Znaleziono 0 artykułów
01.05.2022

Demontaż atrakcji. „Pachinko”

01.05.2022
Fot. materiały prasowe

Głód pojawia się ostatnio w wielu filmach. Czy to obawa przed tym, że nadejdzie? Serial „Pachinko” buduje na nim metaforę przetrwania i tożsamości. Kimchi pozwoliło Koreańczykom przeżyć czasy klęski głodu, a biały ryż był skarbem zarezerwowanym dla okupujących kraj Japończyków. Serial Apple TV+ w reżyserii Kogonady przypomina „Kolej podziemną” Barry’ego Jenkinsa, produkcję Amazona o czarnych niewolnikach. Obydwa mówią, że nie wystarczy przetrwać. Trzeba pamiętać i zrozumieć.

Pewne odruchy nie wiadomo kto nam wpoił. A wystarczy im się przyjrzeć, by zobaczyć, skąd pochodzą. Zwykle jem jabłko wraz z ogryzkiem, z którego zostaje tylko sam patyczek. Zmorą bywa uporczywe zmiatanie okruszków z obrusa i rzucanie ich na parapet, a przecież ptaki należy karmić ziarnem, nie pieczywem. Wiem, ale odruch bywa silniejszy ode mnie. Gdy rozbijam jajko, wyskrobuję skorupką przyklejone do niej białko, tę odrobinę, dzięki której ciasto urośnie większe o milimetr. Robili to moi przodkowie, którzy niewiele mieli do jedzenia. Zupę zawsze wypijam do końca, czasem czyszczę talerz miąższem chleba. Niekoniecznie dlatego, że danie było takie pyszne. Po prostu nauczono mnie, że tak trzeba.

To dziedzictwo głodu, jakiego doświadczyli nasi poprzednicy, nosimy w sobie mimowolnie. Przekonanie, że jedzenia nie można marnować, a co zgniło czy spleśniało, odkrawa się i je dalej, ma nas uratować, a raczej dać potencjał przetrwania. Mam to tak silnie wdrukowane, że nieraz spieram się z rodziną, że po upływie daty ważności produkt wystarczy powąchać i jeśli tylko pachnie normalnie, trzeba go używać jak gdyby nigdy nic. Takie podejście służące niemarnowaniu żywności jest dziś modne, ale i staromodne, przejęte od tych, którzy przeżyli wojnę i przygotowali nas na ewentualność kolejnej. Trendy zero waste dogoniły dawne przyzwyczajenia. Stare dogania nowe i biegnie równolegle. Nigdy nie wiadomo, które wygra.

Niemarnowanie żywności w pewnej chwili zmieniło się w gałąź konsumpcji – od woskowych owijek na kanapki, przez drogie bidony, po takież siatki na zakupy. A wystarczyło zebrać spady z jabłonki, by upiec szarlotkę, zerwać młodą pokrzywę, by dodać ją do omleta, albo – ulubione danie mojego dzieciństwa – urwać kwiaty akacji i położyć na patelni w smażonym naleśniku. Mało kto tak robił. Podczas pandemii zaczęła być uprawiana archeologia dawnej kuchni: według niej nie ma czegoś takiego jak chwasty, tępione w geometrycznym trawniku, są tylko rośliny używane w rozmaitych zielarskich i gastronomicznych celach. Odkryć dokonuje się w pobliskich zaroślach, a niekoniecznie za sprawą składników sprowadzonych z drugiego końca świata. Zmiana myślenia na lokalne nie ma jednak nic wspólnego z głodem. Biedakuchnia, menu czasów wojny, to ciekawostka, za którą stoją dziwne smaki i wielka część historii życia codziennego. Przecież wciąż mamy wybór, co jemy. Dopiero wojna w Ukrainie przybliża nieco realia braku jedzenia i odsłania możliwość głodu – w relacjach ludzi, zdjęciach pustych półek w sklepach. Zdumienie rosyjskiego żołnierza słoikami Nutelli w rabowanych ukraińskich domach unosi zasłonę, za którą żyją ludzie nie tylko niedożywieni, lecz także niemający wyboru.

 

Prawdziwy głód dopiero się zacznie – ostrzegają niektórzy. Dlatego wiele osób jest przygotowanych. Od lat na skrawku ziemi, nawet i przed blokiem, uprawiają swoje warzywa, drzewa owocowe, trzymają kury. W krajach byłego Związku Radzieckiego powszechne jest zapewnianie sobie plonów własnych upraw na wszelki wypadek, gdyby nie było nic do jedzenia albo trzeba było handlować żywnością. Zmysł przedsiębiorczości jest konieczny, by przetrwać. Dlatego i u nas niezmiennie pod lasem stoją ludzie z grzybami i innymi „darami” lasu – wszystkim, co da się zebrać i zjeść. Scheda głodu uczy, że umiejętność rozpoznawania tego, co jadalne, kiedyś może cię uratować, więc na wszelki wypadek praktykuj co sezon na grzybobraniu.

Jak poczuć głód?

Kino ostatnio porusza temat głodu częściej niż zwykle. Choćby w „Obywatelu Jonesie” Agnieszki Holland, gdzie pojawia się desperacja ludzi wiodąca nawet do kanibalizmu. Podobnie w „Malowanym ptaku” Václava Marhoula na podstawie książki Jerzego Kosińskiego. Trudno mówić o paru dekadach XX wieku bez poruszenia kwestii głodu. Przynależy on jednak do czasów wojny, a przecież wciąż żyjemy we względnym pokoju. Wiele filmów ma więc budzić refleksję nad tym, co jemy tu i teraz, koncentrując się zwłaszcza na zwierzętach, jak „Gunda” Wiktora Kossakowskiego o sielskim życiu maciory i jej idących na rzeź prosiaczkach. Innym przypadkiem są „Truflarze”, uchwyceni w dokumencie o pasji i walce o rarytasy kulinarne. Te same trufle są też tematem „Świni” z Nicholasem Cage’em, tak się bowiem składa, że rzadkie przysmaki przyrządzone z należytą miłością potrafią zmienić życie. Ich wyjątkowy smak przybliża nas do zapomnianego uczucia, że to, co mamy w ustach, jest najpyszniejsze na świecie.

Fot. materiały prasowe

Choć wiele czasu minęło od legendarnych „Wielkiego żarcia” (1973) czy „Uczty Babette” (1987), namysł nad jedzeniem rośnie i widać to w wielu filmach, łącznie z najpopularniejszą gałęzią kinematografii, mówiącą o wybitnych szefach kuchni. Kultura kulinarna jest tam metaforą wyższych uczuć. Wspomnijmy choćby serial „Servant” M. Nighta Shyamalana na platformie Apple TV+, w którym mistrz kuchni buduje na chrzest dziecka piramidę słodyczy nasączoną krwią z łożyska. Albo szwedzki film „Smak głodu”, w którym zdolni szefowie usilnie próbują zrobić karierę. Choćby nie wiem jak kombinowali, to głód jest najlepszym kucharzem.

Tylko jak przypomnieć sobie uczucie głodu? – wydaje się pytać współczesne kino. Próbując coś poradzić na uczucie sytości i nadmiaru jedzenia, kino przygląda się tym, którzy są zmuszeni wytwarzać pożywienie i je sprzedawać. W „Pierwszej krowie” Kelly Reichardt portretuje dwóch mężczyzn na Dzikim Zachodzie, którzy wcale nie są kowbojami napadającymi na dyliżanse, tylko kucharzami, którzy nielegalnie dojąc czyjąś krowę, pozyskują składniki na ciasteczka tak pyszne, że ustawia się po nie kolejka na targu. Natomiast w sentymentalnej „Zupie nic” Kingi Dębskiej tytułowe danie odgrywa rolę magdalenki, która przenosi do czasów PRL-u, gdy trzeba było kombinować, co włożyć dzieciom do ust i czym handlować na placu. Wynalazczość spajała rodzinne więzy. Przekazana w genach, odsyła do przeszłości, gdzie smak coli czy mandarynki oszałamiał, bo było się głodnym.

„Pachinko”: Historia Korei w dwóch potrawach

Na tle filmów mówiących o historii zapisanej w jedzeniu serial „Pachinko” wypada zaskakująco ciekawie. Potrawa wcale nie jest ujęta w tytule, który oznacza salon automatów, gier, na których wśród kolorowych światełek traci się i zarabia pieniądze. Dania zaś, na których oparto tożsamość bohaterów, są dwa: jedno to kimchi, drugie – biały ryż. Razem tworzą duet przynależności i przetrwania. Nie wymagają tego, by je odkryć i docenić, jak tytułowa przyprawa z „Minari” – lekarstwo na kryzys imigranckiej rodziny z Korei adaptującej się do życia w Stanach, a także na kryzys agrarny epoki Reagana. W serialu „Pachinko” bohaterowie wiedzą, co jest cenne. Z tej perspektywy oglądamy losy jednego rodu rozciągnięte na całe stulecie.

Fot. materiały prasowe

Bohaterką jest Sunja, grana przez trzy aktorki w różnych etapach życia. Wersję najstarszą odgrywa Yuh-Jung Youn, ta sama, która otrzymała Oscara za rolę babci siejącej koreańskie zioła w „Minari”. Wersję średnią – młodej kobiety wchodzącej w dorosłe życie – odtwarza Minha Kim, debiutantka o oczach jak kalejdoskop, hipnotyzującym spojrzeniu, dzięki któremu na pewno zobaczymy ją jeszcze na ekranie. Jej bohaterka zna smak głodu, bo pochodzi z biedy i zaradnie dba o byt swoich bliskich. Przyrządza kimchi – kiszoną kapustę pekińską z ostrą papryką gochugaru – wozi je wózkiem na targowisko i sprzedaje. Śmierdzące danie, od którego wszyscy się odsuwają, i dłonie piekące od nacierania liści pikantną przyprawą są wspomnieniem, które każe dojrzałej Sunji szanować ciężką pracę. Wiedzieć, skąd pochodzi, co przeżyła i dzięki czemu jest tu, gdzie teraz. Ten spadek przekazuje wnukowi Solomonowi, w którego wciela się Jin Ha z serialu „Devs”. Chłopak jest amerykańskim bankierem, który przyjeżdża do Osaki zrobić interes życia. Jednak te dwa dania: kimchi i biały ryż, te dwie metafory, zmieniają jego myślenie na tyle, że podejmuje decyzje, jakich nikt się po nim nie spodziewa.

Kimchi to przetrwanie

Kimchi jest kluczowe w przetrwaniu Koreańczyków. Pisze o tym Barbara Demick w reportażowej książce „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej”: gdyby nie kimchi, mające dużą ilość witamin i minerałów, przez całe lata głodu zginęłoby jeszcze więcej ludzi. Każdy, kto chciał przeżyć, zakopywał w ziemi wszystko, cokolwiek znalazł, i przerabiał na kimchi. Łatwo się konserwowało. Zdesperowani ludzie kradli sobie zgromadzone zapasy, dzieci szukały w ziemi czegoś do jedzenia, kopiąc jak bezdomne psy. Żeby coś jeść, przetrzebiono populację płazów, w tym żab. Na kimchi przerabiano nawet kawałek skórzanego paska czy papieru. Głód odebrał ludziom godność.

Serial nie jest aż tak drastyczny, ponieważ opowiada o epoce, gdy Korea była pod japońską okupacją (1910–1945), aż do współczesności, gdy doznana przemoc zostawiła ogromny ślad na świadomości. Potomkowie dawnych ofiar oraz tych, którzy okupację przetrwali, noszą w sobie cień tamtej krzywdy. Oglądamy ich w dokumentalnym finale sezonu – szereg ponad 90-letnich kobiet, które poświadczają prawdę swoją obecnością. Nagradzana, bestsellerowa książka Min Jin Lee i oparty na niej serial czerpią z przeżyć tych osób. Babki przekazały swoje przeżycia wnukom żyjącym dziś w zupełnie innych realiach. Niech wiedzą, dlaczego tak koncentrują się na finansowej przewadze, tworzą popkulturę, równie ekspansywną co amerykańska, na swój sposób naśladując kanony płynące z Zachodu. Zajrzenie do historii pozwala im zrozumieć, kim są teraz.

Fot. materiały prasowe

Biały ryż – smak ojczyzny

Biały ryż, niby nic wielkiego, przecież leży na każdym talerzu. A jednak smak tej konkretnej odmiany, wyrosłej na koreańskiej ziemi, przypomina bohaterce „Pachinko” ból, że ten największy skarb przez lata był im odbierany. Zarezerwowany dla Japończyków, którzy wykorzystywali podbity kraj jako pole uprawne, odnosząc się do jego mieszkańców jak do obywateli drugiej kategorii, którzy mają harować, ale nie należą im się zbiory. Biały ryż Sunja je po raz pierwszy w dniu swojego ślubu, zdobyty nielegalnie przez jej matkę, zaserwowany nowożeńcom, by zapamiętali, jak smakuje rodzima ziemia, gdy już wyemigrują do Japonii. Dzięki tej uroczystej chwili biały ryż po latach budzi potężne wzruszenie. Co ważne, chodzi o rzadki, lokalny gatunek. Było ich ponad 1400, gdy Korea w 1910 roku stała się japońską kolonią. Eksploatacja rolnicza była tak brutalna, że okupacji nie przetrwała prawie żadna odmiana. Genetycznie stworzono nowe, ale stare, które udało się zrekonstruować, były nie do pomylenia dla tych, którzy przetrwali. Przez lata Koreańczycy byli zmuszani, by jeść mieszankę sorgo, jęczmienia, pszenicy i kukurydzy. Biały ryż pozostał dla nich synonimem jedzenia i symbolem narodu, dla którego każde ziarno jest na wagę złota.

Czy „Pachinko” to dobry serial?

W podejściu do jedzenia serial przypomina „Kolej podziemną” produkcji Amazona, gdzie symbolem przetrwania niewolników porwanych z Afryki była okra – roślina, którą potajemnie uprawiali na plantacjach bawełny, zachowując smak swojego jedzenia i tożsamość, o którą dziś ich potomni się upominają. „Pachinko” nie jest projektem na taką skalę jak serial Barry’ego Jenkinsa, nie jest fantastyczny, wizyjny, transowy. Zamiast tego trzyma się ziemi. Jego autor, Kogonada, to reżyser, który niedawno zaistniał w świecie filmu za sprawą dwóch arthouse’owych produkcji, tak wydumanych, że aż trudnych w oglądaniu. Sztywny i nudny „Columbus” nie wyszedł poza obieg festiwalowy, a „Yang” z Colinem Farrellem i Jodie Turner-Smith mówi o rodzinie pogrążonej w żałobie po androidzie, lecz poza atrakcyjnym tematem z przyszłości stanowi raczej film dla pięknoduchów.

Na szczęście nie można tego powiedzieć o „Pachinko” – sadze rodzinnej dla szerokiej widowni. Ambicje artystowskiego kina Kogonada schował do kieszeni. Po prostu opowiada historię. Nie chronologicznie, jak to jest w powieści Min Jin Lee, podzielonej na trzy epoki z życia rodziny, ale w sposób równoległy, gdzie losy tych samych osób jako dzieci i starców przenikają się ze sobą. Są tu kameralne sceny, takie jak spotkanie dwóch staruszek, z których jedna właśnie zaczęła w szkole uczyć się pisać i czytać, uczęszczając do klasy z małymi dziećmi, lecz nie ma z tego powodu kompleksów. Są tu sceny epickie, takie jak trzęsienie ziemi, które doprowadza do upadku kolonialnego porządku i prowokuje zbrodnie jak ta znana nam z Jedwabnego. Są sceny miłości, porodu, śmierci. Wszystko służy temu, by namalować wielki historyczny fresk z dziejów Korei. Chodzi o naród, o to, jak formuje on się na uchodźstwie, a na końcu chodzi o dom – coś, co nosi się w sobie, co daje poczucie bezpieczeństwa i sprawia, że już nie trzeba dalej uciekać.      

Urządzając wreszcie swój dom, uchodźca nieświadomie umieszcza w nim głód. Lęk przed tym, że sytuacja może się powtórzyć. W pamięci głodu nie chodzi tylko o to, żeby przetrwać. Głód uczy pamiętać o przeszłości i rozumieć, że zostaliśmy ocaleni. Przynajmniej na chwilę.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij