Znaleziono 0 artykułów
08.12.2019

Seriale. Idealne matki nie istnieją

08.12.2019
(Fot. Materiały prasowe)

Idealnych matek nie ma nawet w serialach. Produkcje z Netfliksa pokazują, że porażki są stałym elementem macierzyństwa. „Pracujące mamy” ogląda się wprawdzie jak bajkę o księżniczkach z mlecznej krainy, ale już „The Let Down” nokautuje bezpośredniością. Aha! Odcinki trwają mniej więcej tyle, ile karmienie.

Bohaterkami są cztery kobiety, które spotykamy na matczynej grupie wsparcia. Co ciekawe, wątek kobiecego kręgu pojawi się również w drugim netfliksowym serialu. Widocznie macierzyństwo jest na tyle traumatycznym doświadczeniem, że potrzebuje takich spotkań. W Polsce rzecz jeszcze nowa, ale na Zachodzie normalna, a nawet punktowana. Przynajmniej w wydaniu naszych kanadyjskich mamusiek, które w zamian za uczestnictwo w grupie dostają w przyszłości miejsce w prestiżowym żłobku dla swoich dzieci. Fakt, że uczestnictwo jest w pewien sposób wymuszone, stanowi – oczywiście – źródło wielu komicznych sytuacji.

Jednak grupa wsparcia to jedynie teren doświadczeń, prawdziwe życie zaczyna się w biurze. A tam – wiadomo. Szef chce, byśmy zostały po godzinach, mimo że obiecałyśmy dziecku wspólne usypianie, mleko wylewa się z piersi na wizytową sukienkę podczas spotkania, gdy kompulsywnie odciągamy pokarm, komórka wpada do sedesu, a mózg działający wciąż w trybie „baby” nie pozwala nam skupić się na najprostszej czynności.

Brzmi znajomo? Dla większości kobiet na pewno. Tym bardziej – jeśli dorzuci się do tego non stop chorujące dzieci, obrażonych o pracę mężów, złośliwych kolegów z pracy i szefa, który każe nam raz a dobrze określić się w temacie kariera czy macierzyństwo. Wątków w tej trzysezonowej produkcji jest – oczywiście – znacznie więcej.

Równolegle z trudnymi i czasem nieudanymi powrotami dzieją się małe i duże dramaty. Depresja poporodowa, aborcja czy rozpad małżeństwa to tylko kilka tematów, z którymi muszą się zderzyć nasze bohaterki. Bo choć „Pracujące mamy” są przede wszystkim śmieszne, to Catherine Reitman  scenarzystka, która przy okazji gra tam główną kobiecą rolę – przemyca też poważniejsze sprawy, z którymi często borykają się młode mamy, a które dla wielu nadal są tabu.

Oczywiście „Pracujące mamy” to tylko serial. I to z tych bajkowych, który – jeśli nie weźmiemy na luz – może lekko frustrować. Bohaterki co prawda walczą w nim o powrót do pracy, lecz jest to walka bardzo uprzywilejowana. Pieniądze spadają z nieba, nianie są na zawołanie, dzieci nigdy nie płaczą, a jeśli już – można je szybko uspokoić smoczkiem i zaraz znów się uśmiechają. Do tego wszystkie mamy są perfekcyjnie zrobione. I nawet gdy jeden odcinek poświęcono obwisłym przez karmienie piersiom, to w kolejnych problemy z figurą po porodzie znikają.

Bohaterki serialu są piękne, dobrze ubrane i zawsze mają czyste włosy. Młode matki może to irytować, ale jeśli weźmiemy to w nawias i skupimy się bardziej na psychologicznych wątkach, serial robi naprawdę dobrą robotę. Oswaja lęki, pokazuje, że porażki są stałym elementem macierzyństwa, a idealne mamy nie istnieją.

"The Let Down”: Codzienne zmory

(Fot. Materiały prasowe)

Podobne przesłanie, tylko podane w formie mniej glamour, przynosi druga laktacyjna produkcja, czyli australijski „The Let Down”. Co ciekawe Alison Bell, autorka scenariusza, również jest – jak w przypadku „Pracujących mam” – odtwórczynią głównej roli. I zapewne sporo zagranych przez nią scen wyreżyserowało życie. Bo o ile „Pracujące mamy” ogląda się jak bajkę o księżniczkach z mlecznej krainy, to „The Let Down” sprowadza na ziemię, a wręcz nokautuje bezpośredniością.

Bohaterką serialu jest trzydziestoparoletnia Audrey, która debiutuje w roli matki. I jest to debiut, w którym trudno o oklaski. Bo choć jej córeczka jest najpiękniejszym niemowlaczkiem na świecie, życie z nią wcale już takie piękne nie jest. Audrey nie śpi, nie myje się, regularnie zapomina o córce, zostawiając ją w wózku, i nie radzi sobie z podstawowymi czynnościami. Do tego ma poczucie kompletnego osamotnienia. Jej bezdzietni przyjaciele nie rozumieją jej problemów, mąż ucieka w pracę, a mama – była hipiska – stawia na samorealizację i odmawia pomocy.

Na szczęście jest grupa wsparcia dla mam. Ale tam na gapowatą Audrey też czeka kilka pułapek. Bo choć grupa ma pełnić funkcję terapeutyczną, znaczna część jej uczestniczek pojawia się tylko po to, by pochwalić się macierzyńskimi sukcesami. A wiadomo, że dla debiutującej matki nie ma nic gorszego niż spotkanie z kobietami, którym „solidaryzuje” myli się z „rywalizuje”. Prędko wychodzi na jaw, że idealna matka to tylko maska, która dość szybko spada. A pod nią kłębią się codzienne zmory – nietrzymanie moczu po porodzie, problemy z samooceną, małżeńskie kryzysy i wszystkie inne demony, które wprowadzają się do naszego domu wraz z niemowlakiem.

Z tych pobocznych wątków utkano kilka historii, które toczą się równolegle ze zmaganiami sfrustrowanej Audrey. Na grupie poznajemy chociażby lesbijkę Marthę, która zdecydowała się na macierzyństwo w pojedynkę, ale ma problem z dawcą nasienia, czy kurę domową Barb, która codzienne zmęczenie trójką dzieci topi w niezobowiązującym winku zaserwowanym w samo południe. Aby jednak nie było zbyt strasznie, całość podano z dużą dawką humoru. W końcu macierzyństwo to niezła komedia i w najgorszych chwilach warto sobie przypominać, jakie to wszystko absurdalne.

Śmiech jest świetnym lekarstwem. Twórczynie obu seriali doskonale zdały sobie z tego sprawę i nie żałują młodym matkom. Mają też dobre wyczucie, bo odcinki trwają mniej więcej tyle, ile jedno karmienie. A skoro i tak trzeba siedzieć i karmić, to czy nie milej zrobić to w towarzystwie serialowych koleżanek, które tak jak ja siedzą w środku dnia w piżamie i kolejny raz podczas scrollowania telefonu upuściły go dziecku na głowę? Mnie zdecydowanie milej. Szczególnie jeśli czasem wychodzi na to, że ktoś może mieć jeszcze gorzej…

Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij