Jennie zapisała się w pamięci Zjednoczonego Królestwa.

Consuelo Yznaga w wyniku małżeństwa została księżną Manchesteru. Jej mąż był kobieciarzem, utracjuszem i hulaką. Zmarł na marskość wątroby połączoną z syfilisem. Consuelo, niepomna własnych doświadczeń, wydała kilka amerykańskich milionerek za europejskich arystokratów.

I tak dalej.

„Amerykańskie milionerki”: Książka warta więcej niż jej tytuł

A jednak Kazimierz Bem notuje, iż losy amerykańskich milionerek, żon europejskich arystokratów to nie tylko historia upokorzeń i łez. Rozbija pogląd, że panny zza oceanu były bogate, czasem ładne, a z reguły głupie. Nie tylko ratowały majątki mężów i brnęły od nieszczęścia do nieszczęścia, ale także udzielały się charytatywnie (wcale nie było to modne), inwestowały w sztukę, odnawiały zabytkowe siedziby starych rodów, wspierały naukę i ochronę przyrody.

„Amerykańskie milionerki” Bema są warte wiele więcej niż sam tytuł. To książka lekka, choć także o poważnych sprawach, należy do tego gatunku opowieści, które zbyt szybko się kończą. W tym sensie jest podobna do urwanej la belle époque – chciałoby się o tych kobietach czytać i czytać, a już przeczytaną książkę trzeba odstawić na półkę.

(Fot. materiały prasowe)

Kazimierz Bem, „Amerykańskie milionerki”, Wydawnictwo Poznańskie

Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”
Proszę czekać..
Zamknij