Znaleziono 0 artykułów
18.09.2020

Wstrząsająca książka Davida Treuera

18.09.2020
David Treuer (Fot. Nisreen Breek)

Pochodzący z największego indiańskiego narodu David Treuer opowiada, jak w biedzie i upokorzeniu pojawia się potrzeba sprawiedliwości. Sandacz jest tutaj symbolem walki o prawa człowieka, kluczowym dowodem na to, że umów należy dotrzymywać. To wstrząsająca książka. I bardzo ciekawa.

Dlaczego sandacz amerykański, drapieżna, srebrzysto-czarna ryba z delikatnymi ciemnymi paskami i wyłupiastymi oczami, jest więcej wart od amerykańskiego szczupaka, bardziej okazałego niż jego europejski odpowiednik? Bez wątpliwości smakuje lepiej, lecz to niejedyna jego zasługa. Do niedawna coraz rzadziej pojawiała się w jeziorach (dzisiaj populacja sandacza jest skutecznie odbudowywana), za to w kartach restauracji w wakacyjnych miejscowościach stanów Minnesota, obu Dakot czy Wyoming występowała nieprzerwanie, za bardziej niż godziwe pieniądze. Rozliczne inspekcje handlowe dowodziły bezspornie, iż na talerzu nie mamy sandacza amerykańskiego, lecz jego europejskiego kuzyna. Przy tym smaku jednej i drugiej ryby nie sposób odróżnić, więc nic dziwnego, że kucharze wrzucali na patelnie europejskiego sandacza, bo dostawa pewna, a cena w hurcie sporo niższa.

Co więc jest specjalnego w amerykańskim sandaczu, skoro zajmowały się nim wszelakie sądy aż po Sąd Najwyższy? Otóż ryba stała się symbolem walki o prawa człowieka i obywatela, kluczowym dowodem, iż układów nie wolno łamać, nawet tych zawartych wiele lat temu, gdy na kontynencie amerykańskim cywilizacja europejska starła się z ludźmi żyjącymi w epoce kamienia. Lecz pacta sunt servanda, jak głosi łacińska maksyma. Umów należy dotrzymywać. Niech sandacz będzie nauczką dla wszystkich, którzy uważają inaczej.

David Treur, „Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion” (Fot. Materiały prasowe wydawnictwo Czarne)

David Treuer jest półkrwi Odżibuejem, a to znaczy, że pochodzi z największego indiańskiego narodu żyjącego w USA i w Kanadzie. Napisał wstrząsającą książkę o tym, jak w państwie prawa można wyrugować utrwalone, acz niesprawiedliwe i bezprawne zwyczaje. A że rzecz dzieje się na tle bezkresnych prerii, przepastnych lasów i granatowych jezior, wszystko jest jeszcze ciekawsze.

Odżibuejowie, podobnie jak Ottawowie, Potawatomi, Delawarowie, Apacze, Nawahowie, Dakota i dziesiątki innych plemion indiańskich, podpisywali traktaty z „bladymi twarzami”, gwarantowane przez Wielkiego Białego Ojca z Waszyngtonu: oddadzą znaczną część swojej ziemi, osiedlą się w rezerwatach (nazwa, stosowana do ludzi, jest co najmniej okropna), lecz zachowają na ziemi własnej i oddanej prawa do tego, co robili od stuleci: eksploatowania lasów, łowienia ryb i polowania na zwierzęta. Bywało z tym różnie, zazwyczaj gorzej niż lepiej, ale nigdy zgodnie z zawartymi umowami. Lecz czasy się zmieniają, garść Indian poszła do szkół i (tych często wspierała cała społeczność) na uniwersytety. A kiedy otworzyli stare kuferki z zapisami z XVIII i XIX wieku, uznali, że mają się na co powołać.

Treuer nie idealizuje indiańskiego życia ani nie zrzuca wszystkiego na białych, choć biali mają tu wiele za uszami. Ani myśli być ckliwy, nie szuka przyrodzonej szlachetności w pierwszych gospodarzach Ameryki. W jego opowieściach o indiańskich rezerwatach jest miejsce na bezprzykładne pijaństwo i narkotyki (Indianie z przyczyn genetycznych mają śladowe ilości pewnego białka, które chroni przed uzależnieniem), przemoc domową, biedę aż piszczy, cwaniactwo, kumoterstwo, kombinatorkę, nepotyzm i korupcję rezerwatowych przywódców. Ale też na rasizm, umyślną politykę wykluczenia, cynizm władz stanowych, zadarte nosy białych kmiotków. Indianie są bez bezsprzecznie ofiarami, lecz niekiedy ofiary dręczą się wzajem na własne życzenie.

Tu mamy wielkie entrée sandacza, którego sami Indianie niemal wybili, gdy wmówiono im, iż doraźny zysk jest ważniejszy niż wszystko inne. Gdzieś, kiedyś złapano na wodach rezerwatu Odżibuejów białych wędkarzy łowiących sandacze, którzy powinni przestrzegać przepisów, lecz mieli to w głębokim poważaniu, bo Indianiec nie będzie im się wtrącał. Kazano im zapłacić i wyegzekwowano grzywnę, skonfiskowano łódź, ale ile było z tego szumu po „białej” stronie, apelacji i odwołań. Gdzie indziej pojawiały się pikiety, że Indianie łowią poza rezerwatami, ale te również zastopowano. Coś komuś (ktoś oczywiście był Indianinem) spalono, pocięto sieci, zniszczono silnik w łodzi. Lecz za Indianami były nierespektowane przez lata, niemniej prawomocne umowy. Oraz wola, by je egzekwować. A potem sprawy zaszły do sądów – plemiennych, w hrabstwach, do jurysdykcji stanowej i federalnej. Okazywało się, że papier podpisany 100 lat temu z okładem to nie martwy zapis, ale wiążąca obie strony umowa, co z tego, że stara, skoro ważna.

Książka Treuera jest opowieścią, jak w biedzie i upokorzeniu pojawia się potrzeba sprawiedliwości. A także godność, niechby oznaczałaby ona prawo do łowienia sandaczy. Te zaś, bliskie odejścia na wieczne łowy, wróciły do indiańskich jezior, gdy Indianie znów poczuli się na swoim. Można więc wyobrazić sobie happy end.

* David Treuer, „Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion”, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. Czarne

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij