Znaleziono 0 artykułów
18.04.2020

Zawód: stylista – Sławek Blaszewski

18.04.2020
Sławek Blaszewski (Fot. Siwicka)

Nie ma konta na Instagramie, nie śledzi trendów, a mimo to od ponad 25 lat jest jedną z najciekawszych postaci w polskiej modzie. – Moda jest dla mnie wymarzeniem sobie czegoś, a później realizacją tego marzenia. Wystawy sklepowe, ulica – to nie moda. To jest bardzo przeciętne – mówi Sławek Blaszewski w nowym odcinku naszego cyklu o stylistkach i stylistach. 

Jako stylista i kostiumograf pracował w magazynach o modzie, na planach reklam i programów telewizyjnych, kreował wizerunek artystów, doradzał biznesmenom i politykom. Od sześciu lat mieszka w Berlinie. Od siedmiu tworzy kostiumy do wszystkich spektakli teatralnych Krzysztofa Garbaczewskiego. Ostatni z nich to „Boska komedia” Dantego w warszawskim Teatrze Powszechnym. 

Sławek Blaszewski (Fot. Siwicka)

Słyniesz z mocnego charakteru. Potrafisz wyjść ze spotkania służbowego lub odmówić współpracy ze znaną osobą, bo coś ci nie pasuje. Czym się kierujesz, gdy przyjmujesz lub odrzucasz zlecenie?

Pracuję z tymi, u których mam całkowitą wolność tworzenia. W teatrze pracuję tylko z Krzyśkiem Garbaczewskim. On wszystkim współpracownikom daje wolną rękę, za to cenię go najbardziej. Tak jak sobie wyśnię, tak realizuję. Dlatego tak bardzo lubię pracę w teatrze, bo w przeciwieństwie do reklamy czy filmu tu nie ma żadnych ograniczeń. Nie mam nad sobą klienta, który czegoś wymaga, lub gwiazdy filmowej, która chce ładnie wypaść na ekranie. Nie pracuję z innymi reżyserami, bo boję się, że musiałbym się dostosować, a to nie leży w mojej naturze. Wolę raz na jakiś czas zrobić reklamę i dzięki temu móc wybierać, z kim chcę współpracować artystycznie. 

Do których spektakli Garbaczewskiego robiłeś kostiumy? 

Zaczęło się od Szekspira – robiliśmy razem „Burzę” w Teatrze Polskim we Wrocławiu i „Hamleta” w Teatrze Starym w Krakowie. Później były „Robert Robur” Mirosława Nahacza w warszawskim TR, „Wyzwolenie” Wyspiańskiego w Teatrze Studio, „Chłopi” Reymonta w Teatrze Powszechnym, „Makbet” i „Państwo Platona” z wrocławskim Teatrem Polskim w podziemiu, do oglądania w wersji online w aplikacji 360 stopni. Potem była „Uczta” Platona w Nowym Teatrze i wreszcie „Boska komedia” w Powszechnym. 

Jesteś bardziej kostiumografem czy stylistą? 

Nigdy nie wstydziłem się słowa „stylista”. Kostiumy do reklam czy do filmów robię od połowy lat 90., to już ponad 25 lat, ale zawsze wychodzę od mody, to są moje korzenie. O kostiumach do spektaklu teatralnego myślę jak o kolekcji na wybieg. Garbaczewski zauważył, że kostiumy do „Chłopów” inspirowane Japonią, a uszyte z materiałów koszulowych, mogłyby zostać pokazane jako kolekcja mody. Gdy nad nimi pracowałem, nie myślałem postaciami, Jagną i Boryną, tylko całym światem „Chłopów”, do którego stworzyłem pełną kolekcję damskich i męskich strojów.

Jak wygląda twój proces twórczy? 

Projektuję na manekinie. Mam pomysł, kupuję materiał i zaczynam go układać. Później krawcowa tworzy z tego konstrukcję i szyje. Ja wiem, jak chcę, żeby to wyglądało, krawcowa wie, jak to zrobić. Jeżdżę po całym świecie, więc dużo inspiracji przywożę z podróży. Ostatnio poszedłem do TR zobaczyć po raz kolejny „Roberta Robura” i przypomniała mi się moja podróż po Birmie, z której zapożyczyłem do tego spektaklu wiele cytatów. Na przykład tatuaże – Sebastian Pawlak występuje w zakropkowanych rajtuzach naciągniętych na twarz, to inspiracja wytatuowanymi kropkami twarzami birmańskich kobiet. Na szyi ma wisiorek z pięcioma głowami, który jest kopią oryginalnego wisiorka przywiezionego z Birmy. Wielkie maski użyte w spektaklu również zapożyczyłem od birmańskiego ludu. 
Nadal lubię przeglądać alternatywne magazyny o modzie. Szczególnie te, które nie skupiają się na tym, w co się ubrać, tylko zachęcają do bujania w obłokach. Tym jest dla mnie moda – wymarzeniem sobie czegoś, a później realizacją tego marzenia. Wystawy sklepowe, ulica – to nie moda. To jest bardzo przeciętne. 

