Znaleziono 0 artykułów
22.02.2021

„Miła robótka”: Co wolno porno

22.02.2021
Ewa Stusińska Miła robótka (Fot. Materiały prasowe)

W „Miłej robótce” Ewa Stusińska opowiada o tym, jak w latach 90. rodził się w Polsce przemysł pornograficzny, ale jeszcze więcej o tym, co na to Polki i Polacy. Jej książka, poza tym że niezwykle barwna, jest ważnym głosem w dyskusji o tym, jak to się stało, że tak łatwo pozwalamy odbierać sobie wolność.  

Najpierw były kasety i czasopisma. Ściślej, czasopisma, bo one przenikały do Polski przez cały PRL. Marynarze, piloci, stewardesy, dyplomaci i wszyscy, którym dane było bywać na Zachodzie, przemycali świerszczyki, a te nie tyle rozbudzały erotyczną wyobraźnię (też), co gruntowały przekonanie, że porno jest dobre, bo zachodnie. Kiedy w latach 80. pojawiły się magnetowidy, napłynęły kasety wideo. Celnicy robili, co mogli, by konfiskować, w połowie dekady zatrzymywali na granicy kilkadziesiąt tysięcy kaset rocznie, ale reszta trafiała do domów, gdzie niemieckie porno oglądano całymi rodzinami, i na bazary, gdzie – całkiem legalnie działały tak zwane wymienialnie. Posiadacze kaset wymieniali się zdobyczami, a właściciel stoiska kopiował obydwie i wzbogacał własny asortyment. W 1989 r., krótko przed wyborami, które zmieniły ustrój, szef Urzędu Celnego mówił w wywiadzie: „Dawniej konfiskowaliśmy dużo pornografii, teraz przywożą tego mniej, ale i przepisy są bardziej liberalne. [Tępimy] wynaturzenia, brutalność, demonstrację zboczeń. Ale jak nagie panienki przechadzają się po pokładzie jachtu – puszczamy. Czasy są ciężkie, niech się ludzie nacieszą”. 

Ewa Stusińska (Fot. Katarzyna Onisk)

Ludzie ucieszyli się szczególnie, gdy podczas obrad okrągłego stołu zapowiedziano zniesienie cenzury. Wprawdzie na stosowną decyzję trzeba było poczekać jeszcze trochę ponad rok, ale oni nie czekali. „Wystarczyło zaledwie kilka tygodni, aby mimo pełnego zakazu pornografii pojawiły się w kioskach pierwsze gazety „erotyczne”, a w ciągu kilkunastu miesięcy przybyło nawet kilkadziesiąt kolejnych tytułów. W całym kraju jak grzyby po deszczu wyrastały sex shopy i peep showy, mnożyły się wypożyczalnie kaset wideo, w których ważniejsze niż oscarowi zwycięzcy okazywały się filmy ukryte za zasłonką od prysznica. Gdy 11 kwietnia 1990 r. Sejm formalnie zlikwidował Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk oraz zmienił prawo prasowe – wyłącznie usankcjonował stan faktyczny” – pisze Ewa Stusińska.

Jest literaturoznawczynią, obroniła doktorat o dyskursie pornograficznym w polskiej prozie XX w. (w 2018 r. ukazał się w formie książki), prowadzi stronę porno-grafia.pl. Zajęła się pornografią z czasu lat 80. i 90., bo to jeden z tych tematów, który pokazuje transformację w odcieniach szarości. Ciągle jeszcze tamtą epokę maluje się na biało (zwycięstwo nad komuną, wolność, powszechny sukces ekonomiczny) albo czarno (krzywdząca prywatyzacja, wykluczenie wielkich rzesz społecznych, konszachty nowej władzy z komuną). A prawda, jak wiemy, jest zniuansowana. „Miłą robótkę” najlepiej czytać właśnie tak – jako rzecz o niuansach. 

Ylva przełamuje tabu

Moją ulubioną bohaterką w książce Stusińskiej jest Ylva, szwedzka modelka i felietonistka, która pisała seksualne porady w magazynie „Cats”. To był pierwszy erotyczny magazyn na zagranicznej licencji, ukazał się w Polsce jesienią 1990 r., w szczytowym momencie sprzedawał się w 350 tys. egzemplarzy. Ylva, która fotografowała się nago na tle warszawskich zabytków, czytelnikom (bo to było pismo skierowane przede wszystkim do mężczyzn) zalecała radość. Jej warunkiem miał być szacunek wobec partnerek. Ganiła tych, którzy chcieli dziewczyny rżnąć, pouczała, że zabezpieczenie to zadanie dla obu stron, pisała o istocie bliskich więzi, zaznaczała, że kobieta może odmówić seksu. 

(Fot. Dzięki uprzejmości autorki)

„Standardowo w męskich mediach seks przedstawiany był jako coś, co mężczyźni robią kobietom. (…) Dopuszczenie do głosu męskich lęków, obaw i braku doświadczenia, a także możliwości odmowy partnerki były wyraźnym przełamaniem tabu” – zauważa Stusińska. 

Ylva, po lekturze listów z Polski, zauważyła coś jeszcze:  

„Wydaje mi się, że przez wiele lat wpajano Wam, że odczuwanie jakiejkolwiek radości jest przestępstwem. Ale miarka się przebrała i uważam, że nadszedł czas, aby każdy sam, indywidualnie wybrał to, co mu odpowiada”. Przeczuwała, że może nie być łatwo, bo: „Polska niestety nie jest najbardziej tolerancyjnym krajem, jaki znam. I oczywiście w pierwszej kolejności odbija się to na ludziach, którzy są odmienni. Czy to z powodu przekonań politycznych, religijnych, seksualnych czy też z innych, niezależnych od nich samych powodów, np. niepełnosprawności”. 

Po 30 latach, gdy policja zatrzymuje kobiety za demonstrowanie w sprawie elementarnych praw, a Ministerstwem Edukacji naprawdę kieruje Przemysław Czarnek, trudno uwolnić się przy lekturze od dreszczu grozy. 

„Seksrety”: Puszczają hamulce

Tym bardziej że – jak się wydaje – wtedy jeszcze mogło wszystko pójść inaczej. Polki i Polacy przestali się wstydzić.

„Cats” był jednym z kilkudziesięciu pism erotycznych tamtej epoki. Z zagranicy nadszedł jeszcze „Hustler”, oczywiście „Playboy”, krótko ukazywał się „Penthouse”, większość stanowiła produkcja krajowa, robiona mniej lub bardziej chałupniczo. Jeden z autorów opowiadań do „Nowego Wampa” zdradza Ewie Stusińskiej kulisy pracy: „Na pierwszy ogień dostałem sesję sado-maso z mężczyzną w jakichś skórzanych pończochach i Azjatką, oczywiście akcja musiała dziać się w Polsce. A ja nie dość, że wciąż byłem prawiczkiem, to jeszcze nie miałem internetu. Więc redaktor opowiadał mi przez telefon, co było na zdjęciach”. Z kolei redaktor naczelny magazynu „Seksrety” mówi, jak powstał magazyn. Otóż pod koniec lat 80. dwóch przyjaciół z Koszalina kupiło papier w zakładach graficznych – trafiła się okazja, więc skorzystali. Wkrótce wydali gazetę „Seks Specjalik” – w pierwszym numerze było kilka czarno-białych aktów i parę opowiadań, wystarczyło, by sprzedał się w 100 tys. egzemplarzy. Z czasem chcieli zmienić tytuł na „Sekrety Seksu”, ale grafik nie dał rady z typografią i tak narodziły się „Seksrety” – pismo, które stało się potentatem ogłoszeń towarzyskich. 

(Fot. Dzięki uprzejmości autorki)

Przed 1989 r. drukowano je w dodatku do „Kuriera Polskiego”, ale tam wszystko było zakamuflowane. Poszukiwane były „tolerancyjna pani”, „dyskretny pan” lub „panie lubiące powieści markiza de Sade”, jeśli ktoś wprost pisał o seksie, to bez szczegółów. W „Seksretach” puściły hamulce. 

„Potężny, brodaty, srogi miś ze spalskich lasów poszukuje filigranowej, uległej miłośniczki klapsa poprzedzającego wzajemny oral z finałem”; 

„Każdemu zdecydowanemu i hojnie obdarzonemu partnerowi oddam się i zrobię superlaskę już na pierwszym spotkaniu”;

„Uległy miłośnik lateksu poszukuje osób, które lubią te klimaty”. 

Tego rodzaju ogłoszeń przychodziło do redakcji tysiące. Heteroseksualni mężczyźni poszukujący kobiet (ich było najwięcej) czekali na publikację nawet pół roku, a to był dopiero początek przygody. Bo w odpowiedziach (na anonse kobiet przychodziło czasem 200-300) też pośredniczyła redakcja – tam je wysyłano, a zatrudnione w sekretariacie emerytki przekazywały adresatom. 

– Redaktor „Seksretów” nie spodziewał się, że magazyn rozkręci się w tym kierunku. Zaczęło się od matrymonialnego ogłoszenia pani z Gdyni, a potem było coraz odważniej. Pojawiły się fantazje, parafilie, nawet treści kryminalne – mówi Ewa Stusińska. – Trzeba było decydować, co publikować. Gdy pojawiały się rzadkie parafilie – nietypowe preferencje nie podpadające pod paragraf, nie zamieszczali. Anons przerabiali na list do redakcji i prosili o komentarz seksuologa.  

Czy to oznacza, że w tamtych latach Polki i Polacy zrzucili z siebie pruderię? 

– Raczej testowali granice wolności. Nikt nie wiedział, gdzie one są, jak móc się wyrazić, żeby swobodnie realizować swoją seksualność, nie krzywdząc przy tym innych albo nie podpaść pod paragraf – tłumaczy Stusińska. 

(Fot. Dzięki uprzejmości autorki)

Granice wolności

Skoro ludzie nie wiedzieli, to państwo swoim zwyczajem postanowiło im pomóc. Choć samo dopiero się uczyło. Początkowo było zaskakująco przyjazne, może dlatego, że źle wspominało cenzurę z czasów PRL. Producentom pornografii bez przerwy wytaczano procesy – stały za tym prywatne osoby albo grupy oburzonych katolików, ale większość spraw umarzano, zanim zaczął się proces. Aż w 1991 r. Jerzy Urban opublikował w tygodniku „NIE” nagą kobietę z dobrze widocznymi wargami sromowymi. One – według Ewy Stusińskiej – wyznaczają cienką granicę między erotyką a pornografią. Z inicjatywy zastępcy prokuratora generalnego Urbanowi wytoczono proces za rozpowszechnianie pornografii. Urban, trzeba pamiętać, był wtedy wrogiem publicznym numer jeden. Jeszcze niedawno był rzecznikiem PRL-owskiego rządu, firmował stan wojenny, kłamał w sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka, na początku lat 90. – choć jego obrazoburczy tygodnik sprzedawał się w setkach tysięcy – to były świeże rany. A jednak wygrał proces. Dowiódł, że zdjęcie i widniejący pod nim podpis były komentarzem w sprawie toczącej się dyskusji o ustawie antyaborcyjnej. 

– Władza liczyła, że dostanie precedensowy wyrok, który pomoże rozstrzygać, co jest, a co nie jest pornografią – mówi Ewa Stusińska. – Jednak Urban został uniewinniony. Cała pornobranża odetchnęła z ulgą, bo był to sygnał, że można wszystko

(Fot. Dzięki uprzejmości autorki)

Do czasu. W 1997 r. do władzy – pod nazwą AWS – doszła koalicja prawicowych ugrupowań i wkrótce zaczęły się prace nad zakazem pornografii. W „Miłej robótce” Ewa Stusińska przypomina, że wodę na młyn prawicowej propagandy polały liberalne media, które z oburzeniem relacjonowały każdy nieostrożnie wyeksponowany świerszczyk i straszyły zgorszeniem nieletnich. 

Ostatecznie zdelegalizowanie pornografii nie przeszło – prezydent Aleksander Kwaśniewski zawetował ustawę. Nie przyszło jednak zalegalizowanie. Pozostała w szarej strefie – choć połowa polskich internautów przyznaje się do oglądania pornografii, to jej twórcy nie mają praw autorskich, aktorki i aktorzy – pracowniczych, a kondycja społeczna jest taka, jaką na początku lat 90. diagnozowała szwedzka felietonistka Ylva: „Polska niestety nie jest najbardziej tolerancyjnym krajem, jaki znam. I oczywiście w pierwszej kolejności odbija się to na ludziach, którzy są odmienni”. Ewa Stusińska nie broni porno – wie wszystko o nadużyciach branży, ale uważa, że byłoby lepiej, gdyby było mniej hipokryzji. – Nie zdaliśmy w tej sprawie egzaminu dojrzałości – mówi. – Nie zdały go liberalne media, które najpierw flirtowały z pornografią, a potem wywołały moralną panikę, która posłużyła prawicowym organizacjom, ale nie zdała też branża porno, która dorobiła się w latach 90., a potem zamiast wspólnie sprzeciwić się dyktatowi konserwatywnej strony, przeniosła się w szarą strefę i dotąd z tego korzysta. 

„Miła robótka”: Dlaczego warto przeczytać

Ylva, co znamienne, była jedyną kobietą, która zgodziła się porozmawiać ze Stusińską. Modelki i aktorki odmówiły, bo prowadzą dziś zupełnie inne życie i nie chcą wracać do przeszłości. Mężczyźni opowiadali, choć przeważnie prosili o zachowanie anonimowości. Jedni i drudzy boją się sensacji. Że tabloid wyciągnie z kontekstu pół zdania i zrobi materiał w stylu: „dawny baron branży porno dziś projektuje ogrody”, a resztę poniesie internet. 

Mimo trudności Stusińska znalazła pewnie kilkudziesięciu rozmówców. Przewertowała archiwa, włączyła narzędzia naukowe i dorzuciła talent literacki – zbadany materiał ubrała w formę reportażu, choć w zamyśle miała esej. W rezultacie dostajemy książkę, która jest o wiele więcej niż barwnym obrazkiem z lat 90. Owszem, jest tu wszystko, co tak lubimy – seks, Teresa Orlowski, kasety wideo, a nawet Katarzyna Figura. Ale jest też pole do solidnego namysłu nad tym, co takiego się stało, że ludzie robią swoje w zaciszu, a w mainstreamie działają Julia Przyłębska i Przemysław Czarnek. 

* Ewa Stusińska, „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”, wydawnictwo Czarne

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij