Znaleziono 0 artykułów
26.07.2018

Szekspir pisałby dziś dla Netflixa

26.07.2018
Sen nocy letniej, reż. Ewelina Marciniak, Theater Freiburg (Fot. Birgit Hupfeld)

Młodzi reżyserzy coś gdzieś zobaczą, potem wsadzą aktorowi, za przeproszeniem, kamerę w tyłek i myślą, że są radykalni. Mnie to nie szokuje, tylko smuci. Denerwują mnie też przedstawienia, które wymagają pozascenicznej eksplikacji. Widz musi najpierw przeczytać kilka książek, żeby spektakl zrozumieć. Owe książki to oczywiście Judith Butler, Julia Kristeva i coś Jacquesa Lacana – mówi prof. Jerzy Limon, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku. 

Po przepis do pana przyjechałem.

Jeśli kulinarny, służę pomocą.

Na indyka w sosie pomarańczowym.

Robię go tylko na drugi dzień świąt, kiedy zapraszamy z żoną do nas całą rodzinę. Ale najbardziej lubię kuchnię hinduską i chińską. Byłem chyba nawet w latach siedemdziesiątych prekursorem tej ostatniej na Wybrzeżu, choć zdobycie wtedy tak podstawowych produktów, jak imbir czy sos sojowy graniczyło z cudem. Trzeba było prosić znajomych wybierających się za granicę, żeby je przywozili.

A skąd ta chińszczyzna?

Z Anglii, gdzie udało mi się wyjechać na kilka miesięcy na wymianę studencką. Wtedy po raz pierwszy posmakowałem azjatyckiej kuchni, a że nie stać mnie było na stołowanie się w restauracjach, postanowiłem ulubione potrawy przyrządzać w domu. 

Miarka za miarkę, reż Jan Klata, Teatr pod Palmą, Praga, Czechy (Fot. Materiały Prasowe)

Zacząłem od indyka i cieszą mnie te pańskie kuchenne rewolucje, bo już myślałem, że nie zajmuje się pan niczym innym, prócz Szekspira.

Był też tenis. Od najmłodszych lat. Nasze mieszkanie w Sopocie mieściło się obok kortów tenisowych, więc odkąd pamiętam słyszałem dźwięk piłki uderzanej rakietą. Niestety tenis okazał się miłością nieodwzajemnioną i przyszła świadomość tego, że wytężony trening nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze talent.

A Sopot to od kiedy? Bo urodził się pan w Malborku.

Moi rodzice, repatrianci z Wileńszczyzny, zostali skierowani do Nowego Stawu, niedaleko Malborka. Tato był lekarzem, a mama położną – poznali się w Baranowiczach i ślub wzięli podczas wojny. Malbork mam więc w metryce tylko dlatego, że tam był najbliższy szpital. Nic z tego czasu nie pamiętam, bo kiedy skończyłem dwa latka rodzice przenieśli się do Sopotu.

Dlaczego?

Mama nie chciała mieszkać na prowincji, a Sopot, mimo, że nie taki znów wielki, był cudowny, tętniący życiem artystycznym. Panowała tam zupełnie inna atmosfera, ludzie mówili głośno, co myśleli. Mieliśmy też niedaleko Teatr Kameralny (dzisiaj to scena gdańskiego Teatru Wybrzeże), do którego chodziłem z mamą regularnie z wykupowanym całorocznie karnetem. 

Pan już mnie ciągnie to teatru, a ja jeszcze o latach szkolnych chciałem.

Do szkół chodziłem w Sopocie – do czasu, kiedy mnie wyrzucono.           

Podobno za krnąbrność uporczywą.

Nieustannie wagarowałem, bo bardzo źle znosiłem szkolny regulamin – od przymusu noszenia tarczy, do problemów z tym, że miałem długie włosy. Nie odpowiadało mi zbytnio feudalne podejście nauczycieli do uczniów, nie odpowiadały mi lektury (tym bardziej, że zaczytywałem się wówczas w wydawnictwach paryskiej „Kultury”), nie odpowiadało mi właściwie nic – wolałem imprezować. Z tej przyczyny wyrzucono mnie ze szkoły w Sopocie i dwa lata chodziłem do liceum w Gdyni.  

Skończył je pan bez problemów?

Skończyłem tak, że nie dopuszczono mnie do matury.

Bo?

Byłem nadal krnąbrny. Wyjechałem więc do Norwegii, gdzie zostałem hipisem. Próbowałem też tam zarobić jakieś pieniądze: pracowałem w fabryce mebli, w restauracji przy garach, w firmie transportowej. Po roku wróciłem do Polski, zdałem wszystkie przedmioty dopuszczające do matury i samą maturę też.

Miarka za miarkę, reż Jan Klata, Teatr pod Palmą, Praga, Czechy (Fot. Materiały Prasowe)

I poszedł pan na studia?

Chciałem, ale mnie nie przyjęto do Wyższej Szkoły Ekonomicznej, którą kończyły takie tuzy, jak Janusz Lewandowski czy Jan Krzysztof Bielecki.

Czyli w kamasze?

Wojsko się oczywiście natychmiast mną zainteresowało, ale mnie w końcu nie wzięli, bo okazało się, że jestem lekkim daltonistą. Poszedłem do pracy, do Estrady Bydgoskiej, jako elektroakustyk.

Miał pan do tego kompetencje?

Nie, no żadne. Trochę się na szybko przyuczyłem. 

I cóż to była za robota?

Okropna, panowała tam półprywata, korupcja właściwie. Dyrektor Estrady był z zamiłowania iluzjonistą i organizował wraz z żoną występy „W stylu Marino Marini”. Oczywiście na plakatach napis „Marino Marini” był wielki, a „w stylu” malutki. Robił to z nimi główny księgowy – posiadacz magnetofonu stereo, z którego puszczał utwory Mariniego, a żona z dyrektorem wyciągali króliki z kapelusza.

Czuję, że chciałbym to zobaczyć.

Zobaczyć, to by pan na pewno chciał wydarzenie pod tytułem „Czterej pancerni i pies”, które Estrada organizowała na stadionach. Polegało to na tym, że na murawę (kompletnie ją niszcząc) wjeżdżał czołg, z którego wysiadali pancerni oraz ich pies. Ludzie byli zachwyceni.

Sen nocy letniej, reż. Ewelina Marciniak, Theater Freiburg (Fot. Birgit Hupfeld)

Po roku zdawał pan na anglistykę. Dlaczego?

Bo mówiłem po angielsku.

Skąd pan znał angielski?

Będąc jedenastolatkiem wyczytałem w „Przekroju”, że dzieci do dwunastego roku życia mogą pływać „Batorym” za połowę ceny. A że mieliśmy ciotkę w Nowym Jorku i wujka w Północnej Karolinie, powiedziałem rodzicom, że musimy koniecznie skorzystać z tej wspaniałej promocji. 

I popłynęli państwo?

Nie my, tylko ja. 

Sam? 

Płynęli też wtedy znajomi rodziców z Kresów i zgodzili się wystąpić w roli moich formalnych opiekunów na czas podróży. Niestety pech chciał, że w związku z jakąś szpiegowską aferą, Amerykanie zakazali „Batoremu” wpływania do Nowego Jorku, więc popłynęliśmy do Montrealu. Na miejscu musiałem sam dotrzeć z portu do dworca kolejowego (nie znałem wtedy angielskiego) i wsiąść do pociągu do Nowego Jorku, gdzie miała mnie odebrać ciotka. Do dzisiaj pamiętam, że kupiłem sobie na drogę bagietkę i banany.

Czy to jest historia z dziecięcej literatury przygodowej?

Nie, daję słowo, że wszystko jest prawdą. Na dworcu w Nowym Jorku odebrał mnie agent od zagubionych dzieci i zadzwonił do ciotki, która po mnie przyjechała. Niestety szybko się okazało, że jej staropanieńskie nawyki kolidują z obecnością dziecka i zostałem wysłany do wujka w Północnej Karolinie.Miałem tam być do końca wakacji, ale wujek mnie polubił, więc zostałem jeszcze rok i poszedłem do szkoły. Stąd angielski.

Jak wyglądał powrót?

Płynąłem przez siedemnaście dni statkiem handlowym „Heweliusz” przez Rotterdam, Bremę i Hamburg. Nie muszę dodawać, że po roku w Ameryce wszystko w Polsce wydawało mi się szarobure i byle jakie. 

To teraz już możemy wrócić na anglistykę. 

Studiowałem w Poznaniu, bo w Gdańsku nie było anglistyki i to właśnie stamtąd, na czwartym roku, wyjechałem na wymianę do Sussex, z której przywiozłem do Polski miłość do chińszczyzny.

Do teatru pan tam chodził?

Oczywiście, teatr – o czym już wspomniałem – jest ze mną od wczesnych lat młodości, choć szkolnych wypadów nigdy nie lubiłem ze względu na zachowanie uczniowskiej widowi, która zwykle dokuczała aktorom: głośno komentowała albo strzelała do nich ze skobelka.

Prawdziwy teatr elżbietański.

Nie da się ukryć. Natomiast w Anglii zaskoczyło mnie to, że przed każdym spektaklem grano hymn narodowy. Wyobraża pan sobie u nas ministra kultury proponującego, by grać przed spektaklami hymn?

Wyobrażam to sobie w kilku teatrach.

Wyczuwamzłośliwość.

Rozumiem, że miłość do Szekspira wybuchła na anglistyce?

Za sprawą profesora Henryka Zbierskiego – wybitnego, nieżyjącego już szekspirologa, który był promotorem mojej pracy magisterskiej, poświęconej relacji architektury teatru elżbietańskiego do tekstów, a potem także pracy doktorskiej.

Sen nocy letniej, reż. Ewelina Marciniak, Theater Freiburg (Fot. Birgit Hupfeld)

Jak pan odkrył dawny teatr szekspirowski w Gdańsku?

Wiedzieli już o nim badacze niemieccy, a ja, szperając w archiwach, najpierw trafiłem na rycinę Petera Willera przedstawiającą siedemnastowieczny gdański teatr, a potem na dwadzieścia pięć udokumentowanych sezonów grających w nim aktorów angielskich.

Tym teatrem była Gdańska Szkoła Fechtunku.  

Było to wówczas najlepsze miejsce do grania przedstawień. Szkoła znajdowała się dokładnie w tym miejscu, w którym teraz siedzimy, w którym stoi Gdański Teatr Szekspirowski.

Skąd angielscy aktorzy w Gdańsku?

Przybyli do nas z różnych powodów. Jednym z nich było szykanowanie za wiarę katolicką. Zmuszono ich na przykład do uczestniczenia w mszach anglikańskich, a odmowa kończyła się wysoką grzywą. Uczestników tajnych katolickich mszy ścigano z najwyższą surowością – więziono ich, torturowano i mordowano. To był cały teatr, na który zjeżdżały rodziny z dziećmi. Skazanego najpierw wieszano w celu podduszenia, potem go publicznie kastrowano, wybebeszano i wyrywano serce. Szczęśliwy był ten, który szybko wyzionął ducha. Potem obcinano głowę i ćwiartowano ciało. 

Nie dziwota, że aktorzy zwiali, by przez Niderlandy i Niemcy dotrzeć do otwartego, tolerancyjnego i bogatego Gdańska.

To prawda, podróżowali z miasta do miasta szukając dla siebie książęcego lub królewskiego patronatu i znaleźli go w końcu na dworze Władysława IV, gdzie przez wiele lat oprócz opery włoskiej utrzymywano także aktorów angielskich, którzy zimowali w Warszawie, a latem ruszali w objazd po między innymi dużych nadbałtyckich miastach.

Co grali?

W dokumentach nie mamy tytułów. Wiemy tylko, że grają „znakomite komedie i tragedie”. Kiedy występowali na Śląsku jedna z księżniczek austriackich pisała w liście, że „byli aktorzy i wystawili sztukę o Żydzie”.

„Kupca weneckiego”?

Być może. Księżniczka pisała, że widziała też „sztukę o królu i jego córkach”. I tu już mamy kilka możliwości. Wiemy na pewno, że ten sam repertuar był grany w Londynie. 

I to wszystko spowodowało, że zapragnął pan zbudować szekspirowski teatr? Przecież to było na pierwszy rzut oka czyste szaleństwo.

Wiele osób rzeczywiście pukało się w głowę. Jednak ważniejsza od szaleństwa wydała mi się nieustępliwość wynikająca, powiedziałbym, z przyzwoitości. Bo, wie pan, skoro przez tyle lat zawracałem głowę ważnym ludziom tego świata, nie mogłem potem powiedzieć, że rezygnuję, że jestem zmęczony, że to niemożliwe jednak, by zbudować w naszym mieście szekspirowski teatr.

Zajęło to panu ćwierć wieku.

Pamiętam jak dziś inauguracyjny wieczór w 1990 roku, na który zaprosiliśmy wielu ważnych ludzi (listę gości robiła znajoma dziennikarka, bo ja nikogo nie znałem), prezydenta Gdańska i ambasadora Wielkiej Brytanii. Chcieliśmy ich czymś ugościć, więc spotkałem się z właścicielem lokalnej sieci sklepów z prośbą o wsparcie. Ów biznesmen mnie wysłuchał, a potem zapytał, czym się zajmuję. Powiedziałem, że nauczaniem literatury angielskiej. I on wtedy zaczął się gromko śmiać, bo myśl, że można z czegoś podobnego żyć nigdy go nie naszła. W każdym razie dostarczył nam zakąski i wino musujące.

Teatru się z tego nijak zbudować nie da.

Właśnie, wtedy się zorientowałem, że potrzebuję dobrego patrona i napisałem list do księcia Karola.

Że Wasza Wysokość i tak dalej?

Dokładnie tak. Żona, która była świadkiem pisania tego listu, uznała mnie za wariata. Tymczasem list doszedł i doczekał się nawet odpowiedzi od koniuszego księcia, który zaprosił mnie do Londynu. Pech chciał, że w dniu naszego zaplanowanego spotkania, książę Karol spadł z konia i złamał rękę. Wróciłem więc do Gdańska na tarczy, ale wkrótce dostałem drugi list, tym razem od prywatnego sekretarza księcia, że jest zaszczycony propozycją objęcia patronatem pomysłu zbudowania Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. 

Jest pan jego dyrektorem od dziesięciu lat, sam budynek otwarto cztery lata temu. Już nikt nie puka się w głowę?

Sam trochę nie mogę uwierzyć, że nam się w końcu udało. Na pewno jestem dzieckiem szczęścia – tak uważa moja żona i zespół w teatrze. Zawsze jakoś tak się działo, że w końcu nam się udawało, wbrew tym, którzy nam ciągle rzucali kłody pod nogi. 

prof. Jerzy Limon, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku, (Fot. Rafał Placek)

Marzenie się spełniło?

Tak, mamy wymarzony teatr, który jest w nieustannym rozruchu. Ideą nadrzędną jest połącznie sztuki i edukacji, tak, by Gdański Teatr Szekspirowski był centrum artystycznym o znaczeniu międzynarodowym, zgodnie z gdańską tradycją otwartości na świat. Nie ulegamy modom, choć pokazujemy wszystko, co w danym czasie jest najciekawsze – służy temu rozpoczynający się właśnie Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski, na którym pokazujemy najciekawsze spektakle z kraju i ze świata. Nieraz bardzo ryzykowne. 

Ryzykowne zderzanie Szekspira ze współczesnością pana denerwuje czy podnieca?

Denerwuje mnie niewiedza reżyserów, szczególnie młodych, którzy mało czytali i mało widzieli. Przez to często wydaje im się, że coś odkrywają, a tymczasem to już odkryte zostało. Oni nie zdają sobie nawet sprawy, że powielają zabiegi dawno w sztuce wyeksploatowane, co najmniej od lat sześćdziesiątych, przez choćby akcjonistów wiedeńskich robiących przecież rzeczy naprawdę nie z tego świata. Dzisiaj często młodzi reżyserzy coś gdzieś zobaczą, potem wsadzą aktorowi, za przeproszeniem, kamerę w tyłek albo „kurwami” rzucą ze sceny i myślą, że są radykalni. Mnie to nie szokuje, tylko smuci. Denerwują mnie też przedstawienia, które nie tłumaczą faktu swojego istnienia, tylko wymagają pozascenicznej eksplikacji. Widz musi najpierw przeczytać kilka książek, żeby spektakl zrozumieć. Owe książki to oczywiście Judith Butler, Julia Kristeva i coś Jacquesa Lacana – dyżurny zestaw dzisiejszego „radykalnego” teatru. 

Odnotowuję skrupulatnie wszystkie złośliwości.

Naprawdę uważam, że takie podejście jest nieuczciwe, jest nie w porządku wobec widza, zwyczajnie odtwórcze i po prostu niemądre. 

A ramoty z przyklejonym wąsem pana nie irytują?

Takichspektaklijużprawie nie ma, przynajmniej w Polsce. Szekspir byłby szczęśliwy widząc nowoczesne i mądre interpretacje swoich dzieł, choć sam pewnie nie pisałby dzisiaj dla teatru, tylko dla telewizji.

Dla Netflixa.

Za wielkie pieniądze.

A może reżyser gmerać z szekspirowskich sztukach? Może ciąć i dopisywać?

Można wszystko, byle z głową. Czasami nawet trzeba, bo jest problem hermetyczności szekspirowskiego języka, bo jego dramaty są pełne figur retorycznych, których dzisiaj nikt nie używa, bo przegadane są opisy scenograficzne, które współcześnie zastępuje scenografia. Można w końcu czytać Szekspira na wszelkie sposoby, także dżenderowo czy homoerotycznie – proszę bardzo! Tylko róbmy to mądrze, bo Szekspir w sprawnych teatralnych rękach jest czystą rozkoszą i pozwala na grzebanie w duszy, a nie tylko w rozporku.

 

Prof. Jerzy Limon (ur. 1950) jest anglistą, literaturoznawcą, tłumaczem, pisarzem, szefem Katedry Sztuk Scenicznych Uniwersytetu Gdańskiego. Był inicjatorem budowy Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego oraz stworzenia Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego – kieruje od lat jednym i drugim. Za swoją działalność został odznaczony m.in. Orderem Imperium Brytyjskiego. Do księgarń trafiła właśnie jego nowa książka „Szekspir bez cenzury”.

XXII Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski w Gdańsku, 27 lipca – 5 sierpnia, program na www.festiwalszekspirowski.pl.

Mike Urbaniak
Proszę czekać..
Zamknij