Znaleziono 0 artykułów
06.02.2021

Zendaya: Przejmuję kontrolę

06.02.2021
"Malcolm i Marie" (Fot. materiały prasowe)

Po premierze reżyser Malcolm zapomniał podziękować swojej dziewczynie Marie za jej pracę nad filmem. Będą się spierać całą noc. Najnowszy film Sama Levinsona, twórcy „Euforii”, powstał w ciągu kilku tygodni. W rolach głównych – John David Washington i Zendaya, która za rolę Rue z „Euforii”, jako najmłodsza aktorka w historii, zdobyła nagrodę Emmy. „Malcolma i Marie” można już oglądać na Netfliksie.

Po raz kolejny pracowałaś z Samem Levinsonem. Więź z reżyserem jest dla ciebie ważna?

Sam jest jedną z niewielu osób, z którymi mogę rozmawiać o wszystkim. Nigdy nie czuję się przy nim głupia. A przy innych ludziach zdarza mi się tak czuć. Przy nim ten lęk znika, nawet kiedy dzielę się z nim bardzo złymi pomysłami. Kiedy zaczynaliśmy rozmawiać o „Malcolmie i Marie”, zdałam sobie sprawę z tego, że to dla mnie zupełna nowość. Z jednej strony brzmiało to wspaniale, ale z drugiej, przerażająco. Nie byłam pewna, czy się w tym odnajdę. Bałam się, że nie dam rady dać z siebie wszystkiego, a to mój standard. Pewnie z nikim innym nie zdecydowałabym się na takie ryzyko. Ale z Samem byłam gotowa podjąć to wyzwanie, nie tylko jako aktorka, lecz także bizneswoman i artystka.

"Malcolm i Marie" (Fot. materiały prasowe)

Kilometrowe dialogi musiały być ogromnym wyzwaniem. Jak sobie z tym poradziłaś?

Scenariusz jest rzeczywiście niezwykle gęsty. Ale od początku wiedziałam, na co się piszę. W pandemii filmowy świat stanął, a mi bardzo brakowało kreatywnej energii, więc zaproponowałam Samowi, żebyśmy nakręcili coś w moim domu. Wydało mi się to realne. Wtedy on zaczął pisać. Ramowa struktura tej opowieści powstała bardzo szybko: dwoje ludzi wraca do domu z premiery, on zapomniał jej podziękować, ona jest zła, zaczyna się chaos, wreszcie bohaterowie idą spać, ale widz nie wie do końca, co dalej z ich relacją... Dwoje bohaterów, jedna lokalizacja – od razu jasne było, że będziemy dużo mówić. Kiedy tylko ustaliliśmy, że pomysł Sama mi się podoba i że chcę się w to zaangażować, zostałam włączona w prace nad filmem. Na bieżąco poznawałam nowe sceny, potem godzinami o nich gadaliśmy. Dla mnie to było wyjątkowe doświadczenie. Pierwszy raz byłam aż tak zaangażowana w powstawanie filmu, pierwszy raz mój głos był tak ważny i wyczekiwany. To pomogło mi odnaleźć pewność siebie, ale też o wiele lepiej zrozumieć dialog i sprawniej go zapamiętać. Przy „Malcolmie i Marie” nie czułam się jak wykonawca, który odklepuje formułki, lecz jak twórca. Tekst dokładnie oddawał moje odczucia jako młodej kobiety. Miałam wrażenie, że wypowiadane słowa mogłyby być moje, tak autentycznie brzmiały. Sam potrafi tak pisać. Ten talent pokazał mi już wcześniej przy „Euforii”.

Ograniczona przestrzeń i czas zdjęć pozwoliły stworzyć niezwykle intymny film…

Przed rozpoczęciem zdjęć John David, Sam, Marcell [Rév, operator – przyp. red.] i ja zaszyliśmy się w domu, gdzie miał być kręcony film. Bardzo się zbliżyliśmy. Jak detektywi badaliśmy każde słowo, obracaliśmy je, upewnialiśmy się, że wiemy, jaka stoi za nim intencja. Energia postaci jest kluczowa. Ale dopiero podczas prób mogłam zobaczyć, jak moja interpretacja sprzęga się z energią Johna Davida, czy to, co widnieje na kartce, brzmi autentycznie w naszych ustach. Co ciekawe, kiedy zaczynaliśmy próby, nie było jeszcze trzeciego aktu. Sam musiał nas poobserwować razem, dopiero potem go napisał, na ostatnią chwilę. Taka sytuacja raczej nie wydarzyłaby się poza pandemią. Wszystko musiałoby być zaakceptowane wcześniej przez jakąś „górę”. Tu my byliśmy decyzyjni. Ta zespołowość, autentyczna energia płynąca ze wspólnej pracy, ukształtowały film. Nigdy czegoś takiego wcześniej nie doświadczyłam.

"Malcolm i Marie" (Fot. materiały prasowe)
"Malcolm i Marie" (Fot. materiały prasowe)

„Malcolm i Marie” ma w sobie coś teatralnego. W tym przypadku to atut.

Dom jak scena – byliśmy tego skojarzenia świadomi. Sam często zresztą podkreślał, że nie chce, żeby efekt był przesadnie naturalistyczny. W końcu nie robiliśmy nagrania z reality show, gdzie dwójka kochanków gada w kuchni, co im ślina na język przyniesie. Musieliśmy też utrzymać zaangażowanie widowni. Dlatego poszukiwanie równowagi było tak ekscytujące. Dla mnie ta teatralność projektu też była atutem. Miłości do aktorstwa uczyłam się ze sceny, bo moja mama przez całe moje dzieciństwo pracowała w Cal Shakes, czyli Kalifornijskim Teatrze Szekspirowskim w Kalifornii. Oglądałam występy wspaniałych artystów już jako dwulatka. Nie rozumiałam do końca, co właściwie robią, ale byłam tym zafascynowana. „To właśnie chcę robić w życiu” – myślałam. Praca na planie „Malcolma i Marie” była jak zatoczenie pełnego koła. Rola marzeń – pierwsza szansa, by zagrać w sztuce, tyle że sfilmowanej. Mam gorącą nadzieję, że kiedy świat znowu się otworzy, będę miała szansę, by zagrać to jeszcze raz, przed żywą publicznością. Wyobrażam sobie ten moment, odkąd zaczęliśmy prace. Wiem, że byłabym bardzo szczęśliwa.

Kiedy Marie i Malcolm wchodzą do domu i widzimy ją po raz pierwszy, zaczynamy myśleć stereotypowo. Jest młodsza od swojego partnera, szczupła, piękna. Czyżby trophy wife? Bardzo szybko okazuje się, że to chybione spostrzeżenia. W postaciach przyciąga cię taka wielowymiarowość?

Marie ma własną historię i widzowie dostają szansę, by ją na ekranie poznać. To było dla mnie ważne. Zbyt często postaci kobiece są pisane jednowymiarowo. Niewiele jest w nich do odkrycia, są tym, co widać na ekranie. Niewiele mamy też bohaterek, które kryją w sobie mrok. Kobiety w filmie są postaciami funkcyjnymi, których zadaniem jest pomoc męskim bohaterom w przejściu z punktu A do punktu B. A ja uwielbiam skomplikowane postaci! Takie, z którymi w jednej chwili w stu procentach się zgadzam, a za chwilę mam ochotę krzyknąć: „Co ty wyrabiasz?”. Bohaterki, które robią coś niewybaczalnego, a ja, jako aktorka, muszę znaleźć w sobie empatię dla tych działań. Sposób, by mimo pierwszej negatywnej reakcji, widz chciał im kibicować. W naszym filmie pojawia się wprost sugestia, że Marie zdradziła Malcolma. Pamiętam, że kiedy Sam to napisał, rwałam sobie włosy z głowy. „Nie! Zabierasz jej jakiekolwiek argumenty! Dyskusja jest przegrana, teraz wszyscy ją znienawidzą!”. A on tylko na mnie spojrzał i powiedział: „Zaufaj mi. Znajdziemy z tego dobre wyjście”. I znaleźliśmy. Bo podeszliśmy do niej z empatią. Naszą pracą nie jest przecież ocenianie bohaterów, lecz rozumienie ich złożonych osobowości i dbanie, by widz także miał szansę je zrozumieć.

"Malcolm i Marie" (Fot. materiały prasowe)

Marie od dłuższego czasu funkcjonuje w show-biznesie. Oglądamy ją w chwili frustracji. Napięta jest nie tylko jej relacja z Malcolmem, lecz także ta zawodowa. Rozumiesz jej stan ducha?

Mam z branżą całkowicie inną relację niż Marie. Dlatego sporo wysiłku musiałam włożyć w zrozumienie jej sposobu myślenia. Marie ma kompleksy. Poczucie, że są rzeczy, których jeszcze nie osiągnęła. Ja się póki co nie musiałam z takimi emocjami konfrontować, bo znajdujemy się na całkiem innych etapach kariery. Ale to, co było mi bardzo łatwo zrozumieć, to wściekłość wynikająca z tego, że twoją historię opowiada światu ktoś inny. Malcolm oparł swój film na przeżyciach Marie, a świat nawet nie wie, że miała w tym jakiś udział, bo nie ma jej na ekranie, w napisach końcowych, w podziękowaniach. To pominięcie ma na nią ogromny wpływ. U mnie sytuacja jest odwrotna. W naszym filmie pojawiają się wątki zaczerpnięte z mojego życia, ale jestem producentką tego filmu, gram w nim główną rolę, finansuję go z własnej kieszeni. Mam kontrolę. Mam głos.

Powiedziałaś o tym, co was różni. A co was łączy?

Ja i Marie jesteśmy pod wieloma względami bardzo podobne, choć jednocześnie całkowicie różne. Podobna relacja łączy mnie z Rue z „Euforii”. Według mnie to ma związek z moją relacją z Samem – też mamy wiele punktów stycznych, mimo generalnych różnic. Wydaje mi się, że postaci, które wspólnie kreujemy, w pewien sposób są wersjami nas obojga jednocześnie.

Co zostanie widzom po seansie?

Dyskusję Malcolma i Marie o tym, że on jej nie podziękował ze sceny, traktuję metaforycznie. Myślę, że ona czuje się niedoceniona w ich związku, że on nie widzi pracy, jaką ona w tę relację wkłada. Znam to uczucie. Według mnie z filmu płynie taki przekaz: doceniaj ludzi, których masz wokół. Nie chodzi o wielkie gesty, ale o zwykłe „dziękuję”. O danie im głosu, decyzyjności. Ludzie niesłyszani, którym konsekwentnie odmawia się widzialności, naprawdę cierpią.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij