Znaleziono 0 artykułów
10.05.2023

Feminatywy: Język kształtują ludzie, nie zasady

10.05.2023
Podpis

Nikomu nie przeszkadza modelka, sprzątaczka czy kucharka, ale już ginekolożka, psycholożka czy dziekana wywołują zgrzyt – mówi Martyna F. Zachorska, autorka „Żeńskiej końcówki języka”. Rozmawiamy o obecności feminatywów w naszym języku, o ich historii oraz o tym, dlaczego wiążą się z podziałami politycznymi.

Twój profil na Instagramie nazywa się „Pani od feminatywów” – może dla porządku zacznijmy od definicji tego trudnego słowa na „f”.

Tak zwanego „the F-world”, bo faktycznie niektórym feminatywy jawią się jak coś bardzo brzydkiego, choć w rzeczywistości to po prostu żeńskie formy nazw zawodów i funkcji, które zazwyczaj tworzy się poprzez dodanie do męskiej formy odpowiedniej końcówki. Fryzjer – fryzjerka, nauczyciel – nauczycielka, kelner – kelnerka. To kilka prostych przykładów feminatywów, których używamy na co dzień.

I z automatu, bo raczej się nie słyszy, żeby ktoś w restauracji zawołał „panią kelner” albo umawiał się na wizytę do „pani fryzjer”.

Schody zaczynają się przy zawodach o większym prestiżu społecznym. Bo o ile powiemy nauczycielka – mając na myśli kobietę, która uczy w liceum czy w szkole podstawowej, to już na poziomie akademickim nazwiemy ją nauczycielem akademickim, lub, zgodnie z jej stopniem, użyjemy formy pani profesor czy pani doktor. Nikomu nie przeszkadza modelka, sprzątaczka czy kucharka, ale już ginekolożka, psycholożka czy dziekana wywołują zgrzyt.

I z powodu tego zgrzytu wzięła się twoja książka „Żeńska końcówka języka”?


Raczej trochę z przypadku i ciekawości. Od tego przynajmniej zaczęła się moja przygoda z feminatywami, którymi naukowo zajmuje się od 2018 roku, a od 2021 również na Instagramie. Książka to efekt działań na obu polach, choć na pewno głównym motorem do jej napisania były niekończące się dyskusje w internecie, w których czasem, ze szkodą dla mojego zdrowia, uczestniczę. Feminatywy to temat, który bardzo polaryzuje odbiorców i odbiorczynie. I podobnie jak w temacie zdrowia i rodziny każdy Polak ma jakieś zdanie na ich temat. Niestety, większość tych opinii to powielanie mitów.

W książce bardzo zgrabnie obalasz każdy z nich. Mnie jednak bardziej zastanawia fakt, dlaczego wokół tak oczywistej kwestii jest tyle szumu. W końcu wydaje się to dość naturalne i oczywiste, że nazwę dopasowujemy do płci. Komu to przeszkadza?


Nie lubię generalizować, ale jeśli miałabym jakoś uogólnić, to feminatywy najwięcej przeciwników mają po prawej stronie sceny politycznej. Głównie dlatego, że formy żeńskie nazw prestiżowych zawodów i funkcji ponownie do obiegu (w początkach XXI wieku) wprowadziły polityczki. Najpierw Izabela Jaruga-Nowacka, która konsekwentnie używała żeńskich form, a potem Joanna Mucha, która w programie Tomasza Lisa poprosiła o nazywanie jej ministrą. I którą, swoją drogą, spotkał za to ostracyzm, zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Jaruga-Nowacka była reprezentantką lewicy, Mucha zaś centroprawicy, jednak feminatywy w Polsce są polityczne i kojarzone z lewą stroną. A ponieważ społeczeństwo mamy obecnie bardzo podzielone, to cierpią na tym żeńskie końcówki, bo z automatu są odrzucane przez wszystkich, którzy stoją po drugiej stronie politycznej barykady.

W efekcie powstają niezłe potworki. W swojej książce podajesz za przykład znaną aktywistkę antyaborcyjną, która kandydując do Parlamentu Europejskiego, nazywała siebie kandydatem.

To prawdziwe kuriozum, bo akurat słowo „kandydatka” jest silnie zakorzenione w naszej kulturze. Niedaleko szukając, słyszy się je przy okazji każdego konkursu piękności. Trudno więc powiedzieć, że słowo to jest „feministycznym wymysłem” czy „nowomową”, jak często słyszy się w dyskusji o feminatywach.

No właśnie. Zatrzymajmy się na tych wymysłach i powiedzmy to sobie raz, a dobrze. Feminatywy nie narodziły się wczoraj.

Śmiem nawet twierdzić, że są starsze od języka polskiego, bo znajdujemy je również w języku prasłowiańskim, z którego nasz język się wywodzi. Oczywiście, było ich wtedy znacznie mniej, ale to dlatego, że dawniej kobiety pełniły ograniczone funkcje w społeczeństwach. Wszystko zmieniło się na początku XX wieku, kiedy wywalczyłyśmy sobie prawo do edukacji uniwersyteckiej i do wykonywania „męskich” zawodów. Najwięcej żeńskich form pojawiło się po I wojnie światowej, kiedy kobiety musiały masowo ruszyć do pracy, żeby zająć stanowiska mężczyzn walczących na froncie. To była bezprecedensowa sytuacja, która szerokim echem odbiła się w prasie, bo ludzie nie wiedzieli, jak nazywać kobiety w nowych funkcjach. Pisali więc do redakcji listy z pytaniami, czy pani prowadząca tramwaj do motornicza, motorowa a może motorówka. Głośno też było wokół słowa poseł, bo w sejmie po raz pierwszy zasiadły kobiety. I zastanawiano się, czy są posełkami, poślicami czy posłankami.

Dziś za poprawną uważa się tylko tę ostatnią formę. Dlaczego? Poślica brzmi dla mnie pięknie.

Tak wyszło w toku. Język kształtują ludzie, a nie zasady. Wiele form czy słów przepada na przestrzeni lat, bo nie są używane. Inne natomiast z dnia na dzień wpadają do języka, jak nośne hasła z memów czy powiedzonka polityków. Język to żywa materia, która zmienia się jak w kalejdoskopie.

W kwestii feminatywów coś się zmieniło od czasów słynnego wystąpienia ministry?

Na szczęście bardzo dużo. Niedawno koleżanka przysłała mi zdjęcie z książeczki dla dzieci o Puciu, gdzie bohaterką jest strażaczka. Kilka lat temu to było nie do pomyślenia, dziś feminatywy powoli przenikają do różnych sfer. Są na Pudelku, w rządowym spocie, a nawet widziano je w ogłoszeniu o pracę słynnej kancelarii polityka Konfederacji. Media odgrywają olbrzymią rolę w oswajaniu żeńskich form. Lubię przypominać, że ich największym ambasadorem jest Hubert Urbański, który konsekwentnie i od lat przedstawia uczestniczki „Milionerów”, używając żeńskiej formy ich zawodów. Robi to tak naturalnie i z taką gracją, że można zapomnieć o całym bagażu politycznym, jaki niesie za sobą choćby neurobiolożka czy wspomniana już strażaczka.

Przyznam, że to drugie słowo trochę więźnie mi jeszcze w gardle. Czy Pani od feminatywów jeszcze się to zdarza?

Oczywiście. Mam duży problem z obcymi formami zawodów, które nie zostały jeszcze spolszczone, takich jak coach. Jak brzmi żeńska forma tego słowa? Spotkałam się już z „kołczycą”, „kołczką”, a nawet „kołczynią”. Każda z nich mnie jakoś gryzie.

Może więc lepiej zostać przy pani coach? To tak bardzo przeszkadza?

Nie. Jeśli osoba wykonująca ten zawód wybierze taką formę, nic mi do tego. Jestem daleka od nawracania kogokolwiek na żeńskie końcówki, bo to zwyczajnie nie ma sensu. Język kształtują ludzie. Sama jestem miłośniczką feminatywów i widzę w nich sens, ale nie wyobrażam sobie, żeby hejtować kogoś za wybór, który nie jest zgodny z moimi przekonaniami. Tym bardziej że określenie „pani coach” jak najbardziej mieści się w ramach poprawnej polszczyzny. Problem w tym, że wiele osób chce narzucić swoje formy. Wielokrotnie czytałam pod artykułami komentarze w stylu „psycholożka – nie ma takiego słowa”. Otóż jest.

Potwierdzam. I na koniec spytam – żeby dać pożywkę komentującym – o twój ulubiony feminatyw. Jak brzmi?

Bez dwóch zdań – prorokini. Ma w sobie magię, brzmi tajemniczo, trochę archaicznie. No i proroczo.


„Żeńska końcówka języka”, Martyna F. Zachorska, Wydawnictwo Poznańskie

Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij