Znaleziono 0 artykułów
03.04.2021

Aleksandra Zbroja: Cierpienie jest uniwersalne

03.04.2021
Aleksandra Zbroja, „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu” (Fot. Materiały prasowe)

Głośny już „Mireczek” to nie tyle biografia ojca, który wybrał wódkę zamiast córki, ale autoportret córki reporterki próbującej poznać ojca, który szedł za nią jak cień, nawet gdy go przy niej nie było. Znakomite literacko studium dorastania na ruchomych piaskach alkoholowej rodziny, które staje się uniwersalną opowieścią o nieobecnych rodzicach i o tym, że każdy ma swojego Mireczka. – Jeśli dobrze się temu przyjrzeć, trudne doświadczenie nie jest niczym wyjątkowym. Nie jest przecież tak, że tylko ja przeżyłam coś okropnego – mówi Aleksandra Zbroja.

Z czym w pierwszym odruchu kojarzy ci się słowo „dom”? Jakie przywołuje uczucia, jakie sytuacje?

Na wiele lat wyparłam, że jest takie pojęcie jak dom. Na początku studiów borykałam się z problemami z koncentracją i pamięcią, więc poszłam do specjalisty, który miał mnie zbadać. Podczas rozmowy co jakiś czas odczytywał mi listę różnych słów, a ja na końcu miałam mu powiedzieć, co z niej zapamiętałam. Wyobraź sobie, że z całej tej długiej listy nie pamiętałam jedynie słów typu: dom, wąsy, ojciec. Wszystkie inne wyrecytowałam bez zająknięcia! To był dla mnie szok, że pamięć mam okej, ale wybiórczą. Dostrzegłam, jak nikły mamy dostęp do samych siebie. I jak bardzo nie chciałam, żeby „dom” w ogóle coś dla mnie oznaczał. W książce nie ma wielu moich wspomnień o ojcu. Bo ich nie mam. Po prostu je wygumkowałam. Kiedy spotykam się w gronie znajomych i wszyscy wspominają, co robili w przedszkolu, to milczę, bo mam może dwa wspomnienia z tego okresu. I koniec.

Od którego momentu byłaś już tylko z babcią, bez rodziców?

Miałam cztery czy pięć lat, kiedy dziadkowie ze strony mamy stworzyli mi rodzinę zastępczą: odebrali rodzicom prawa rodzicielskie i zostali moimi prawnymi opiekunami. Jak do tego doszło? Mieliśmy jechać na wakacje, rozbolał mnie brzuch i okazało się, że mogę mieć pęknięty wyrostek robaczkowy. Trzeba by go było natychmiast usunąć, na co szpital wymagał zgody rodziców. A moich rodziców nie było. Babcia tak się przestraszyła całej tej sytuacji, że zdecydowała się na drastyczny krok – odebranie mnie im. Ale to był dopiero początek. 

Bo moi rodzice to były osoby z uzależnieniem, w tym jedna z socjopatycznym zaburzeniem osobowości – mama, a tacy ludzie są w stanie bardzo skutecznie manipulować otoczeniem. Również moją babcią i to mimo tego, że miała w pamięci wcześniejsze straszne sytuacje. Jak wtedy, gdy rodzice porzucili mnie na placu zabaw w listopadowy wieczór i siedziałam tam sama do nocy, o czym dziadkowie dowiedzieli się przypadkiem. Kiedy babcia mi o tym opowiadała, to się popłakałam. Wyobraziłam sobie moje dziecko, które miało właśnie tyle lat, ile ja wtedy, i to było dla mnie niepojęte, że można się w ten sposób zachować. 

Na czym polegała manipulacja rodziców? 

W skrócie na tym, żeby przekonać moich dziadków, żebyśmy próbowali ponownie być rodziną. Oni się wprowadzą, dziadkowie nadal będą prawnymi opiekunami, ale spróbujemy nieformalnie odbudować rodzinne więzi. I babcia z wielkim bólem w sercu godziła się na to. Nie raz, a wiele, wiele razy. Bała się o mnie, ale chciała dać temu szansę. I chyba to jest najbardziej tragiczne w funkcjonowaniu w takiej rodzinie – zetknięcie twojej nadziei z tą racjonalną częścią ciebie, która wątpi w happy end. To rozdziera totalnie, nie wiesz, w którą stronę iść.

Zostały mi po lekturze twojej książki te „wibrujące ściany”, kiedy jesteś w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami, ale już czujesz, że nadchodzi kolejna awantura, pijacka czy rodzinna.

To jest taka hiperczujność, odruchy, które zostają na zawsze. Opisuję, co się działo w okolicach drzwi przed moim domem, i kończę na tym, że teraz przeprowadziłam się w miejsce, gdzie w teorii nie powinnam się już tego bać, a w praktyce – za każdym razem, kiedy z klatki schodowej dochodzi jakiś odgłos, to ja aż podskakuję!

Aleksandra Zbroja: Ta książka to rozmowa z ojcem 

Ile Mireczka jest w Oli?

Rok temu powiedziałabym, że robię wszystko, żeby Mireczka we mnie w ogóle nie było. Ale szybko zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu, bo jeżeli robisz coś wbrew komuś, to ten ktoś nadal w tobie jest, choćby na zasadzie negacji. W tej kwestii moje podejście nie różni się bardzo od podejścia wielu innych osób z rodzin dysfunkcyjnych. U mnie to była chęć bycia kimś radykalnie odmiennym od moich rodziców. Dopiero pisanie pozwoliło mi jakoś polubić Mireczka. 

Aleksandra Zbroja (Fot. Materiały prasowe)

To jest wielka wartość literatury, że pobudza w tobie empatię. Jak chcesz opisać kogoś poza sobą, musisz wyjść ze swojej skóry – nie ma innej możliwości. To książka o mnie szukającej jego. Dzięki temu zobaczyłam kogoś, o kim zapomniałam. Zaskoczyło mnie, ile przypomina mi się dobrych rzeczy związanych z ojcem. Pozwoliło mi to myśleć o nim jako o kimś, kto, owszem, jest czarnym charakterem w moim życiu, ale bywa też fajnym facetem. Jest człowiekiem zagadką, bo nadal nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego zaczął pić, dlaczego nie potrafił z tego wyjść, jak ta choroba na niego wpłynęła. A może mój Mireczek umarł wiele lat wcześniej, zanim dopadła go śmierć fizyczna? Nie wiem, ale otworzyłam się na różne możliwości i zobaczyłam go jako osobę, po której można by chcieć coś odziedziczyć. 

Co to zmieniło?

Opisałam scenę, kiedy rodzi się moja córka i widzę, że ma fizyczne atrybuty po dziadku. Mój ojciec był „panem z wąsami” właśnie dlatego, że wąsy zasłaniały wystającą górną wargę. Ja też ją mam i przez całe życie jej nienawidziłam. Rozmyślałam o botoksach, nie malowałam ust, żeby jej nie eksponować. A teraz, nie dość, że polubiłam swoje usta i uważam, że wyglądają uroczo, to zauważyłam, że scheda po ojcu dotyczy też mojej psychiki. Jestem na przykład bardzo wyluzowaną osobą i mam to chyba po nim. Studiowałam historię sztuki i w pewnym momencie pracowałam w Zachęcie, gdzie oprowadzałam młodzież po wystawach. Byłam tam przypisana jako taka „dresiarska historyczka sztuki”. Jak przyjdzie młodzież z trudnej szkoły, w oparach szlugów wypalonych na tyłach Zachęty i śmierdząca wczorajszym piwem, to może ja ich tym Sasnalem trochę zainteresuję. Bardzo w sobie lubię, że tak mam i sądzę, że odziedziczyłam to po Mireczku, bo on miał taki luz, umiał zjednywać sobie ludzi. Dał mi więc fajny kawałek siebie, który paradoksalnie pozwolił mi uporać się z nim. Dzięki temu mogłam stworzyć sobie siatkę bezpieczeństwa z innych ludzi.

Książka zaczyna się od pogrzebu ojca. Wyobrażam sobie, że to mógł być dla ciebie symboliczny początek nowego życia, uwolnienia się od tego ojcowskiego ciężaru. Z tego wzięła się ta książka?

Na pewno książka nie mogłaby powstać, gdyby on nie umarł. Ale drugim ważnym czynnikiem były narodziny mojej córki – pozwoliły mi ustawić sobie kwestie rodzicielskie w innej perspektywie. Kołysałam małą, nosiłam na rękach, chodziłam na spacerki i uświadomiłam sobie, że ja tego wszystkiego nie miałam. Było to dla mnie bardzo bolesne. Rodząc dziecko, poczułam się ponownie porzucona przez swoich rodziców. 

A kiedy ojciec zmarł, to było tak, jakby ktoś postawił kropkę na końcu bardzo długiego zdania, z którego nic nie wynika. Nieodwołalny koniec nie tylko jego ciała, ale też mojej nadziei. Nie przyznawałam się do tego, ale hodowałam resztki marzenia, że może on kiedyś z tego wyjdzie, że będzie już OK. 

Dlatego po 15 latach niewidzenia, kiedy wróciłam z zagranicy, wpuściłam go ponownie do swojego życia. Zaproponował za pośrednictwem babci, że wyremontuje mi mieszkanie – zamaluje, opłytkuje i zapaneluje zniszczenia, których tam przez lata dokonał. Racjonalna część mnie mówiła: przecież on zawsze cię zawodził i zrobi to znów. Rozkuje ściany i zniknie, zostawiając cię z tym bajzlem. Ale druga część mnie szeptała: spróbujmy. No i spróbowałam. A Mireczek oczywiście zniknął z dnia na dzień, by po jakimś czasie powrócić z rykiem na klatkę schodową. Stało się wszystko to, co pamiętałam z dzieciństwa. Ryglowanie drzwi, zastawianie ich czymś ciężkim, niewpuszczanie go. Sąsiedzi wzywający policję, jakieś „kurwy”, „chuje” zza drzwi. Bardzo to przeżyłam. To było nasze ostatnie spotkanie. A kolejnym był już jego pogrzeb. 

Co wtedy poczułaś?

Kiedy jechałam na jego pogrzeb, byłam nie tyle zrozpaczona, co wkurwiona, że w ogóle muszę tam jechać. Że czego on ode mnie znowu chce! Szarpały mną dziwne emocje. Złość wzięła się chyba stąd, że nie będę już miała okazji dać mu kolejnej szansy. Ale zdałam sobie sprawę, że jego śmierć to niekoniecznie koniec naszej relacji. Przecież wszyscy jesteśmy dla siebie tylko wyobrażeniami, tak na dobrą sprawę. Nie ma czegoś takiego, jak mój mąż, moje dziecko, Mireczek. Jest tylko sposób, w jaki widzę te osoby. A jeżeli tak, to mój ojciec w pewnym sensie nie umarł i nadal mogę zbudować z nim jakąś historię, nawet po jego fizycznym zniknięciu. Książka to rozmowa z nim, a jego śmierć była punktem zero i katalizatorem pisania.

Czy istnieje normalna rodzina?

Nie żałujesz, że otworzyłaś się przed światem? Jak o takim cierpieniu, upokorzeniach mówić innym?

Nie, zupełnie nie żałuję, nie czuję żadnego dyskomfortu. Bardzo łatwo mi się pisało, słowa wypływały ze mnie same. Ja już od czasów późnej podstawówki miałam taką metodę radzenia sobie z sytuacją, że o tym wszystkim mówię. Moimi słuchaczami byli przyjaciele, przyjaciółki, bliski krąg. To mówienie wtedy mnie uratowało, dzięki temu zbudowałam sobie „prawdziwą rodzinę”. W domu miałam rodzinę, jaką miałam, ale poza domem – cały system wsparcia. Ci ludzie stworzyli rodzaj wspólnoty ważnej też dla nich. Zastanawiali się, jak mi można pomóc, kto mnie może wziąć do domu itp. Dziękuję im na końcu książki.

Strasznie mnie wkurza w Polsce to, że dezawuuje się w dyskursie medialnym „inne rodziny” w opozycji do tej biologicznej i klasycznej: mama, tata, dziecko. Też mam poczucie, że często twoją prawdziwą rodziną stają się ludzie, których wybierasz sobie sama. Oni dają ci wsparcie, oni cię łapią, kiedy upadasz, kiedy twoi „biologiczni” nie są w stanie zapewnić ci podstawowego poczucia bezpieczeństwa.

Jestem wielką zwolenniczką rodziny z wyboru, rodziny 2.0. I jeszcze jedno mi przyszło do głowy teraz – to doświadczenie, że inne rodziny mnie przyjmowały, a ja byłam tam taką „alkoholową uchodźczynią”, dało mi kilka ważnych rzeczy. Trochę im zazdrościłam, że dom taki ładny, a mama i tata mają fajne prace i wszyscy się wspierają, ale przede wszystkim była to dla mnie lekcja, jak może wyglądać tzw. normalny dom. Jak można uczestniczyć w życiu rodzinnym bez krzyku, strachu, nie na zasadach, które narzuca alkohol albo kryzys zdrowia psychicznego, ale miłość, zaufanie i pomoc między rodzicami i dziećmi. Zerkanie w ten inny świat pozwoliło mi teraz zbudować własną rodzinę. Oczywiście nie do przecenienia jest tu także rola mojej babci. Próbowała stworzyć mi namiastkę bezpieczeństwa nazywanego rodziną, na tyle, na ile potrafiła i na ile pozwoliło jej na to uwikłanie w relacje z pijącą córką.

Pomogłaś sobie, bo już jako dziecko byłaś w stanie podzielić się swoim cierpieniem. To pozwala stworzyć życie równoległe poza rodzinnym domem. Ale sądzę, że wiele dzieciaków ma z tym problem, wolą przykre rodzinne sekrety ukrywać, niż mówić o nich innym.

Coś się jednak zmienia. Zobacz, jakie książki teraz wychodzą – wywalamy te trupy z szaf i to jest bardzo wyzwalające! Padło tu słowo „normalność”. Uważam, że wyrzucenie z siebie prawdziwych, nieinstagramowych historii poza kręgiem znajomych jest o tyle wartościowe, że im więcej znajdzie się ich wokół, im bardziej będą nieanonimowe i osobiste, tym prędzej zbudujemy wizję świata różnorodnego, w którym określenie, że coś jest „normalne”, straci moc. Bo czym jest w ogóle ta „normalna rodzina”? W każdej jest coś do przepracowania.

Co chatka, to zagadka, jak mówi moja przyjaciółka.

Właśnie. Tylu ludzi pisze teraz do mnie, że mają problem z pijącą mamą, tatą, czasami to jest też brat, dziadek czy siostra, których się kocha. Może więc sytuacja, którą wykreowałam jako nietypową, wcale taka nie jest. To nie sprawi, że twoje dzieciństwo będzie dla ciebie prostsze, ale na pewno odciąży cię w takim sensie, że przestaniesz myśleć, że masz gorzej niż inni. W życiu dzieją się bardzo złe rzeczy i nie mamy na to wpływu. Ale mamy wpływ na to, jak to percypujemy i co z tego wyjmiemy. Czy ten mój ojciec, ten Mireczek, będzie moją kulą u nogi i będzie się za mną wlókł w charakterze smrodu, czy raczej będzie mnie pchał do tego, żebym coś z tym zrobiła. Chciałabym iść w tę drugą stronę.

Autorka „Mireczka”: Cierpienie jest uniwersalnym doświadczeniem

Mireczek” jest o ojcu, matce nie poświęcasz tyle miejsca, mimo że też była siłą napędową dramatów twojego dzieciństwa. Dlaczego?

Relacja matki z córką jest już dość dobrze opisana, a relacja córki z ojcem – mniej. Głównym powodem jest jednak to, że ojciec zmarł i została postawiona kropka, a moja mama żyje, jej historia wciąż się rozgrywa i nie mam pojęcia, jak życie rozstawi w niej akcenty. Jeszcze nie czas, by zamknąć ją w formie książki. Poza tym chciałam, żeby to była opowieść, w której jednym z głównych bohaterów jest alkohol. W przypadku ojca tak było, alkohol był jego cieniem. W przypadku mamy tych cieni było więcej i nie wiem, czy potrafiłabym zapisać to tak, by nie rozmył się jeden z bohaterów mojej książki. Ona pojawia się więc na tyle, na ile to było konieczne do pokazania całości obrazu – w chwilach rodzicielskiej i małżeńskiej szamotaniny, rozwodu itp., które nie są związane z alkoholem.

Reporterka Joanna Gierak-Onoszko napisała pod twoim postem: „Każdy, kto miał ojca z jakiegoś powodu nieobecnego, zobaczy w tym tekście siebie. Czyli w zasadzie – każdy, kto miał ojca”. Najwyraźniej powtarza się dynamika podobnych sytuacji rodzinnych, powodowanych nie tylko alkoholem. Niejeden i niejedna się w tym przejrzy.

Cieszę się, bo ja tej książki nie pisałam tylko dla ludzi, którzy znają doświadczenie rodzicielskiego picia. Piszę dla ludzi, którzy po prostu lubią czytać książki i mają jakiekolwiek doświadczenia, czyli dla nas wszystkich. 

W książce szukasz swojego ojca, ale też przyglądasz się sobie i swojemu dojrzewaniu, temu, co się z tobą działo przez te lata. Jak budować siebie, dorastając w takiej sytuacji? Gdzie szukać ratunku? Niezbyt entuzjastycznie opisujesz swoje doświadczenia z grupami wsparcia dla Dorosłych Dzieci Alkoholików.

Myślę o tym trochę inaczej. DDA to nie jest jednostka chorobowa, tylko obszerny zbiór postaw i wzorców zachowań. Odnajduję w nim pewne swoje cechy, ale nie myślę o nich teraz w kategorii wady lub braku, ale może wręcz jakiegoś naddatku. Trudnego doświadczenia, które koniec końców mnie wzbogaca, a przy tym – jeśli się temu dobrze przyjrzeć – w ogóle nie jest niczym wyjątkowym. Nie jest przecież tak, że tylko ja przeżyłam coś okropnego. To uniwersalne doświadczenie. 

Przed „Mireczkiem” napisałam wspólnie z Agnieszką Pajączkowską reporterską książkę „A co wyście myślały?”, na którą pomysł był taki, że jedziemy przez mazowieckie wsie i rozmawiamy z napotkanymi kobietami o tym, jak im się żyje. Nie zakładałam dramatu, a okazało się, że te przypadkowe osoby, jak z nimi dłużej posiedzisz, zawsze wyleją jakiś ciężar. Bo po prostu tak jest, że życie jest cierpieniem. Brzmi to strasznie dołująco, ale można wynieść z tego i pozytywną lekcję, że twoje cierpienie nie wyróżnia cię w jakiś szczególny sposób.

Tam, w tym cierpieniu możemy się spotkać jako ludzie.

Tak! Może brzmi to mało wellnessowo i nikt nie zamówi u mnie książki na ten temat, ale mam wrażenie, że w ten sposób właśnie wyszłam z roli ofiary. Nauczyłam się patrzeć na swoją historię jako na coś, z czego mogę czerpać.

* Aleksandra Zbroja, „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu”, wydawnictwo Agora 2021

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij