Znaleziono 0 artykułów
02.02.2020

W Sundance mówią kobiety

02.02.2020
Kadr z filmu "Miss Americana" (fot. materiały prasowe)

Prawie połowę filmów, które wyświetlono podczas kończącej się właśnie edycji festiwalu w Sundance, nakręciły reżyserki. Były różne – obok wybitnych znalazły się średnie, a nawet słabe. Wybraliśmy cztery bardzo ciekawe historie.

Festiwal Filmowy Sundance to święto kina zaangażowanego. W Park City oglądamy filmy zajmujące stanowisko w kwestiach politycznych, tropiące niesprawiedliwości, odkłamujące historię i burzące stereotypy. W tym roku za 44 proc. obrazów odpowiadały reżyserki. Co z tego wyszło? Obok filmów wybitnych znalazły się średnie, a nawet słabe. Czyli tak jak na każdym innym festiwalu. Okazuje się, że parytet nikogo nie zabił, świat kręci się dalej.

Nanette Burstein „Hillary”

Śnieżne Park City zawsze przyciąga gwiazdy. Czerwone dywany wyglądają tu nieco inaczej, są mniej napuszone, panuje atmosfera otwartości i luzu. Jednak od czasu do czasu nie da się uniknąć ochrony. Cały sztab poważnych panów z Secret Service towarzyszył – z powodów proceduralnych – Hillary Clinton, która na festiwalu pojawiła się jako bohaterka dokumentalnego serialu utytułowanej Nanette Burstein.

Czteroodcinkowa produkcja to nie tylko dobrze zrobiona biografia, ale też soczewka, przez którą bohaterka i twórczyni przyglądają się emancypacji kobiet i ewolucji amerykańskiego społeczeństwa. Najciekawsze i najmniej oczywiste są pierwsze lata życia Hillary, wówczas jeszcze Rodham. Potem serial zaczyna być tradycyjnie prowadzoną, rzetelną kroniką. Burstein nie unika trudnych tematów – jest mowa zarówno o Lewinskygate jak i oskarżeniach o używanie prywatnego serwera do celów służbowych.

Clinton nie jest może wylewna, ale dzielnie odpowiada na pytania, nie odwracając się od kontrowersji i niedopowiedzeń. – Trudno jest funkcjonować w czasach, w których ceni się szczerość i mówienie o emocjach, kiedy dorastało się w okresie, gdy okazywanie jakichkolwiek emocji było dla kobiety gwoździem do trumny – mówi.

Ta produkcja mogłaby posłużyć za smutny dowód w sprawie o udowodnienie podwójnych standardów, jakie obowiązują płcie. To zapis walki z systemowym seksizmem. W serialu widać, jak bardzo zaszkodziły Clinton jej racjonalizm i niezdolność do składania obietnic bez pokrycia. W konfrontacji z rzucającym obietnice na prawo i lewo, głośnym i nieznającym żadnych granic Donaldem Trumpem, była bez szans w wyścigu o prezydenturę.

Na serial poluje kilka polskich stacji. O ile uda się dogadać w kwestii finansów, powinien on trafić na polskie ekrany. Na razie pod koniec lutego zobaczą go widzowie festiwalu Berlinale.

Lana Wilson, „Miss Americana”

Być może najgłośniejszą – nie w przenośni – premierą był pokaz poświęconego Taylor Swift dokumentu „Miss Americana”. Kiedy gwiazda wysiadła z auta przed The Eccles Theatre, tłumnie zgromadzeni fani zdarli sobie gardła. Może dlatego, że na sali obecnych było wielu sympatyków artystki, pokaz był bardzo emocjonalny – raz po raz ktoś wyciągał chusteczkę, wzdychał, ocierał łzy. Ale to także zasługa samego filmu, który, wbrew obawom sceptyków, dotyka także trudnych, wstydliwych i niejednoznacznych momentów z życia piosenkarki.

Reżyserka Lana Wilson przez kilka lat w sekrecie przed mediami, a nawet własną rodziną, towarzyszyła Swift w domu, studiu nagraniowym, podczas tras i spotkań z prasą. Artystka jej zaufała i wpuściła naprawdę głęboko w swoje życie, serce, głowę. Fascynujące jest obserwowanie, jak Swift pracuje, jak kreatywną jest twórczynią i jakim tytanem pracy. Wiele epizodów, o których tu mowa, znamy – nieszczęsna afera po oskarżeniach ze strony Kanye’ego Westa, komentarze na temat kolejnych partnerów, śledzenie z kamerą każdego kroku, stała i okrutna krytyka wyglądu. Ale dzięki filmowi dostajemy szansę, by spojrzeć na nie od wewnątrz.

Z tej wspólnej podróży wyłania się szczera i poruszająca opowieść o ewolucji artystki, która od systemowo apolitycznej dziewczyny, której marzeniem było uszczęśliwiać świat, powoli przemienia się w wygadaną, znającą własne potrzeby i granice feministkę, zaangażowaną w prawa na rzecz mniejszości artystkę, która umie wykorzystywać sławę w szczytnych celach. Jednocześnie nie boi się przyznać do słabości czy błędu.

Niby nic oryginalnego, ale ze względu na sławę i pozycję bohaterki ten dokument (wkrótce na Netfliksie) ma szansę stać się ważny dla wielu młodych dziewczyn. I nie tylko dla nich.

Julie Taymor „The Glorias”

Kadr z filmu "The Glorias" (fot. materiały prasowe)

Ikona feminizmu Gloria Steinem jest autorytetem dla wielu pokoleń kobiet. Na Sundance pokazano film Julie Taymor „The Glorias”, oparty na jej książce „Moje życie w drodze”. Obraz pokazuje całe życie Steinem – od dzieciństwa na walizkach, przez podróże, studia, karierę dziennikarską, po zaangażowanie polityczne i społeczne, medialną karierę i dojrzały aktywizm.

Reżyserka zdecydowała się na ciekawy zabieg: między kolejne rozdziały wstawia czarno-białe sceny rozgrywające się w jadącym przez Stany Zjednoczone autobusie. W tej przestrzeni mają szansę spotkać się różne wersje Glorii, grane m.in. przez Alicię Vikander i Julianne Moore.

„The Glorias” pokazuje, że feminizm nie zawsze jest postawą wrodzoną i że nawet największe jego symbole musiały przejść wyboistą drogę. Film Taymor podkreśla też, że w nurcie jest miejsce dla osób o bardzo różnym światopoglądzie. To nie tylko fascynująca i wzruszająca biografia inspirującej bohaterki, ale też portret zmieniającej się na przestrzeni lat Ameryki, która pod pewnymi względami przeszła ewolucję totalną, a pod innymi nie zmieniła się prawie wcale. Kiedy już wydawało się, że walka o prawa kobiet może na chwilkę przystopować, rządy prezydenta Trumpa znowu wywołują demony przeszłości. Dokumentalne fragmenty, w których widzimy Steinem przemawiającą podczas niedawnego Marszu Kobiet, podkreślają aktualność tematu. A histerycznie niemal głośny aplauz, jaki dostała aktywistka, gdy wyszła na scenę, by porozmawiać z publicznością, pokazuje, że jej charyzma ani trochę się nie przeterminowała.

Tego filmu spodziewałabym się na Amerykańskim Festiwalu Filmowym, a potem na którejś z platform streamingowych.

Janicza Bravo „Zola”

Kadr z filmu "Zola" (fot. materiały prasowe)

Pośród filmów kontemplacyjnych, łagodnych, metafizycznych czasami pojawia się potrzeba czegoś mocnego, jaskrawego. W tym roku zaspokoiły ją z nadwyżką dwa świetne filmy wyreżyserowane przez kobiety i kobietom poświęcone. Jednym z bardziej dyskutowanych obrazów była „Zola” Janiczy Bravo, nie bez kozery nazywana wariacją na temat „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a.

Scenariusz filmu zainspirowała seria tweetów opublikowanych pięć lat temu w sieci przez tancerkę na rurze Aziah „Zolę” King. W wyniku znajomości z seksworkerką Stefani (Riley Keough) młoda kobieta ląduje w położonej tysiąc kilometrów od domu Tampie i staje się stroną w bardzo niebezpiecznej sytuacji: pomiędzy alfonsem, gangsterami, namawiającą do prostytucji koleżanką a łańcuszkiem żądnych wrażeń mężczyzn. Zola nie ulega presji otoczenia i dzięki asertywności i odwadze wychodzi z kryzysu obronną ręką.

Bravo świetnie chwyta język bohaterek i detale budujące wrażenie autentyczności. „Zola” to neonowa piguła, film wulgarny, mocny i pulsujący surową energią. Nie stroni od nagości i seksu, ale jednocześnie – choć wszyscy mężczyźni patrzą na bohaterki jak na mięso – kamera nigdy nie odbiera kobietom podmiotowości.

Temu filmowi także wróżę miejsce w harmonogramie listopadowego AFF, a kto wie, może kinową dystrybucję.

Emerald Fennell „Obiecująca. Młoda. Kobieta”

Do kin na pewno trafi „Obiecująca. Młoda. Kobieta”, zaskakujący debiut reżyserki Emerald Fennell, showrunnerki drugiego sezonu „Obsesji Eve”. To drugi z mocnych kobiecych filmów w Sundance. Idealne połączenie kina komercyjnego z autorską opowieścią, świadomie sięgająca po stereotypy opowieść o wyłamywaniu się z nich.

Zjawiskowa Carey Mulligan gra Cassandrę Thomas –trzydziestoletnią zrezygnowaną barmankę, która wciąż mieszka z rodzicami i nie ma chłopaka. Kiedyś studiowała, ale studia rzuciła. Zabija czas, chodząc na imprezy i udając tam zalaną w sztok. W ten sposób namierza pozornie miłych gości, którzy, w odpowiednich okolicznościach, chętnie skorzystają z okazji, jaką stwarza przelewająca się przez ręce, nieświadoma sytuacji atrakcyjna kobieta na ramieniu.

 

Na pierwszy rzut oka film Fennell wygląda na klasyczne kino zemsty. Z czasem widz odkrywa, co naprawdę napędza „misję” Cassandry. „Obiecująca…” to energetyczna opowieść o potrzebie sprawiedliwości, walce o prawa, przyjaźni. Film jest atrakcyjny, ma świetne tempo i humor, ale nie zadowala się prostymi odpowiedziami. Świadomy, niepozbawiony zaskakujących zwrotów hymn, jakiego potrzebują dziś kobiety. Świetna muzyka i genialne stylizacje to tylko wisienka na tym wielopiętrowym torcie.

 

Anna Tatarska, Park City
Proszę czekać..
Zamknij