Znaleziono 0 artykułów
28.11.2020

Nie wierzę w astrologię

28.11.2020
(Fot. Getty Images)

To już oficjalne, astrologia przeżywa renesans. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że traktujemy ją memicznie. Nosimy znaki zodiaku na koszulkach, pytamy potencjalnych partnerów z Tindera, czy lubią Lwy, określamy własną skomplikowaną osobowość uproszczonym symbolem, jednym z dwunastu. Potrzebujemy powierników, więc oprócz terapeuty, chodzimy do astrologa, numerologa i wróżki. Im więcej źródeł wiedzy, tym lepiej? A może to rozproszenie autorytetów powoduje chaos?

Pięć lat temu wracałam z przyjaciółką z Londynu. Na lotnisku kupiłyśmy brytyjskiego „Vogue’a”. Jeden z najważniejszych tekstów w numerze opowiadał o renesansie astrologii. Przedstawiono projektantów, którzy inspirowali się znakami zodiaku przy tworzeniu nadruków, gwiazdy korzystające z porad wróżek, spa wykorzystujące moc kamieni szlachetnych. Ona była pewna, że za chwilę ta moda dotrze do Polski, ja uważałam astrologię za przelotny trend. Ot, nowa rozrywka znudzonych milenialsów.

Rok później poleciałam do Nowego Jorku – wróżkę spotykałam na każdym roku. Chiromancja wydawała się równie powszechna, jak manikiur. Ceny – od kilku dolarów, czyli taniej niż kawa, do grubych tysięcy za poradę.

Miasto pełne magii

Zgodnie z zasadą, że moda z Nowego Jorku trafia do Warszawy z kilkuletnim poślizgiem, byłam przekonana, że za jakiś czas obudzę się w mieście pełnym magii. I rzeczywiście, którejś soboty musiałam wstać o świcie, bo moja szefowa, która dzieliła życie między Polskę a Wielką Brytanię, na ten dzień zaplanowała sesję. „Wróżka mi doradziła, że najlepsza będzie sobota” – tłumaczyła. W porę zdusiłam chichot, bo okazało się, że wcale nie żartuje.

Ja żyłam w przekonaniu, że horoskopy czyta się wyłącznie dla żartu. Jestem sceptyczna wobec astrologii nie dlatego, że uważam się za wyrachowaną racjonalistkę. Widzę o wiele więcej głębszych sposobów interpretacji rzeczywistości. Duchowość mogę odnaleźć w chwilach medytacji, metafizykę zostawiam poetom, a wiara w przeznaczenie wydaje mi się niebezpiecznie bliska determinizmowi.

Ale sceptycyzm sceptycyzmem, widziałam przecież, jak jest. Koleżanki zamawiały horoskopy, koledzy chodzili do wróżek, a na spotkaniach towarzyskich o tarocie mówiono z pasją równą obgadywaniu bliźnich. Budziłam się i zasypiałam w mieście pełnym magii.

Astrologia – lek na trudny czas

Prawdę mówiąc, nie wiem (choć może powinnam), czy astrolożki i astrologowie zapowiadali pandemię. Sięgam teraz nerwowo do horoskopu na 2020 r., dla ułatwienia dla własnego znaku, w końcu nie wiem wszystkiego o tym, jak poszło u innych. Pomnożenie majątku – pudło, niestety. Przychylność ludzi – zabrzmi nieskromnie, ale wcześniej też nie narzekałam. Satysfakcja z dawania. No, to prawda. Po latach odkładania sprawy na później zrobiłam wreszcie gruntowne porządki w szafach i szufladach. Sporo rozdałam, z ulgą. Jest coś jeszcze – szansą miał być dla mnie „epokowy moment, w którym globalne iluzje przedstawiane jako fundamenty świata zaczynają się nieodwracalnie rozmywać”. Mhm. Z szansami trudno powiedzieć, ale fundamenty bez wątpienia trzeszczą.     

Bez wątpienia też epokowy moment, w którym jesteśmy, wzmógł zainteresowanie magiczną stroną. Teksty o astrologii pojawiły się w „Guardianie”, „New York Timesie”, „The Atlantic”. Ezosceptycy piszą, żeby się niczego nie obawiać – milenialsi nie porzucają nauki na rzecz magii (a przynajmniej nie wszyscy), tylko szukają w niej ukojenia. Tak jak ja w corocznym seansie wszystkich ośmiu części „Harry’ego Pottera”.

To już oficjalne, pół wieku po New Age („This is the dawning of the Age of Aquarius” – śpiewano w musicalu „Hair”) wracamy do astrologii, tyle że – nie mogę oprzeć się temu wrażeniu – traktujemy ją trochę memicznie. Nosimy znaki zodiaku na koszulkach, pytamy potencjalnych partnerów z Tindera, czy lubią Lwy, określamy własną skomplikowaną osobowość uproszczonym symbolem, jednym z dwunastu. Potrzebujemy powierników, więc oprócz terapeuty, chodzimy do astrologa, numerologa i wróżki. Im więcej źródeł wiedzy, tym lepiej? A może to rozproszenie autorytetów, podważenie kanonów, zrównanie rozsądku i uczuć jednak powoduje chaos? W niepewnych czasach chcemy złapać się czegokolwiek, więc spoglądamy w gwiazdy w poszukiwaniu odpowiedzi.

Rozumiem te argumenty, ale gdy słyszę, że ktoś zmienia pracę, bo z fusów wyczytano, że większe szanse czekają go w innym miejscu, albo powiększa piersi, bo to zdaniem wróżki sposób na powodzenie w miłości, albo że zrywa przyjaźń, bo znak zodiaku kumpelki nie pasuje do ich układu astrologicznego, opadają mi ręce. Astrologia może być przewodnikiem, ale nie powinna dyktować życia.

Czy gwiazdy mogą mieć rację?

Mnie opadają ręce, a tymczasem kolega z Poznania przysyła artykuł, z którego wynika, że co siedem lat zmienia się układ planet, a wraz z nim nasze życie.

Siedem lat tłustych, siedem chudych, coś słyszałam – ironizuję, ale jemu nie do śmiechu. Jak z rękawa podaje przykłady z naszego życia i mam jak na dłoni, że wszystko się zgadza. Co siedem lat, jeśli nie przełom, to przynajmniej jakiś sygnał większej zmiany. Swoją drogą, co do dłoni, to wciąż nie wiem, jak tam u mnie z linią życia.

To jest oczywiście kuszące – czytanie starych horoskopów na potwierdzenie tajemnicy wiary. Jak z tymi fundamentami, które zaczynają się nieodwracalnie rozmywać. Rok temu pandemia wydawała się niemożliwa, ale katastrofa klimatyczna była za progiem, nastroje społeczne w różnych częściach globu buzowały, krótko mówiąc – świat się chwiał. Dziś, gdy wiemy, że poszło jeszcze bardziej nie tak, niż się spodziewaliśmy, łatwo podkładać już wtedy oczywiste diagnozy pod nową rzeczywistość.

A co dopiero z publicznie udostępnianymi horoskopami dla znaków. „Rak będzie miał szczęście w miłości”, „Baran osiągnie sukces”, a „Ryby wyjadą w podróż” – każdy może tu znaleźć coś dla siebie. Rak może równie dobrze spotkać miłość życia, jak dostać buziaka od ukochanej osoby. Sukces to rzecz względna, a wyjazd 30 km od domu to też podróż. Po fakcie można wszystko zinterpretować, jak się chce i dowodzić, że gwiazdy miały rację. W sumie to lepsze niż układanie życia pod przepowiednie. Astromaniakom uparcie powtarzam, że wróżki mówią to, co chcemy usłyszeć.

Tak, uprzedzę zarzuty. To prawda, nigdy nie byłam u wróżki.

Rewolucja, czyli powrót Saturna

Ale żeby nie było, że zawsze byłam taka mądra. Przyznaję – jako nastolatka wycięłam z „Elle” opis charakteru mojego znaku. Fragmenty pamiętam do dziś – labilny, nadwrażliwy, ciągle w sprzecznościach, łatwo się zapala i szybko gaśnie, za to uroczy towarzysko. Znalazłam tam potwierdzenie moich zalet i usprawiedliwienie ułomności. Tak łatwiej mi było okiełznać własną dziwność. Z czasem wycinek porzuciłam. Razem z pamiętnikami, kasetami magnetofonowymi i zakurzonymi zdjęciami trafił do piwnicy dzieciństwa.

Gdy dobijałam trzydziestki, zrobiłam rachunek zysków i strat. Nie był korzystny. Czegoś tam ewidentnie brakowało. „To powrót Saturna” – ze znawstwem twierdziły koleżanki. Dla niewtajemniczonych – raz na 29 lat Saturn powraca do położenia, w którym znajdował się w miejscu naszych narodzin. Wtedy wybuchają rewolucje.

Wiedziałam doskonale, co mogłabym zmienić. Byłam zaręczona, ale oddałam pierścionek. Nie powinnam się była zakochać, ale spotkałam miłość życia. Pierwszy ślub się nie odbył, drugi zorganizowałam, jeszcze przed końcem powrotu Saturna.

Czy więc coś w tym jest? Bez wątpienia „powrót Saturna” pozwolił mi ubrać w słowa niewypowiedziane wątpliwości, ośmielił mnie do działania, dał ramy zmianom, których potrzebowałam. Astrologia sprawdziła się jako narzędzie do rozmowy o emocjach i pomogła w osiągnięciu realnych rezultatów. Ale terapia byłaby równie skuteczna. A kto wie, może po prostu czas.

Dokładny harmonogram weekendu magii i wróżb z „Vogue Polska” jest dostępny pod linkiem.

Helena Reszel
  1. Styl życia
  2. Psychologia
  3. Nie wierzę w astrologię
Proszę czekać..
Zamknij