Kończyłeś politechnikę w Gdańsku na Wydziale Budowy Maszyn, specjalizacja: chłodnictwo. Chyba nie marzyłeś wtedy, żeby zostać stylistą? 

Pochodzę z Sopotu. Gdy byłem na studiach, Trójmiasto było już dla mnie za ciasne. To były czasy komuny, lata 80. Wtedy nie zmieniało się kierunków tak jak później, w czasach galopującego kapitalizmu. W połowie studiów przemknęła mi przez głowę myśl, że coś jest nie tak. Chciałem wtedy przenieść się na architekturę, ale nie umiałem rysować. W końcu zostałem na tych studiach, bo miałem tam fajne towarzystwo. Starsi koledzy, którzy ukształtowali mnie muzycznie, podsuwali książki. Słuchaliśmy Yes, Franka Zappy. Po obronie dyplomu inżyniera poszedłem do pracy w firmie handlującej profilami aluminiowymi. Spędziłem tam jeden dzień i więcej nie wróciłem. 

Spakowałem się i wyjechałem do Warszawy. Był rok 1990. Mniej więcej w tym samym czasie przyjechali tu znajomi muzycy z rockowego zespołu Apteka. Nie znałem w Warszawie nikogo innego, więc cały czas spędzałem z nimi, aż w końcu zaproponowali mi, żebym był ich menedżerem. Robiłem to przez dwa lata. Żoną basisty Marcina Ciempiela była Basia Czartoryska. Gdy wybieraliśmy się w trasę koncertową, chłopcy szykowali sprzęt i samochód, a my z Basią siedzieliśmy w mieszkaniu i oglądaliśmy magazyny o modzie, które jej siostra przysyłała z Paryża. Wtedy odkryłem, że bardziej niż gitary i samochody interesuje mnie moda.

Sławek Blaszewski (Fot. Siwicka)

Ktoś w twoim domu rodzinnym miał podobne pasje? 

Artystyczną duszę odziedziczyłem po dziadku. Był wykształconym muzykiem, a amatorsko również malarzem. Do tego bardzo elegancko się ubierał. Myślę, że to, co po nim mam, to raczej kwestia genów niż wychowania, bo bardzo się go bałem, wszystko musiało być tak, jak on chciał. Charakter też mam po nim.

Sławek Blaszewski (Fot. Siwicka)

Mało kto pracuje jako stylista przez tyle lat co ty. Jak udało ci się przetrwać w tym zawodzie? 

Zacząłem w 1994 roku, gdy do Polski wchodził magazyn „Elle”. Basia Czartoryska dostała pracę stylistki, a ja zostałem jej asystentem. Przyjeżdżała do nas na szkolenia wspaniała Françoise Bernard, konsultantka z francuskiej edycji „Elle”. To były fascynujące spotkania, bardzo dużo się od niej nauczyłem. Gdy zacząłem odczuwać ograniczenia pracy w magazynie modowym, bo na przykład narzucano mi tematy sesji, odkryłem świat reklamy, gdzie były różne postacie do tworzenia. Po jakimś czasie oczywiście zrozumiałem, że to też jest ograniczające, trzeba się dostosowywać do wymogów klientów, którzy często kwestionowali moje decyzje. Zacząłem więc pracować przy filmach. 

Później odkryłem fascynujący świat szkoleń dla ludzi biznesu i dla polityków. Przez kilka lat pracowałem w szkole Macieja Orłosia. On doradzał ludziom, jak się publicznie zachowywać, a ja, jak powinni wyglądać. To było nieprawdopodobne doświadczenie – zagubieni ludzie, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Bardzo wdzięczny materiał do pracy. Dobrze wspominam też pracę w telewizji, szczególnie te lata, gdy byłem stylistą Szymona Majewskiego w jego autorskim programie. Co sezon wymyślałem mu jego nowe wcielenie – raz był dandysem, innym razem japońskim fashionistą itd. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego kandydata do takich eksperymentów. On nawet nie spoglądał w lustro, tylko od razu szedł na plan. Ufał mi w 100 procentach, wiedział, że dobrze wygląda. 
Dumny jestem z tego, jak udało mi się zmienić wizerunek Andrzeja „Piaska” Piasecznego. Wcześniej był zgrzyt między jego stylem na „blokersa” a jego widownią, na którą składają się głównie… panie. To, co zrobiłem, dla Andrzeja było prawdziwą rewolucją. A ja po prostu nauczyłem go ubierać się elegancko. Zadbałem nie tylko o jego wizerunek sceniczny, ale i prywatny. Przecież nie może być tak, że na koncercie jest w marynarce, a na premierę filmu pójdzie w wielkich traperach i szerokich spodniach. 

To kwestia konsekwencji w ubieraniu się – jedna z zasad, którą wpoiła mi Françoise Bernard. Tłumaczyłem to też ludziom biznesu i politykom na szkoleniach – dobry styl nie polega na tym, że w pracy nosisz garnitur czy garsonkę, a w domu wskakujesz w rozciągnięty dres. Jeśli chcesz budować swój prestiż, to warto zainwestować też w swój czas prywatny i dobrze wyglądać również wtedy. Warto się postarać dla samego siebie. 

Kobiety stylistki często mówią o tym, że na planie zdjęciowym reklamy czy filmu spotykają się z lekceważącym stosunkiem do ich pracy. Czy jako stylistę mężczyznę też cię to spotkało?

Raczej nie. Myślę, że mój wiek budzi na planie pewien respekt, niektóre młodsze gwiazdy mówią do mnie per „pan”. Zdarzyło się, że zerwałem współpracę i wyszedłem ze spotkania, bo ktoś oczekiwał ode mnie, że ubiorę jakiś zespół tak jak inny zespół ze zdjęcia. Rzadko jestem skłonny iść na kompromis. Szybciej zrezygnuję ze zlecenia, niż pójdę na ustępstwa. Bronię własnego zdania, wiem, czego chcę, i nie jest łatwo mnie przekonać, że coś innego byłoby lepsze. 

Wyróżniasz się z tłumu. Od zawsze? 

Tak, zawsze lubiłem wyglądać inaczej niż wszyscy. Kiedy na studiach koledzy nosili wyciągnięte swetry i dżinsy, ja chodziłem w garniturach i krawacikach. Fascynowali mnie Leopold Tyrmand i bikiniarze. Ich styl, dbałość o szczegóły, jak chociażby kształt kołnierzyka. Potrafiłem wrócić do domu i zmienić całe ubranie, bo nie pasowało mi do skarpetek. Dlaczego nie zmieniałem skarpetek? Nie mam pojęcia. 
Gdy koledzy dorośli i zaczęli ubierać się bardziej elegancko, ja przeszedłem na wyciągnięte swetry. Moi znajomi w Sopocie byli typowymi „monciakowymi” podrywaczami, co noc inna dziewczyna. Próbowali mnie też w to wciągnąć, ale ja się nie nadawałem, byłem zbyt nieśmiały. Mimo to dziewczyny zawsze mnie uwielbiały. Już od podstawówki, kiedy grałem z nimi w gumę. 

Masz więc w sobie sporo kobiecego pierwiastka, to zapewne pomaga, gdy zajmujesz się modą. 

Wychowywały mnie mama z babcią. Gdy byłem chory, dostawałem szydełko i włóczkę, babcia mówiła mi: „Poszydełkuj sobie”. Kiedy sześć lat temu razem z moją dziewczyną Weroniką przeprowadziliśmy się do Berlina, ona dużo pracowała, a ja zajmowałem się domem. W domu ogarniam wszystko. 
Już na początku naszego związku ustaliliśmy, że nie chcemy mieć dzieci. Nie lubię robić czegoś na pół gwizdka. Kiedy się czegoś podejmuję, to wkładam w to 100 procent siebie. Przy dziecku musiałbym zrezygnować z wielu moich pasji, nie chcę tego robić. Byłem w dwóch związkach z kobietami, które miały dzieci, więc wiem, jakiego poświęcenia wymaga rodzicielstwo. 

Moje partnerki życiowe zawsze były dla mnie siłą napędową. Dzięki nim wkręcałem się w kolejne światy – filmu, teatru, performansu, sztuki. Oboje z Weroniką pracujemy w kulturze. Ona jest organizatorką festiwalu filmów dokumentalnych prezentujących twórczość kobiet „HER Docs”. Jeśli chodzi o konsumpcję kultury, Berlin jest bardziej satysfakcjonujący niż Warszawa, dlatego tu zamieszkaliśmy. 

Kupujesz jeszcze markowe ubrania? 

Gdy w latach 90. jeździłem na pokazy mody, to zawsze przywoziłem sobie jedną markową perełkę w sezonie. Teraz już nie kupuję drogich ubrań. Nadal mam słabość do Comme des Garçons, bo jest unikatowe, zawsze myślą o krok do przodu. Ostatnio będąc w Tokio, upolowałem w outlecie siedem par szerokich spodni CdG i nosimy je z Weroniką na zmianę. Resztę ubrań sam sobie przerabiam. Z projektantów bardzo cenię Bernharda Willhelma, za kreatywność w kombinowaniu. 

Nie masz Instagrama. Media społecznościowe nie są ci do niczego potrzebne? 

Nie. Szukam inspiracji na zewnątrz, głębiej. Nie na zdjęciach innych ludzi. Niektórzy wrzucają swoje zdjęcia na Instagram, chociaż codziennie wyglądają tak samo. Ja każdego dnia wyglądam inaczej, ale nie mam potrzeby dzielenia się tym ze światem za pośrednictwem mediów. Większą satysfakcję daje mi uśmiech przechodnia na ulicy na mój widok. 

Jaką masz radę dla młodych ludzi, którzy chcą się zajmować modą? 

Na pewno praca stylisty jest łatwiejsza niż praca projektanta. Nie warto fascynować się celebrytami, bo są odtwórczy. Warto iść pod prąd. Czasem kupuję na wyprzedaży coś modnego i nie noszę tego, dopóki nie wyjdzie z mody. Mało komu udaje się być o krok do przodu. Ale dobrym pomysłem jest być o krok do tyłu. 

Maja von Horn
Proszę czekać..
Zamknij