Znaleziono 0 artykułów
10.02.2019

Sylwia Chutnik: Dobry egocentryzm

10.02.2019
Sylwia Chutnik (Fot. Agnieszka Sniezko/East News)

Mówi, że pochodzi z rodziny proletariackiej – babcia sprzątaczka, dziadek szewc, mama pracowała w gastronomii, a ojciec był muzykiem, który potem wyjechał za granicę i założył nową rodzinę. Jako pierwsza w rodzinie skończyła studia, a doktorat zrobiła, bo chciała mieć dokument, że jest „nie w kij dmuchał”. Rozmowa z Sylwią Chutnik jest kolejną z cyklu, w którym pytamy kobiety o ich drogę do dorosłości.

Jakiej rady udzieliłabyś sobie sprzed lat?

Poklepałabym się po plecach i dodała sobie w ten sposób siły do przejścia momentów, w których leżałam i czułam się deptana.

Brakowało ci takiego wsparcia?

Brakowało, bo choć moje środowisko anarcho-feministyczne miało takie same problemy jak ja, to z perspektywy czasu uważam, że za mało o nich rozmawiałyśmy ‒ za dużo o polityce, a za mało o naszych emocjach. Teraz widzę, że to się zmienia. Młode dziewczyny, ale i kobiety w moim wieku, zaczynają mówić o tym, co noszą w sobie. I dobrze, bo niemówienie sprawia, że albo żyjemy w maskach, albo ranimy innych, albo w ogóle nie jesteśmy w stanie żyć z ludźmi. Jeszcze 20 lat temu trzeba było sobie samodzielnie radzić z własnymi uczuciami.

I co z nimi robiłaś, by znaleźć dla nich ujście?

Pisałam, co zresztą pomaga mi do tej pory. Nauczyłam się, że jeśli coś się we mnie dzieje i czuję, że zaraz wybuchnę, to szybko notuję myśli w zeszycie. To moje przyzwyczajenie, wyćwiczone przez lata, skutkuje teraz tym, że gdy dzieje się coś trudnego, myśli kotłują się w głowie, to siadając do pisania, tworzę klarowny tekst. Emocje umiem wyrażać w książkach, ale nie potrafię żyć według nich. To jest coś, czego dopiero uczę się od roku.

To czym w życiu się kierowałaś?

Cały czas kombinowałam i ciągnęło mnie do rzeczy społecznych i artystycznych. Miałam głębokie egzystencjalne poczucie, że ten świat nie jest urządzony tak, jak powinien. Na szczęście, nigdy nie zatrzymałam się na etapie samej krytyki. Punkowe hasło „Fuck the system” nie wystarczało mi. Zawsze zastanawiałam się: „No dobra, skoro rzeczywistość mi się nie podoba, to jak chciałabym, żeby wyglądała?”. To oczywiście rodziło frustrację, bo byłam młoda i nie miałam narzędzi intelektualnych, by tworzyć nowy wspaniały świat.

Pamiętam cię sprzed 20 lat, z manifestacji na placu Bankowym w obronie wolnego Tybetu.

Miałam 15 lat, gdy zostałam wolontariuszką w Amnesty International i zbierałam podpisy pod petycją o uwolnienie więźniów sumienia w Tybecie, a ludzie na ulicach pukali się w czoła i pytali: „Co? Jaki Tybet? Gdzie w ogóle jest Tybet?!”. Kolejne były demonstracje dotyczące sytuacji kobiet w Afganistanie. Bardzo szybko musiałam nauczyć się argumentować, dlaczego zajmuję się resztą świata, a nie np. głodnymi dziećmi w Polsce. Jakkolwiek rozumiałam argument, że nasz własny ogródek jest ważny, to jednak uważałam, że moje otwarcie na świat poszerza horyzonty. A poza tym, chciałam, żeby innym też było dobrze.

Wrażliwość na sprawy społeczne wyniosłaś z domu?

Jestem pierwszą osobą w rodzinie, która skończyła wyższe studia. Mój dom nie był ani opozycyjny, ani intelektualny. Używając dawnej nomenklatury, powiedzielibyśmy, że to proletariat. Babcia była sprzątaczką, dziadek szewcem, mama pracowała w gastronomii, a ojciec był muzykiem, którego nigdy nie było w domu, a potem wyjechał za granicę i założył nową rodzinę.

Dyskusje w rodzinie były, ale po wódce u cioci na imieninach. Wyróżniałam się na tym tle, odstawałam od reszty i tak też byłam traktowana ‒ jak inna. Ale jednocześnie szanowano moją odmienność i czułam, że mam wsparcie. Do tej pory jest tak, że najbliżsi przychodzą z aparatami fotograficznymi na moje spotkania autorskie i siedzą w pierwszym rzędzie, by robić mi zdjęcia.

Szczęściara.

Megaszczęściara, bo dostałam ogromny kapitał na całe życie. Najbliżsi nie podcinali mi skrzydeł i nie ukrócili moich zapędów. Ci, którzy nie mieli wsparcia od rodziny, też czasem wychodzą z tego wzmocnieni, ale ja nie lubię sformułowania, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Po co się męczyć? Cechy charakteru można wyrzeźbić w inny sposób. I ja ‒ odkąd pamiętam ‒ swobodnie wyrywałam się do działania. Byłam zaangażowana w życie parafii, gdy jeszcze chodziłam do kościoła, chciałam organizować jasełka i brać udział w przedstawieniach szkolnych, recytować wiersze. Cały czas miałam w sobie takie „born to be a star”. Lubiłam stać na środku, mówić, pokazywać i być słuchana.

Tylko czy ktoś w latach 90. chciał słuchać nastolatki mówiącej na ulicy przez megafon o prawach człowieka na drugim końcu świata?

No, nie! Gdy 15-latka próbuje tłumaczyć ci świat, od razu włącza ci się takie: „Ku**a, dziecko, weź się zajmij po prostu matmą!”. Z której, zresztą, nie zdałam. Na szczęście nie ja jedna i z koleżankami razem powtarzałyśmy rok, więc było fajnie. Ale faktycznie, ludzie mnie nie słuchali, nie traktowali poważnie. W związku z tym, szybko nauczyłam się być wygadana, aby rozumieli, co mam im do przekazania, i uparcie zdobywałam wiedzę. Na szczęście wierzyłam, że to, co mam do powiedzenia, jest słuszne.

Sylwia Chutnik (Fot. Beata Zawrzel/REPORTER)

Skąd miałaś taką pewność siebie?

Nie mam pojęcia, ale to była dziwna mieszanka niepewności i uporu. Z jednej strony myślałam, że to, co mówię, jest bardzo ważne, a z drugiej ‒ czułam się niepewna, bo byłam dzieciakiem. Do tego notorycznie słyszałam wyzwiska pod moim adresem, w stylu: „Ty brudasie, ty ku**o!”, tylko dlatego, że miałam kolczyki w twarzy, kolorowe włosy i tatuaż, który zrobiłam sobie w wieku 16 lat, co wtedy nie było oczywiste, powszechne i dobrze widziane.

Kto cię tak wyzywał?

Musimy sięgnąć pamięcią do pierwszej połowy lat 90. To był czas, gdy w Polsce toczyły się walki subkultur ‒ skinów i punków, do których należałam. Towarzyszyło mi więc wieczne poczucie zagrożenia. Nie było wyssane z palca, bo zdarzyło się, że pobili mnie naziole. Do dziś pozostał mi nawyk, że wchodząc do tramwaju czy autobusu, rozglądam się, kto nim jedzie. Jeśli widzę podejrzanych gości, nie wsiadam.

Ale pamiętam też późniejszą sytuację, gdy miałam 23 lata i byłam w dziewiątym miesiącu ciąży. Jechałam tramwajem, dwie dziewczyny zaczęły mnie agresywnie zaczepiać i chciały mnie skroić. Wagon był nabity ludźmi, ale nikt nie reagował. Spojrzałam w oczy facetowi, który stał obok mnie, a on tylko odwrócił głowę. I wtedy zrozumiałam, że jestem sama i sama muszę się bronić. Odwróciłam się do tych dziewczyn, krzyknęłam, żeby spie***ały, i wysiadłam na najbliższym przystanku. Na szczęście nie szły za mną. Wiele było takich sytuacji. Innymi słowy: musiałam trochę zmienić w głowie tę swoją przeszłość. Niektóre rzeczy w ogóle wyrzuciłam z pamięci, inne zasłoniłam odpowiednią dla mnie analizą sytuacji, tylko po to, by się nie załamać.

Chyba ci się udało.

Całe życie błąkają się za mną stany depresyjne, z którymi walczę. Znalazłam na nie sposób i realizuję się w pisaniu, czytaniu, kulturze. To moja ucieczka. Wcale nie czuję, że muszę się z nimi mierzyć inaczej, skoro jest mi tak dobrze i nikogo tym nie krzywdzę. Co prawda nadal jest tak, że gdy pochwali mnie 99 osób, a setna zgani, to zapamiętam tylko i wyłącznie głos tej ostatniej. Słaba konstrukcja mi nie sprzyja, bo wywołuje we mnie niepewność.

Myślę, że większość artystów i artystek ma taki rys. Czasem to idzie w destrukcję, kończy się samobójstwem, ale większość ma w sobie zdrowy egocentryzm, który sprowadza się do tego, że w poniedziałek ja, we wtorek ja i w środę też ja. Choć pod tym kryje się mnóstwo obaw i niepewności, zwłaszcza u kobiet. Widać to nawet na poziomie języka. Używają zwrotów typu „wydaje mi się, że”, „myślę, że”, „jakby”. Odmalowują komunikaty akwarelkami, by tylko nie okazało się, że oto herod-baba stanowczo coś powiedziała. Pielęgnuję w sobie ten dobry egocentryzm. A jeśli ktoś nie posiada go naturalnie, można zbierać zewnętrzne świadectwa, że jest się fajnym i wartościowym ‒ począwszy od piątek w szkole, na doktoratach kończąc.

Ty napisałaś i obroniłaś doktorat, bo potrzebowałaś takiego zewnętrznego dowodu?

Doktorat zrobiłam dla samej siebie, ale faktycznie ‒ chciałam też mieć dokument, że jestem „nie w kij dmuchał” i żeby nikt nie mógł się do mnie przyczepić, mówiąc, że na czymś się nie znam. Wiem, że mój wygląd, poglądy czy wybory życiowe często sprawiają innym problem. Jedyne, co mogę z tym zrobić, to nie słuchać ludzi, którym się nie podobam. Wiem, że to brzydko brzmi, ale gdybym przejmowała się, co inni mówią na mój temat, tobym się załamała. Bo najczęściej słyszę, że coś mi się nie uda, jest beznadziejne, głupie albo ja jestem głupia. Gdybym to brała do siebie, zapłakałabym się. Muszę więc powiedzieć: spier***ć, teraz ja!

Nina Harbuz
Komentarze (1)

Bronisław Chlipała
Bronisław Chlipała13.02.2019, 11:40
bardzo Panią cenię . Proszę o więcej.
Proszę czekać..
Zamknij